Rozdział 2

Zmieniło się niewiele. Na ścianie basenu ten sam błękitny szyld, przy wejściu ta sama lekko pochylona w lewo sosna. Tylko przeszklony dach zmatowiał, przysypało go nieco igliwie. Tylko wszystko wygląda na bardziej zapuszczone i trochę mniej europejskie. Stanęłam na chodniku kawałek od wejścia, zbierając się na odwagę. Powietrze pachniało żywicą i chlorem.

Myślę, że nigdy nie wypłynęłam na powierzchnię, że jednak się utopiłam. Te dwadzieścia lat temu, gdy dwóch chłopców poprosiło mnie o wyłowienie okularów do pływania, jednak nie dałam rady. Ratownik wyciągnął mnie za późno, próbował robić resuscytację, ale na kursie na żółty czepek popili z kolegami dzień przed szkoleniem z pierwszej pomocy i nie do końca pamiętał, ile powinno być tych uciśnięć i gdzie. Połamał mi cztery żebra, pougniatał lewy cycek, ale do serca się nie dopchał. Zespół karetki nie miał nic do roboty. Wsadzili mnie w czarny worek, bo prokurator i chryja na cały powiat. Basen zamknięto, flagę przy urzędzie miasta opuszczono do połowy, a chłopców przesłuchała policja. Wieczorem matka jednego zrobiła mu karczemną awanturę, na całe życie wpędzając go w poczucie winy i przyczyniając się do jego przedwczesnej śmierci na udar. Drugiego matka przytuliła i powiedziała, że to był po prostu przykry wypadek i on nie ma sobie nic do zarzucenia. Chłopak mimo to wciągnął się w narkotyki i nim skończył dziewiętnaście lat, zginął w czołówce z ciężarówką wiozącą puste palety. Pewnych rzeczy nie da się uniknąć.

Od tamtej pory nie żyję. Nic, o czym tutaj mówię, nie wydarzyło się naprawdę. Nigdy później mnie nie było. Dlatego nic po mnie nie zostaje, dlatego nigdzie nie mogę zagrzać miejsca. To jedyne sensowne wytłumaczenie.

Kopnęłam leżącą na chodniku szyszkę, żeby sprawdzić, czy przynajmniej wciąż jestem cielesna. Byłam – szyszka podskoczyła na spękanej płycie chodnikowej, odbiła się od krawężnika i wpadła prosto pod but biegnącego truchtem mężczyzny. Facet skrzywił się synchronicznie z wykrzywioną stopą, szyszka chrupnęła sucho. Mężczyzna nie zwolnił, biegł dalej, wyprostowany jak struna, żylasty, bardzo w średnim wieku i ewidentnie walczący z konsekwencjami tego stanu. Na plecach miał wściekle żółty plecaczek; wyglądał jak świetlik z jaśniejącym odwłokiem. Mijając mnie, odruchowo machnął ręką na powitanie. W końcu dotruchtał na drugą stronę ulicy i zatrzymał się przy schodkach prowadzących na basen. Obrócił się jeszcze, żeby dokładniej mi się przyjrzeć. Podniosłam rękę do góry, jakbym ślubowała na niewidzialną Biblię, że jestem swoja. Ja tutejsza, panie, nie trza panikować, można iść na godzinę kraula czy żabki, potem dziesięć minut sauny i od razu młody bóg. Chyba go to uspokoiło, ten mój nieudolny familiarny gest, bo uśmiechnął się i podreptał do środka. Zegar nad drzwiami wskazał szóstą. 

Powrotny mam o dwudziestej trzydzieści. Powinnam się wyrobić.

Godzinę temu na dworcu nie wysiadł nikt poza mną, choć pociąg był nabity pod korek. Wszyscy jechali dalej, to drzemiąc, to próbując złapać wątek kryminału pod klejącymi się powiekami. W przerwach między jedną rogatką a drugą śniły im się skandynawskie pustkowia, białe noce i tańczące po niebie zorze. Błądzili po fiordach w poszukiwaniu zabójców kobiet i porywaczy dzieci. Przebudzali się gwałtownie, zdezorientowani, memląc językiem w zaschniętych ustach, przecierali rękawem zaparowane okno, by upewnić się, że nie przegapili swojej stacji. Ktoś wyciągnął na śniadanie kanapkę i przedział wypełnił zapach jajka na twardo i majonezu.

Mało brakowało, a sama bym nie wysiadła. Nie rozpoznałam dworca. Chyba nie byłam tu od tak dawna, że zapomniałam, jak wygląda. Przysięgłabym, że miał dwa piętra, żółty tynk, taki mały balkonik z metalową balustradą na górze. Na nim podłużne doniczki z pelargoniami. Wydawał mi się stylowy, poniemiecki, choć niby wiedziałam, że żaden Niemiec nic tu nie zbudował. Okazał się szarym klockiem; może nie barakiem, ale stylowy był w nim tylko żul chrapiący na trzech plastikowych krzesełkach w poczekalni.

Może tamten zburzyli i postawili ten kloc? Przecież bywałam tu z dziadkiem tyle razy, tyle razy gapiłam się na pociągi, biegałam po nasypie, zmieniałam literki na tablicy odjazdów. Jak wchodziło się od strony peronu, przez bujane drzwi rodem z westernu, to zaraz po prawej była taka kanciapa, gdzie odpoczywali konduktorzy. Mieli koce w czerwono-zieloną kratę, zawiniętą w baranka grzałkę, zegar z kukułką. Ale to było w innym budynku, to nie było tutaj, myślałam. Pchnęłam drzwi. Zawiasy skrzypnęły, po prawej były drzwi od kanciapy.

Z dworca na basen można dojść skrótem w dwadzieścia minut – trzeba przeciąć tory, skręcić za hamernią i minąć nasz dom. Poszłam dookoła. Wyremontowali kładkę, zrobili podjazd dla rowerów i windę dla wózków. Co prawda wisiała na niej pożółkła i pomarszczona kartka, że winda nieczynna, ale przynajmniej jest. Kiedyś po prostu jej nie było. Teraz jest i nie działa. To chyba jednak lepiej.

Z kładki schodziło się prosto na skwerek. Późną wiosną przesiadywałam na nim z koleżankami, piłyśmy na spółę jedno piwo wyciągane ukradkiem zza pazuchy. Zawsze prosiłyśmy takiego sprawdzonego żula pod sklepem, żeby nam je kupił. Ile to się człowiek nie nasłuchał o swoich walorach, zanim mógł wypić choć jedną perełkę. – Aście piękne, dziewczyny, i takie młode, takie młode. Ech, jak ja bym był młodszy, to bym wam cim-cirim-cim, rach-ciach-ciach, ale tera to ja stary koń, paczcie, zębów prawie ni mam. – Tu następowała demonstracja braku, podczas której wkładał brudny paluch do ust i przejeżdżał nim po pustym dziąśle. – Powybijali mi, skurwiele, koledzy. Tu chodzi taki jeden, taki czarniawy. Jego to się nie proście. On nie stąd, trefny jakiś. Nagada coś, nagada, a potem człowieka taka żałość ogarnia, że aż się płakać chce, i gorzej jeszcze. Ech, szkoda gadać. Z nim to nie rozmawiajcie. To ile tam wam kupić? Dwie? Proń was bardzo.

Wyliczałyśmy mu co do grosza, a po wypiciu piwa i przedyskutowaniu najważniejszych aktualnie kwestii życiowych – zawodów miłosnych, klasówek, widma nadciągającej matury – oddawałyśmy mu butelki, żeby zainkasował kaucję. Czasem rzucałyśmy mu górką dziesięć czy dwadzieścia groszy, to kłaniał nam się w pas. Późnym wieczorem, gdy rozchodziłyśmy się do domów, machałyśmy mu na pożegnanie, a on siedział skulony na schodkach zamkniętego sklepu, ciągnął patyka z gwinta i coś tam sobie mamrotał, wpatrując się w mrok.

Skwerek mieścił się dokładnie pośrodku między domem kultury, monopolem, kościołem i jednym z dwóch sklepów bławatnych. Dlaczego akurat zapotrzebowanie na materiały było w takim mieście większe niż na kulturę, modlitwę i alkohol, trudno powiedzieć. Może zapotrzebowania nie było, a sklepy były przykrywką dla jakichś szemranych interesów. Pralnią pieniędzy, jak ta pizzeria, którą jednej zimy zamknęli policjanci z wojewódzkiej.

Przesiadywałyśmy więc z koleżankami na tym skwerku, nie na żadnym rynku; tu wszędzie w okolicy były skwery, skwerki, w drodze absolutnego wyjątku ryneczki, ale rynku z prawdziwego zdarzenia nie było ani jednego. Były za to klomby, proste kompozycje kwiatowe, zdezelowane fontanny i pomniki wielkich wieszczy – u nas Słowackiego, a w sąsiedniej mieścinie Mickiewicza. Pomniki stały się zarzewiem wielkiego konfliktu. Czuliśmy się w obowiązku bronić Słowackiego przed atakami, że grafoman, że marny naśladowca, że Mickiewicz to wielki wieszcz, a Słowacki to mu może najwyżej buty czyścić. Ludzie wiedzieli o tym Słowackim wszystko. Recytowali jego wiersze przy każdej możliwej okazji – przy grillu, na piwie, pod sklepem. Nie w całości, jeden wers choćby, jedno słowo działało jak tajne hasło, po którym rozpoznawało się swoich. Ci od Mickiewicza mieli swoje przestwory, suche oceany i natenczas, nasi kamienie na szaniec i Jenerała ze szpadą. W sezonie nie szło kupić malin, żeby nie rozpocząć przy stoisku spontanicznej inscenizacji Balladyny

Pomników Norwida nie stwierdzono.

Nie wiem, czemu dziadek wybrał do mojej nauki pisania akurat Norwida, nie Słowackiego. Może dlatego, że nie był stąd? Tylko przez niego ja też nie byłam. A raczej byłam nie do końca.

Tuż za domem kultury zaczynało się największe osiedle w mieście. Pod blokiem numer trzy stał najpopularniejszy trzepak, ale już go nie ma. Od dawna nie słychać, by po osiedlach niosło się głuche echo trzepaczki odbijającej się sztywno od dywanu z targu. Ludzie porobili remonty, nawet dziadek tuż przed moim wyjazdem na studia wyrzucił ten dywan z dziurą wytopioną przez upuszczonego marlboro. Bloki były teraz pastelowe, w zgaszonych zieleniach i żółciach. Zniknęły karteczki z nazwiskami przy numerach mieszkań. Na tym osiedlu mieszkała moja przyjaciółka z podstawówki. Bywałam u niej prawie codziennie, teraz nie mogłam znaleźć jej bloku. Czy to była czwórka, czy czternastka? Na pewno pod klatką stała ławeczka i kosz. Chyba.

Słońce wisiało już nad horyzontem, ale świeciło niemrawo, trochę wbrew sobie. Zmarzłam. Minęłam ostatni blok i skręciłam w prawo, w stronę jeziora.

Jezioro było nieporuszone moim powrotem. Wydało mi się dużo mniejsze niż dawniej. Może to skutek ocieplenia klimatu? Może osuszyli fragment pod pastwiska i pola? Może nie widziałam wtedy Śniardw, Balatonu czy oceanu i ta kałuża wydawała mi się poważnym jeziorem. Przy pomoście tłoczyły się łabędzie przywiązane do słupka sparciałą linką. Pożółkły i popękały przez lata; ich ciała z włókna szklanego wyglądały jak pokryte mozaiką.

Piaszczystą alejkę pokrywał dywan z wysuszonych igieł. Przy każdym mocniejszym podmuchu sosny sypały jasnobrązowymi płatkami kory. Pomiędzy dwoma drzewami przy ścieżce miotała się wiewiórka, skubiąc pazurkami to tu, to tam. Pewnie szukała orzecha zakopanego przed zimą. Wzrok miała rozbiegany, kręciła nerwowo głową i co chwila spoglądała na mnie, jakby chciała mi powiedzieć, że przysięga, że zakopała go w tym miejscu. Orzech włoski, takiej wielkości, miał być na czarną godzinę i oto godzina wybiła, a orzecha nie ma.

W torbie miałam mieszankę studencką kupioną na dworcu przed wyjazdem. Staram się zdrowo odżywiać, bo nadciąga wiek średni, cholesterol, te sprawy. Jednocześnie od czekolady wciąż dostaję pryszczy, a po czipsach trzy dni mam zgagę. Dlatego orzeszki, suszone owocki, bez dodatku soli, bo z tą solą też coś tam jest nie tak. Chyba że z Wieliczki, to wtedy sól papieska, mniej zatyka tętnice, mniej miażdżycowa. Bałam się, że wiewiórka ucieknie, gdy zacznę się szamotać, ale nie – zastygła w oczekiwaniu. Otworzyłam szeleszczącą paczkę, wydłubałam największy orzech włoski i rzuciłam jej pod nogi. Wiewiórka wzdrygnęła się, złapała orzech w pyszczek, podbiegła do drzewa i zaczęła kopać. Kilka sekund później orzech był pogrzebany. Wiewiórka spojrzała na mnie wyzywająco.

Cholerny rudy szczur! Ale sama jestem sobie winna. Trzeba być kolosalną frajerką, żeby dać się nabrać wiewiórce. Kucnęłam, chwyciłam pierwsze, co wpadło mi w ręce – spory kamień, ciężki, może kawałek kostki brukowej – zamachnęłam się jak miotacz bejsbolowy i z całej siły rzuciłam nim w wiewiórkę.

Usłyszałam krzyk. Wysoki, jak wołanie dziecka albo młodej kobiety. Wiewiórka zwiała na drzewo, szurając pazurami po łuszczącej się korze. Nie trafiłam jej, na szczęście. Co też mi przyszło do głowy? Rzucać kamieniem w wiewiórkę, przecież mogłam ją zabić! Co się ze mną dzieje? Jestem tu pół godziny i już siebie nie poznaję.

Kamień był brudny, zostawił mi na dłoni warstwę kurzu i piachu. Wytarłam ją o dżinsy. Ale znów: krzyk. Jak urwany płacz, gdzieś z tyłu, gdzieś za mną. Obróciłam się gwałtownie, rozglądając się na wszystkie strony. Jezioro było gładkie. Sosny strzeliste, falujące od silnego wiosennego wiatru. Trzasnęła gałąź, skrzypnął pień drzewa. Pachniało zmulonym jeziorem i wilgocią po nocy. Nic się nie działo. Żadnej szamotaniny. Żadnych odgłosów walki. Żadnych przyspieszonych oddechów i kwaśnego zapachu strachu.

Wtedy je zobaczyłam: siedem żurawi lecących znad lasu w stronę jeziora. Szyje majestatycznie wygięte, ramiona uderzające powietrze w pozornie spóźnionym rytmie. Idealny klucz. Gdy zdawało się, że zaczną opadać, podrywały skrzydła bez wysiłku i znów unosiły się w górę. Może myślały, że gdzie indziej będzie lepiej, a przynajmniej inaczej. Zbierały się do tego lotu od lat. Ze strachu, że osiądą tu na zawsze, wciągnie je to bagno szumnie zwane jeziorem, a tatarak obrośnie ich gniazdo, aż w końcu nad ranem przyjdzie lis, zadusi je po cichutku, rozłupie w swoich szczękach ich delikatne jaja. Puste gniazdo stanie się stertą gałęzi i nikt nie będzie wiedział, że kiedyś żyły tu żurawie.

Były daleko, ledwie kropki na tle postrzępionych porannych chmur. Przystawiłam rękę do czoła, by osłonić wzrok przed światłem. Prawie zniknęły mi z oczu, prawie stały się wspomnieniem, gdy z płuc ptaka na czele ostatni raz wyrwał się zachrypnięty, ludzki płacz.

Rozdział 5

Stałam więc pod basenem, licząc godziny pozostałe do odjazdu. Przede mną cały dzień, pomyślałam. Spokojnie. Zdążę.

Nagle zapragnęłam palić papierosy. Nie zapalić papierosa, tylko ogólnie, mieć taki nałóg, żeby w takich chwilach móc się na nim oprzeć, sięgnąć powoli do torby, wyciągnąć paczkę, ustawić się plecami do wiatru i osłaniając papierosa dłońmi, zapalić go zapalniczką z kamieniem, na pewno nie elektryczną. Cała ta scena wyglądałaby dużo lepiej, gdybym paliła.

Bo co inaczej robić z rękami? I jak zmusić się do postawienia pierwszego kroku, przejścia przez ulicę, wejścia po schodkach, pchnięcia drzwi i zmierzenia się z przeszłością? Bez papierosa?

Zaczęłam szukać w torbie napoczętej mieszanki studenckiej. Wymacałam orzech nerkowca, zawsze budzący we mnie lekkie obrzydzenie, bo faktycznie wygląda trochę jak organ, jak wysuszona nerka skowronka. Wepchnęłam go szybko do ust, rozgryzłam. Zaleciał mi okruch, zaczęłam kasłać i charczeć. Boję się takiej śmierci, boję się zachłysnąć wodą, zadławić tabletką, poddusić tlenkiem węgla, zjeść trujący grzyb. Boję się śmierci wywołanej przez czynności fizjologiczne służące teoretycznie podtrzymaniu życia, jak oddychanie, jedzenie i picie. Mogłabym umrzeć poprzez roztrzaskanie się w katastrofie samolotu, spadek z Orlej Perci. Nie miałabym nic przeciwko strasznemu wypadkowi samochodowemu czy katastrofie budowlanej, która pogrzebie mnie i tysiące innych osób pod gruzami wielkiego wieżowca.

Odkaszlnęłam, nerkowiec wpadł do żołądka. Ruszyłam.

Na drzwiach do basenu przyklejono naklejkę z napisem „Ciągnąć, aby otworzyć”. Bezmyślnie pchnęłam drzwi. Otworzyły się. Niczemu nie można ufać.

– Wszelki duch! – powitał mnie od progu wiecznie młody głos pani Basi.

Zawsze była spektakularna. Niziutka, troszkę krępa, z obfitym biustem i zabójczo zgrabnymi nogami, które prezentowała światu pod krótkimi spódniczkami z dżinsu i skóry. Wyglądała jak sklejona z dwóch kobiet – nogi modelki, korpus rzeźniczki. Nie była jednak tandetna, nie próbowała – jak wiele kobiet wtedy – nieudolnie naśladować gwiazd zagranicznych seriali czy Izabeli Trojanowskiej, która grała akurat w Klanie rudą femme fatale i emanowała podobną siłą. Kolejne odcinki Klanu leciały na grundigu postawionym na jednym ze stolików w Feniksie i czasem zdawało mi się, że na ekranie widzę panią Basię, a za barem Monikę Ross.

Zimą chodziła w znoszonych futrach, latem w męskim słomkowym kapeluszu. Gdziekolwiek się pojawiała, natychmiast przejmowała absolutną kontrolę nad pomieszczeniem i wszystkimi wokół. Nie musiała nic mówić, po prostu nosiła głowę wysoko i po dyrektorsku. Wszyscy tytułowali ją kierowniczką i faktycznie kierowała życiem tej części miasta jako właścicielka i barmanka Feniksa. Dzieliła tam i rządziła, serwowała piwo z nalewaka, podawała bile, wrzucała świeżo umyte sztućce do puszki na barze. Wysłuchiwała wciąż tych samych rzewnych historii stałych bywalców, wesołych ploteczek młodzieży, podrzucała dzieciakom żetony do flippera z potworem z Laguny.

Na basenowej kasie wyglądała tak samo jak lata temu za barem Feniksa: jak królowa życia. Półdługie blond włosy kręciła pewnie na wałkach, w starym stylu, ale efekt był zaskakująco nowoczesny. Miękkie, szerokie fale nadawały jej twarzy dziewczęcy urok, odwracając uwagę od sieci zmarszczek okalającej zmrużone w uśmiechu oczy. Emanowała spokojem i pewnością. Zawsze jej tego zazdrościłam, że wszędzie wygląda i czuje się u siebie. Nie ma w oczach tej paniki, którą tak często widać w moim spojrzeniu – że kogoś tu udaję, że zaraz ktoś się zorientuje i wszystko się wyda.

Przez te wszystkie lata pisała mi esemesy, donosząc regularnie o zmianach w życiu jej i miasta. Nie dzwoniła, za co byłam jej wdzięczna. Pisała krótko i na temat, na przykład: „Konopka został burmistrzem. Głosowałam na Kowalczyka”. Albo: „Zawiesili światła bożonarodzeniowe przy skrzyżowaniu. Świecą na zielono, były dwie stłuczki”. Albo: „Dziś ostatni dzień Feniksa, impreza. Jak masz chęć, to wpadnij”. Nie wpadłam.

Wydaje mi się, że była w moim życiu od zawsze. Nie pamiętam, by jej nie było – mieszkała na sąsiedniej ulicy, widywaliśmy ją codziennie, gdy tuptała do baru na swoich zgrabnych nóżkach, dźwigając tułów jak struś. Któregoś dnia przyszła do nas z połową blachy pleśniaka i oświadczyła, że w najbliższy wtorek przyjdzie na karty. Nie zapytała, czy gramy w karty – wiadomo było, że gramy. Wszyscy grali.

Choć miałam może z dziesięć lat, nie wątpiła, że będę w stanie dotrzymać im kroku. Nigdy nie dawała mi forów. Była pierwszą osobą, która traktowała mnie jak równą sobie. Śmiała się z moich kiepskich, dziecięcych żartów i bezlitośnie mnie ogrywała, paląc przy tym jedną fajurę za drugą i waląc dziadkową wiśniówkę z prostego kieliszka na raz, jak czystą.

Miałam piętnaście lat, gdy pani Basia na wtorkowe karty przyszła lekko spóźniona, co było wydarzeniem bez precedensu. Otworzyła nasze bordowe drzwi z rozmachem, ale powietrze w domu nie poruszyło się ani o milimetr; tego wieczora wszystko stało w oczekiwaniu na burzę, która od południa zapowiadała swoje nadejście odległymi pomrukami. Czekaliśmy w dużym pokoju. Dziadek wyjął spod ławy karty i zeszyt w kratkę, w którym zapisywał podawane przeze mnie wyniki. Uważał to za dobry trening matematyczny; mózg warto trenować w każdej chwili, powtarzał. Niewiele mi z tego zostało. W sklepie z trudem dodaję do siebie ceny, mnożenie mnie przerasta. Pamięci swojego kalkulatora wstydzę się bardziej niż historii przeglądarki.

Pani Basia rozłożyła w tym czasie zielony obrus, rozlała wiśnióweczkę do dwóch kieliszków i obserwowała uważnie, jak tasuję karty, udzielając mi od czasu do czasu cennych rad. Dłonie miałam przykurczone, ale stworzone do kart – sprawnie dzieliłam talię na pół, łapałam koniuszki kart i szast-prast, zachodziły na siebie równiutko, choć z widocznym oporem. Problem pojawiał się, gdy trzeba było zrobić mostek – miałam za słabe palce, karty rozłaziły się na boki albo opadały jedna na drugą bez polotu.

Co innego dziadek. Dziadek zawsze brał po mnie karty i tasował jeszcze raz czy dwa. Nie dlatego, żeby uważał, że coś z moim tasowaniem jest nie tak; po prostu miał potrzebę dotknąć kart przed rozpoczęciem rozgrywki. Chwytał je pewnie swoimi żylastymi dłońmi – palce miał długie i szczupłe jak pianista, zawsze opalone; jak palce nieletniej hawajskiej kochanki z obrazów Gauguina – i miałam wrażenie, że delikatnie sugeruje im, co robić. Nie zmuszał kart do tasowania, nie siłował się z nimi jak ja. Moje tasowanie zawsze kończyło się lekkim wygięciem karty; po jego tasowaniu karty były znów jak świeżo wyjęte z pudełka. Tańczyły w jego palcach, opadając swobodnie jedna za drugą jak mijające się na scenie baletnice. Potem zagarniał je, podpierał od spodu i ściskał lekko boki, a karty spływały w jego czułe objęcia jak papierowy wodospad. Całość zajmowała może dziesięć sekund.

Podobnie było z rozdawaniem kart: rzucał je od niechcenia, ale precyzyjnie. Lądowały dokładnie tam, gdzie chciał. Nigdy nie zdarzyło się, żebyśmy musieli powtarzać rozdanie, bo jakaś karta upadła awersem do góry. Nigdy nie zapomniał w trakcie rozdawania, ile poszło albo u kogo był. Pani Basi zdarzało się to notorycznie, wiecznie myślała o milionie rzeczy naraz. Pytała potem: Panie Janku, na czym to my stanęliśmy, gdzie to my byliśmy, co to ja teraz? Od siebie, pani Basiu, od siebie i na abarot, mówił wtedy dziadek, kreśląc w powietrzu kółko, a pani Basia posłusznie rozdawała kolejną kartę sobie i resztę przeciwnie do ruchu wskazówek zegara. Przeliczcie przed podniesieniem, dodawała. Niepotrzebnie, bo metoda dziadka była niezawodna, jak wszystkie jego metody.

Siadaliśmy zawsze w takiej samej kolejności: dziadek, ja, pani Basia. Dziadek zawsze rozdawał pierwszy, przez co ja zawsze pierwsza byłam na musiku. Pasowało mi to – była to moim zdaniem najlepsza pozycja, a najgorzej miała pani Basia, bo musiała ugrać pięć. Ale tego dnia dziadek usiadł po mojej lewej i zaczął rozdawać od pani Basi.

Dobrze ja to pamiętam? Czy to na pewno było wtedy? Tak, chyba tak. Na pewno. To był pierwszy raz, gdy coś się zmieniło. Dziadek nie podał kart do przełożenia, nie powiedział „przełóż-Mateusz”, zignorował cały ten rytuał. Potem nakreślił długopisem trzy kolumny, zapisał pierwsze litery naszych imion. Obok wprawnym ruchem rozpisał tabelkę trzy na sześć: cztery kolory, bez lew, bez atu. Pani Basia obrała kiery, dziadek postawił krzyżyk w odpowiedniej kratce.

Wist. Od pani Basi poszła dwójka trefl z komentarzem „trefelki – kolorek niewielki”. Dziadek uśmiechnął się nieznacznie, bo uważał to za uniwersalnie najlepsze otwarcie. Ode mnie ósemka – miałam odsłoniętą górę, samego waleta, którego pani Basia uparcie nazywała jopkiem, doprowadzając dziadka do białej gorączki. Zresztą na wszystko mówiła nie tak: czerwa, wina, dzwonki, żołędzie. Dziadek wziął dychą, którą miał naszykowaną. Doskonale wiedział, co zrobię.

Miałam długie kara, trzy niskie kiery, krótkie trefle. Dziadek zdjął treflową damą szóstkę i trójkę, potem królem dziewiątkę i mojego waleta. Nie rzucił asa. Wiedział, że wezmę niskim atu.

Grał przeciwko mnie.

Pierwszy raz w życiu. To znaczy zawsze grał przeciwko mnie – nigdy mi się nie podkładał, traktował mnie zawsze jak równą przeciwniczkę, ale godził się bez słowa na to, że razem z panią Basią gramy przeciwko niemu. Graliśmy bez obowiązku przebijania i na ukrytym musiku. Gdy przychodziło do ciągnięcia kart, często z panią Basią podawałyśmy sobie karty, które miały nam pomóc. Podrzucałam jej blotkę atu, ona oddawała mi figurę z krótkiego koloru. Ciągnęła w kara, dostawała piki. Byle tylko któraś z nas wygrała z dziadkiem.

Doskonale o tym wiedział. Śmiał się z nas, że gdyby nam kiedyś przyszło do głowy siadać z takimi twarzami do pokera, to niech nas ręka boska broni, bo pójdziemy z torbami przy pierwszym rozdaniu. Zarzekałyśmy się, że w życiu, że nie, gdzie, my? Nic takiego się tu nie odbywa, panie Janku, proszę nam tu nie imputować, chichrała się pani Basia, popijając nalewkę. Co ty, dziadek, mówiłam, a dziadek złościł się na moją gramatykę. Wołacz, wołacz! – mówił, grożąc mi palcem, na co pani Basia krzyczała: Swołocz, panie Janku? Ładnie to tak wnuczkę i sąsiadkę od swołoczy wyzywać?

Odpalała przy tym jednego papierosa od drugiego, a cały pokój wypełniał się niebieskoszarym dymem. Wtedy nikt sobie nic z tego nie robił, a ja lubiłam zapach jej tytoniu. Potem przed snem czułam kojący swąd dymu na swoich włosach. Jakbym zasypiała pośrodku pożaru.

Czasem dziadek stawiał na środku stołu świeczkę, bo wieczorami zdarzały się przerwy w dostawie prądu. Upominał panią Basię, żeby przypadkiem nie odpalała papierosa od świecy, bo gdy to robi, na morzu ginie marynarz. Pani Basia natychmiast sięgała po nową fajurę, choćby była w połowie poprzedniej, nachylała się nad płomieniem i zaciągając się głęboko, wrzeszczała: I do wody! Dziadek kręcił głową z dezaprobatą, ale nie umiał powstrzymać uśmiechu.

A teraz grał przeciwko mnie. Puszczał lewe do pani Basi, podkładał się jej. Nie dał mi wyrobić koloru. Wzięłam jedną żałosną lewę, zaczęłam z minus czterema. Trzy miał ciągnąć dziadek. Pani Basia zebrała karty, chyba nieświadoma, że obok niej toczy się jakaś nowa rozgrywka. Zrobiła cztery kółka po cztery, żeby powstał musik. Potem jeszcze dwa do obioru.

– Bez lew – powiedziałam, nie podnosząc kart.

Dziadek zmarszczył brwi.

– Na pewno? – spytał. – Może zajrzyj, co tam masz.

– Jestem na minus czterech. Muszę grać odgrywkę – odparłam, wbijając w niego wzrok.

Wiedział, że nie mogę obrać koloru, bo wyciągną ode mnie najlepsze karty i w życiu nie ugram swojego.

– Może będziesz mieć rękę na bez atu.

– Nigdy nie ma ręki na bez atu. A bez lew można ugrać ze wszystkiego – zacytowałam mu jego własną mądrość.

Wyraźnie się poirytował, zgarbił. Pani Basia zauważyła, że coś jest nie tak. Zgniotła kiepa w palcach, wytarła popiół w spódniczkę w tygrysie paski.

– Panie Janku – zaczęła dziarsko – a ja się nigdy nie spytałam, czemu te karty takie dziwne są. Że cyrylicą pisane.

– Są, jakie są – uciął dziadek, nie spuszczając ze mnie wzroku. – Ostatnia szansa: co gramy? – Zawiesił ołówek nad moją kolumną. Nie podniosłam kart.

– Bez. Lew. – powtórzyłam dobitnie.

Dziadek wpatrywał się we mnie przez chwilę. Potem westchnął, pokręcił głową i wyrył krzyżyk na przecięciu mojego imienia i wiersza „BL”.

Podniosłam karty. Nie było tak źle. Piki na widelec – wysokie i niskie. Krótkie kara. Długie trefle, ale od niskich. Dwa kiery. Odrzuciłam cztery karty trochę zbyt od niechcenia. Dziadek ostentacyjnie złożył je w równą kupkę. Sięgnęłam po musik. Wróciły dwa średnie piki, ósemka i dziewiątka kier. Bardzo źle.

Może się wydawać, że w grze bez lew, gdy trzeba wziąć jak najmniej, najgorsze są asy i króle. To bzdura. Najgorsze są ósemki, dziewiątki. Te karty pomiędzy niskimi a wysokimi. Te, które dają nadzieję, że przeciwnik nie będzie miał niżej, że jednak łyknie. Nadzieja, że jednak się uda, to największa pułapka.

Zawistowałam w trójkę pik.

– Kto gra w piki, ten ma wyniki! – zaśmiała się pani Basia, próbując rozładować atmosferę. Wzięła na asa. – As bierze raz! – dodała.

Pomyślałam, że w tym tempie jej arsenał karcianych powiedzonek wyczerpie się przed końcem tego kółka.

Graliśmy szybko. Dziadek za każdym razem miał naszykowaną odpowiedź, zanim ja położyłam swoją kartę. Ze złości zaczęły piec mnie uszy. Raz się przerzucił, co nigdy mu się nie zdarzało.

Uderzyłam w kara. Nic z tego. „Kto gra w karo, przegra zaro”, wtrąciła pani Basia, ale ledwo ją usłyszałam, bo miałam w ręce sześć kart i właśnie dotarło do mnie, że wezmę wszystko.

Jestem na bez lew, pomyślałam. Po mnie obiera dziadek. Przegrałam całą grę, a to dopiero druga partia.

Zawsze lubiłam za to 3-5-8. Za to, że nie wybacza błędów. Że dodatkowo za nie karze. Nie poszło ci w tym rozdaniu i jesteś na minusie? Świetnie, teraz twoi przeciwnicy zabiorą ci najlepsze karty, żebyś miała trudniej. Jak w życiu. Straciłaś pracę? Oto twoje długi, twój zepsuty samochód, twój rozwód, twój rak piersi. Próbujesz się odegrać, zmienić zasady gry? Masz dwie szanse, ale wszystko zależy od tego, co dostaniesz w kartach. Musisz podjąć decyzję na podstawie sześciu z szesnastu. Nawet nie znasz połowy. Podniesienie reszty kart może wszystko zmienić, ale jest za późno. Decyzja podjęta. Minęły dwa rozdania i już wiesz, że nie masz szans, jesteś skazana na porażkę. Niezależnie od tego, jak dobrze będziesz od teraz grać, nie odrobisz strat, nic nie możesz zmienić. Trzeba było grać ostrożniej. Trzeba było nie cwaniakować, nie rwać się przed szereg.

– Reszta moja – powiedziałam, z trudem powstrzymując łzy.

Wyłożyłam karty na stół, dziadek bez słowa zapisał wyniki. Ja na minus jedenastu, on plus cztery, pani Basia plus siedem. Zebrałam karty, zaczęłam tasować. Wypadały mi, nie chciały mnie słuchać.

– Aga, a wiesz, co mówią? – zagaiła pani Basia, sięgając na powrót po papierosa. – Że kto nie ma szczęścia w kartach, ten ma w miłości.

Napięłam wszystkie mięśnie i zmusiłam karty do posłuszeństwa. Opadły z głośnym szelestem.

– Szczęście sprzyja lepszym – odparłam, rozdając dziadkowi karty do obioru.

– Co gramy?

– Bez lew – odpowiedział, nie zaglądając do kart.


Małgorzata Boryczka
Nigdzie
Nisza, 2022, s. 162



Małgorzata Boryczka (ur. 1989 w Kozienicach) – tłumaczka języków germańskich, autorka zbioru opowiadań O perspektywach rozwoju małych miasteczek (Nisza 2021). W ramach stypendium m.st. Warszawy (2021) napisała powieść Nigdzie. Pracuje nad nowym tomem opowiadań Wycieczki rodzinne. Lubi koty i smutne filmy, mieszka gdzie popadnie.