John Cage
Przedmowa autorska
Kiedy w styczniu 1961 zapraszano mnie do wygłoszenia odczytu w wieczorówce przy brooklyńskim Pratt Institute, usłyszałem, że w środowiskach studenckich krążą dwa palące pytania: „Dokąd zmierzamy?” i „Co my robimy?”. Uczyniłem z tych pytań obszar swoich dociekań, a do skomponowania tekstów wykorzystałem moje Cartridge Music.
Teksty były napisane tak, by można było ich wysłuchać jako czterech równoczesnych odczytów. Ale wydruk czterech równoczesnych linijek tekstu – nałożonych na siebie, ma się rozumieć – byłby nieatrakcyjny jako projekt. Metoda zastosowana poniżej sprawia, że wyrazy są czytelne; wątpliwa korzyść, zważywszy, że chciałem dać wyraz temu, jak bardzo doświadczenie, w istocie – doświadczanie wszystkiego naraz, wymyka się pojmowaniu.
Fragment niniejszego odczytu ukazał się, w innym układzie typograficznym, w paryskim „Ring des Arts” (1961, numer letni). Pełne wykonanie odczytu zostało nagrane przez nowojorskie wydawnictwo C. F. Peters, na cztery jednościeżkowe taśmy (7½ cala na sekundę, 45 minut każda). Oto wskazówki wykonawcze:
Cztery osobne odczyty, do wykorzystania w całości lub części – w poziomie i pionie. Układ linijek w druku nie wymusza identycznej relacji przy wykonywaniu utworu. Dwadzieścia pięć linijek można czytać przez 1 minutę, 1¼ minuty, 1½ minuty, co daje odczytom czas trwania odpowiednio 37, 47, 57 minut. Dopuszcza się też czytanie w innym tempie.
Wykonawca jest jeden. Może czytać „na żywo” którykolwiek z odczytów. Czytanie „na żywo” może nakładać się na zarejestrowane odczyty. Całość może też zostać nagrana i odtworzona w tym samym czasie. Dopuszcza się zmianę głośności; w tym celu należy posłużyć się partyturą mojego utworu WBAI (wyd. C. F. Peters).
Jechałem raz autem za miasto z Carolyn i Earle’em Brownami. Rozmowa zeszła na stwierdzenie Coomaraswamy’ego, że tradycyjną rolą artysty jest naśladowanie sposobu, w jaki działa natura. Wysnułem z tego wniosek, że sztuka zmienia się dlatego, że zmienia się nauka, to znaczy – rozwój nauki wpływa na to, jak artyści rozumieją naturę.
Któregoś dnia wpada taki jeden z Phi Beta Kappy i mówi: „Pana zdaniem sztuka podąża za nauką, a zdaniem Blake’a to sztuka wyprzedza naukę”.
No to proszę: Czy człowiek panuje nad naturą, czy też będąc jej częścią, ulega temu co ona? Jeżeli mam być całkiem szczery, muszę przyznać, że dużo bardziej ciekawi mnie sama natura niż wszelkie podejmowane przez człowieka próby panowania nad nią. Nie oznacza to, że nie lubię ludzkości. Uważam, że ludzie są cudowni, a sądzę tak dlatego, że ludziom zdarza się czasem zmienić zdanie (mówię tu o sobie i o innych) .
Nie tyle cała nasza historia, co te jej fragmenty, których się naucza, pozwoliły nam uwierzyć, że jeśli chodzi o naturę, to my siedzimy za kierownicą. I że jeśli jest inaczej, życie nie ma sensu. Cóż, niezwykłą cechą ludzkiego umysłu jest to, że potrafi zwrócić się przeciwko samemu sobie i w braku sensu dostrzec ostateczny sens.
Toteż przygotowałem odczyt, w którym z wielu powodów sens pozostaje trudno uchwytny, choć klarowność niezmiennie miałem za swój błędny ognik. Pozwoliłem sobie na to nie ze wzgardy dla was tu obecnych, lecz ze względu na to, jak w moim rozumieniu postępuje natura. Takie postrzeganie sprawy czyni nas wszystkich równymi, nawet jeśli są tu wśród nas nieszczęśni: chromi, niewidomi, bezrozumni, schizoidalni czy ubodzy.
Oto jesteśmy. Powiedzmy „Tak” byciu razem w Chaosie.
***
Od tłumacza
W wersji z „Ring des Arts” performatywny poemat Cage’a nie poddaje się wnikliwej lub choćby płynnej lekturze. Cztery lektorskie partie złożono tym samym krojem pisma, i wydrukowano jedna na drugiej, w wierszach o minimalnie rozsuniętej linii bazowej; poszczególne partie różnią się jedynie stopniem nieprzezroczystości czerni, lecz nie ułatwia to zadania czytelnikowi. Miejscami można odnieść wrażenie, że któryś głos „w tle” jest wydrukowany do góry nogami.
Z kolei w zbiorze Silence: Lectures and Writings, skąd pochodzą uwagi wykonawcze, tekst jest względnie przejrzysty. Przez ponad pięćdziesiąt stron biegną dwa łamy, a poszczególne partie tekstu różnią się typografią: proste, wytłuszczone, kursywa, wytłuszczona kursywa. Wydrukowane czterowiersze odpowiadają kolejnym jednostkom czasu. Płynna lektura jest niemożliwa, jednak tekst daje się przepisać, objąć wzrokiem, przełożyć.
W amerykańskim numerze „Wizji” prezentujemy – w formie przystępnej wizualnie – przekład jednej z partii. Podobnie jak w trzech pozostałych głosach, niektóre wątki powracają, inne dają o sobie znać tylko przez chwilę. Dla odzwierciedlenia struktury utworu, w szczególności różnej długości pauz między wejściami danego głosu, pozostawiono tu proporcjonalne światła – w momentach lotu nad pustką oczywiście nigdy nie zapada absolutna cisza.
***
John Cage
Dokąd zmierzamy? i co robimy? (fragment)
Biorąc się dziś za katalogowanie rzeczy, pakujemy się raczej w nieskończone ciągi odniesień. Czy nie byłoby mniej wydajnie zacząć od drugiej strony, na modłę jakiegoś niszowego antykwariatu?
Chcecie wiedzieć, co robimy? Łamiemy reguły, nawet nasze własne. A jak to robimy? Pozostawiając sporo miejsca na niewiadome.
Wstawiamy sztukę do muzeów, usuwamy z naszego życia. Sprowadzamy do domów maszyny, żeby z nami mieszkały. Skoro maszyny, by tak rzec, nigdzie się stąd nie ruszą, to musimy znaleźć im jakieś rozrywki. Inaczej wybuchną, zaś co do ruchu – to my wychodzimy. Czy dopiero teraz zwróciliśmy uwagę na księżyc, czy zawsze tam był? Wybieramy się nie tylko na księżyc, ale w ogóle w przestrzeń. Dom to dyskretne punkty. Przestrzeń to nieskończone pole bez granic. Maszyny zostawiamy w domu, niech się bawią po staremu w relacje, dodawanie i kto lepszy. (Wychodzimy). Jeden nastolatek – podano mu deser, na którym pojawiła się serwatka – powiedział: „Moja mama też to piecze, ale bez wody”. Przyznajmy, raz na zawsze, że granice, które wytyczamy, nie są proste.
Problemem Denver jest jego przeszłość. San Francisco miało kiedyś ten sam kłopot. Ale skąd mamy wiedzieć, dokąd iść, jeśli nie robi nam najmniejszej różnicy, dokąd idziemy? Sprawa jest prosta: albo cierpliwie czekasz na zaproszenie, albo sam sobie takie zaproszenie wypisujesz, w taki sposób, żeby nie wiedzieć, kiedy je napisałeś, co takiego piszesz ani dokąd cię to może zaprowadzić. Są też inne drogi.
Wychodzę na korytarz, spodziewam się kogoś zobaczyć. Okazuje się, że to nie człowiek: to była maszyna. Odbiło mi, odleciałem: zapraszają mnie na kolację. Powtarzam sobie: zanim się położysz, pamiętaj zamknąć drzwi do łazienki; jak ich nie zamkniesz, to potem i tak będziesz wstawał, żeby to zrobić. Udajemy się jak głupi do miejsc, gdzie nas nigdy nie było. Oddalamy się od domu, czasami gubimy, i zataczamy koło, by wrócić do domu. Dziwimy się: zaszły zmiany. Czy dom się nam wyślizguje – spod nóg? Dzień, w którym byłem w lesie z kompasem, był dniem, w którym całkiem zabłądziłem. Dwa lata później, kiedy wyrzucałem kompas, dziecko, któremu oddawałem bęben, zapytało, czy mogłoby dostać również kompas. Pierwsze, co powiedziała, to: „Wszyscy się pogubili; nie ma nikogo, kto by się nie pogubił”. Ale czy to na pewno było pierwsze, co powiedziała?
To jest bardzo interesujące. Pamiętam rejestratory z pokrętłami i sprzęgłami. Potem weszły przyciski. Teraz wygląda na to, że znów będziemy używać pokręteł. Jeśli chodzi o maszynę, mamy rozpaczliwą potrzebę, by móc rozwinąć dowolną prędkość.
Czy nie jest tak, że człowiek nie tyle uczy się całe życie, co żyjąc, przekonuje się, że wcale się nie uczy? Na przykład: po tym, jak wyniosłem się z miasta, lato musiało przejść przez jesień w mroźną zimę i dopiero wtedy odkryłem, że mógłbym bez końca włóczyć się po lesie. Rozeznałem się i w końcu trafiłem do urzędu, gdzie po wypełnieniu paru kwestionariuszy wydano mi kartę myśliwską i wędkarską. Następnie kupiłem sobie zmyślne parafernalia do łowienia na oblodzonych zbiornikach. Ubrany najcieplej, jak się dało, pojechałem nad jezioro, wyrąbałem w lodzie otwory, zamocowałem haczyki i linki, a potem czekałem, aż czerwone chorągiewki zaczną się podrywać, co sygnalizowałoby sukces. Słyszałem dźwięk, jaki niesie się po zamarzającym lodzie; byłem wstrząśnięty. Później siedziałem na lodzie, a zachodzące słońce barwiło i lód, i niebo. Byłem zdumiony. Pamiętam, że skurczyłem się we własnym mniemaniu. Bliski zamarznięcia, zebrałem rozstawione pułapki, bez choćby jednej rybki. Zanotowałem sobie w głowie, żeby nigdy więcej nie iść wędkować na lodzie bez butelki koniaku. Z drugiej strony, pewnych rzeczy jestem nauczony (i chcę się ich nauczyć); na przykład: jeśli będę pamiętał, żeby nie tylko dotknąć drewna, ale potrzeć je dłonią, zanim dotknę metalu, to prąd mnie nie kopnie. Kiedyś myślałem, że jeśli będę podnosił stopy, przechodząc po dywanie, albo nawet że jeśli przeskoczę pokój, zanim przekręcę klamkę albo włączę światło, to prąd mnie nie kopnie. To się nie sprawdza. Pocieranie drewna się sprawdza. Sedno sprawy jest takie: czy będę pamiętał, żeby pocierać drewno, a nawet jeśli będę, to czy nie powinienem postanowić, tu i teraz, na wypadek, gdybym znalazł się gdzieś, gdzie nie ma drewna do pocierania, że dokąd bym się nie wybrał, będę ze sobą nosił kawałek drewna? Mówimy, co prawda, o ruchu, a jednak widzę, że spędzamy mnóstwo czasu na czekaniu; to znaczy, ja czekam. I kiedy mówię o tym pozostałym, w odpowiedzi słyszę, że oni też czekają.
Rozmawialiśmy o śmierci i zaczęliśmy się śmiać. Była też mowa o czyjejś próbie samobójczej. Co właściwe należy czytać: artykuł czy reklamy? Czułem się tak marnie, że poszedłem spać, chociaż dopiero wstałem. Postanowiłem wszystko odwołać. Zamiast tego poszedłem do lasu i odżyłem. Gdy idziemy w nieznane, nic nam po wartościujących sądach. Jest w nas wyłącznie zachłanność: chcemy więcej i więcej, dopóki możemy. Dochodzimy w końcu do pożyteczności nauki (nie mam na myśli prawdopodobieństwa) (mam na myśli widzenie rzeczy dokładnie takimi, jakie są w swoim stanie chaosu). Więc gdybyś miał napisać pieśń, to pisałbyś nuty, czy pisałbyś dla konkretnego śpiewaka? „Nawet nie próbuję”, powiedziała, „nie umiem gwizdać”.
W naszym postępowaniu rzuca się w oczy, że wszyscy zmierzamy w różne strony. To dlatego, że mamy dużo przestrzeni. Nie ogranicza nas konkretna ścieżka, więc nie musimy iść w czyjeś ślady, jakkolwiek właśnie tego się nas uczy. Możemy iść dokądkolwiek, a gdy nam nie wychodzi, skupiamy się na tym, by znaleźć drogę, która dokładnie tam by nas zaprowadziła (o ile wiemy, gdzie znajduje się owo tam). Jest tyle do zrobienia, szkoda czasu tłuc się po domu i pisać dodekafonię. A to jest obecnie jedyna muzykalna droga, o ile idzie się w tę samą stronę co reszta. To była działka Schönberga.
Co by wybrał muzyk: umrzeć, ogłuchnąć czy oślepnąć? Śmierć jest nieunikniona, nie gryzie, a z biegiem czasu sama muzyka na tym zyskuje. Ślepota na pewno wyostrzyłaby słuch. Głuchota… cóż… Beethoven. To jezioro, w górę od miejsca, gdzie mieszkamy, było kiedyś miasteczkiem. Mieli wpuszczać wodę i gdy mieszkańcom nakazano opuścić teren, ci w większości rzeczywiście się wynieśli. Kilkoro uparło się, że zostaje, i policjanci w łodziach musieli ewakuować ich z dachów. Od północnej strony jeziora gdzieniegdzie występowała winorośl, nie dzika, ale dziko rosnąca, doskonała na galaretkę. Któregoś roku zrobiłem z tych gron naprawdę dobrą galaretkę. W następnym roku zebrałem więcej, choć usłyszałem od jednego urzędnika, że to niezgodne z prawem. W każdym razie gotując je, myślałem o czymś innym, i galaretka się spaliła – jeszcze bez cukru, tylko wcześniej, kiedy wyciskałem sok. Oczywiście dzisiaj po winorośli nie ma śladu. Szykują tam parking i plażę z kąpieliskiem, żeby naraz mogło kąpać się dwa tysiące osób . O tym, dokąd zmierzamy, nie przesądza wcale to, dokąd chcielibyśmy dotrzeć. Za dużo wiemy o wszystkich możliwych kierunkach. Lasy, na przykład, otóż cieszy mnie każdy las, po którym mogę chodzić, i nie ma nic bardziej frustrującego niż długie podróże, które musimy odbywać, to, jak błyskawicznie przemierzamy ogromne terytoria, których każdy skrawek można by spokojnie eksplorować. Chyba nie muszę dodawać? – Tak jest z lasem, ale też z dźwiękiem, człowiekiem, romansem, protestem.
W najszerszym rozumieniu, zajmuję się tym co wy, i wy zajmujecie się tym co ja. Toteż każdemu z nas opłaca się być oryginalnym. Zdziałamy więcej, nie robiąc tego, co robi ktoś inny. W ten sposób możemy przyspieszyć bieg historii – tej, którą tworzymy. Nie ma potrzeby konkurować, nawet z samym sobą. W końcu jesteśmy wszyscy z jednego gatunku i żyjemy na jednej planecie. Sam nie jestem już tym, kim byłem.
Byliśmy rzemieślnikami; teraz jesteśmy obserwatorami cudu. Jedyne, co trzeba robić, to iść dalej, zejść ze szlaku w dowolnej chwili, na prawo albo na lewo, potem na niego wrócić, albo i nie, pójść w deszcz, oczywiście, skryć się przed nim.
Pogoda się zmienia. Pochłania nas to, co robimy. Od czasu do czasu poświęcamy chwilę, żeby zobaczyć nie to, co ktoś robi, ale co zrobił. Rozumiemy, że aby spojrzeć na obiekt, powiedzmy, na dzieło sztuki, musimy zobaczyć, jak się wydarza, kiedy je oglądamy, a nie jak wydarzało się na oczach tego, kto je robił. Nie musimy nigdzie iść: to przychodzi samo. Jest pogodny, słoneczny dzień, a w aucie tego faceta pracują wycieraczki. Zanosi się, że któregoś dnia będę mógł spojrzeć na drzewo i podać jego nazwę, a jeśli do tego dojdzie, zmieni się moje nastawienie do zimy, tak jak za sprawą grzybów zmieniło się moje nastawienie do deszczu. Drzewa widać dopiero bez liści.
Wszystko porzucić i iść, to brzmi prosto, choć wcale takie nie jest. Zdajesz sobie sprawę, że masz coś w kieszeni; i jeśli nie jest to coś, co rzeczywiście ze sobą wziąłeś, to znaczy że przyczepiło się do ciebie i uszło twojej uwadze. Ktoś powie: „Cóż, niech będzie, skoro i tak wszystko jedno, i niczego nie wartościujemy, i tak dalej”. Sęk w tym, że jest tak tylko wtedy, jeśli jakimś sposobem udało ci się wszystko porzucić. Czy mamy to zrobić, a potem ruszyć? Czy środki, jakimi dysponujemy, są odpowiednie do tego celu? Trzeba je zbadać starannie, z uwagą. Powtarzać badanie każdego dnia. Tym samym poruszyliśmy kwestię anonimowości. Ale można ją porzucić. Oto ja. Moje dzieło to coś innego.
Tracimy zmysł wartościujący, zyskujemy uważność. Odrzucamy wstyd i pychę, okazujemy zainteresowanie wszystkiemu, co może nam wpaść w ręce lub do czego możemy dotrzeć. Kto wie? Jeżeli po namyśle dochodzę do wniosku, że Cantherellus umbonatus rośnie najobficiej tam, gdzie występują nie tylko płonnik, lecz także młode jałowce, wilgoć i trochę słońca, to jak wytłumaczyć, że dziś, idąc przez w miarę otwartą polanę, aż po nich deptaliśmy? Jasne, widzieliśmy płonnik, ale poza tym była to sytuacja z tych, co zawsze rozczarowują. A skoro już o tym mowa: jak to się stało, że przestałem się interesować Grekami? Teraz wyjątkowo mnie ciekawią. Wychodzi na to, że wcale tak bardzo nie czcili bogów. Tragedia?
Między 1930 czy, powiedzmy, 1929 a 1942 sporo podróżowałem. Wydaje mi się, że nigdzie nie zostałem dłużej niż rok. Ciągle za czymś goniłem. Zapytacie mnie, za czym, a nie będę potrafił odpowiedzieć. Zlecenia. Tak naprawdę nadal mam w głowie ten sam cel. To, czego zawsze pragnąłem, i czego nadal pragnę, to mieć Centrum Muzyki Eksperymentalnej. Być może któregoś dnia, gdy już ledwo będę miał siłę szeptać, powiedzą: „No pewnie! proszę bardzo. Oto ono, wielkie, piękne Centrum Muzyki Eksperymentalnej, bogactwo Festiwali Muzyki Współczesnej, dzięki którym Ameryka będzie wyglądała tak przytomnie jak Europa. Róbcie, co wam się podoba: macie tu głośniki, rejestratory, taśmy; to jeszcze nic, możemy wam tu wstawić kapitalny syntezator. Trzeba wam czegoś więcej? Po prostu mówcie”. No więc ilekroć miałem się przeprowadzać, przeglądałem swoje papiery, listy, muzykę i tak dalej, i wyrzucałem, co mogłem, żeby mieć lżejszy bagaż. Tym sposobem wyrzuciłem wszystkie moje wczesne utwory. Było na przykład parę aranżacji do chórów z Persów Ajschylosa, a także jedna Allemande. A jeszcze przed tym było parę krótkich, bardzo krótkich kawałków układanych przy pomocy matematycznych wzorów. Jak myślicie, gdybyśmy się mieli przenieść, wszyscy bez wyjątku, na księżyc, co nie jest wykluczone, to czy nie przeglądalibyśmy swoich papierów? Ojciec: dwa razy szedł narwać kwiatów dla matki i poważnie się ranił, raz na drzewie, wtedy prawie przeciął sobie nadgarstek; ostatnio cierń w ogródku poszarpał mu kostkę. To już półtora roku, zaraz będą dwa lata.
Co robimy w kwestii techniki? Możemy się nią posługiwać albo zostawić ją w spokoju. Możemy pamiętać o dawnych technikach i wynajdywać nowe. Jeżeli masz gwizdać, ale nie potrafisz, zawsze możesz kupić gwizdek, w który na pewno będziesz potrafił dmuchać. Nic nas nie krępuje, nawet jeżeli nie nauczono nas śpiewać lub grać na instrumencie. Możemy milczeć, i tak dalej. W istocie, z technicznego punktu widzenia posiadamy rozległy repertuar sposobów na wydawanie dźwięku. Co takiego skłania ludzi, by mówili: „Nie umiem”? Że są zajęci czymś innym? Wobec tego zbierzmy się wszyscy w River? Trzymajmy się razem? Rozmnożyliśmy się na potęgę, a wolimy być sami, kiedy się da, chyba że doskwiera nam samotność. Słyszymy chór, sześćdziesiąt osób, śpiewają anielsko i tylko się modlimy, żeby w Niebie Bóg pozwolił nam żyć anarchistycznie! Dlaczego w sztukach wybraliśmy ład i wolimy w wiele osób robić tę samą rzecz, skoro jadąc na wakacje, szukamy takiego miejsca, co do którego mamy pewność (statystycznie), że nie spotkamy tam nikogo znajomego? Wchodzimy w tłum wyczuleni na specyfikę jego uczestników, nawet jeśli maszerują, a my razem z nimi. Dostrzegamy, oględnie mówiąc, różnice między dwiema rzeczami, które są tym samym. To pozwala nam iść dokądkolwiek w pojedynkę, z innymi albo z dowolnie za dużą liczbą innych osób. Równie dobrze moglibyśmy spędzać wakacje w hotelu przy Times Square. Ale widzimy konieczność, by rozstać się z własnym wyobrażeniem tego, dokąd zmierzamy, bo w przeciwnym razie do niczego nie dojdziemy. Gdybyście zapytali mnie przed kilku laty, albo nawet rok temu, czy chciałbym zamieszkać w apartamencie z klimatyzacją, w którym nie da się otwierać okien, usłyszelibyście kategoryczne „Nie”.
Gdybyśmy rzeczywiście się zmienili, nie przejmowalibyśmy się ćwiczeniem. Oczywiście, stopniowo coraz gorzej wychodziłoby nam wszystko, co dotąd opanowaliśmy. Następnie idąc dokądś, trwalibyśmy w niewiedzy. Nie bylibyśmy niczego szczególnie ciekawi. Czy malarze zawsze patrzyli? Muzycy, aż dziw bierze, dopiero zaczynają słuchać. (I wcale nie popadłem w sprzeczność, pochwalając to, że dzieci, w wieku pięciu i siedmiu lat, chodzą na solfeż). Jesteśmy na nogach czy jesteśmy w powietrzu? To ważne pytanie, gdy mowa o ruchu. Co za ponura sieć zależności sprawiła, że zamieniliśmy targ na sieciówkę? Rozmowy, sama żywność, to wszystko i co jeszcze spuściliśmy w błoto?
Trzeba nam maszyn, które pozwolą robić wszystko, co było w naszym zasięgu, zanim powstały, a do tego wszystkie nowe rzeczy, o których jeszcze nie wiemy, że możemy je robić. Być może powiecie, że zwariowaliśmy. Z pewnością działamy bez celu, albo można powiedzieć, że właśnie to jest naszym celem. Niepotrzebnie wybrzydzamy, kiedy okazuje się, że ktoś coś robił, zanim myśmy zaczęli to robić. A na ogół tak się właśnie okazuje. Tymczasem wystarczy odrobina naukowego podejścia i zaraz widać, że to, co się teraz dokonało, wcale nie było tym, co się dokonało kiedyś, wyjąwszy najogólniejsze okoliczności. Dawniej była, na przykład, osobność cząstek, potem była pustka (która z dzisiejszej perspektywy brzmi jak melodia). Dopiero co był surowy materiał. Powtórka?
Czy to się nadaje na anegdotę, gdy telefonujemy do kogoś, by się przekonać, że nie odpowiada? I czy waszym zdaniem taka anegdota ma związek, czy jest bez związku z naszym tematem: dokąd zmierzamy? Weźmy tego młodego kompozytora, który zaciągnął się do wojska w takim momencie życia, gdy służba zdaje się doprawdy niefortunna. A jednak ułożyło się to nadzwyczaj korzystnie: zaowocowało całą masą muzyki, wykładów, artykułów i wykonań, na żywo i w radiu. A także podwyżką, co wiązało się z obowiązkiem noszenia broni, którą jednak ani razu nie trzeba się było posłużyć i która w rezultacie rzadko wymagała czyszczenia. Najpierw robił, co mógł, żeby się w to nie wpakować. A gdy już poszedł, towarzyszyły temu, jak to zwykle bywa, zmiany, bardzo interesujące zmiany. Postępujemy w taki sposób, że nawet robiąc to, co i tak chcielibyśmy robić (jak gdyby urzeczeni), dostrzegamy w naszym działaniu zmianę. To najzupełniej prawdopodobne, że przejdę na drugi koniec pomieszczenia, by przekłuć balon, który pod moją nieuwagę zabrano. Czy wobec tego nie byłoby z mojej strony rozsądniej przechodzić przez pomieszczenie, nie mając żadnych zamiarów względem balonów i ich przekłuwania? (Powiedzą nam, że w takim razie to nie jest muzyka, tylko jakiś rodzaj choreografii). Ale to jest muzyka, biorąc pod uwagę, jakie tendencje ruchu wykazuje. Nie będziemy dalej grać w jakieś gierki, choćby ich reguły były fascynujące. Domagamy się sytuacji bliższej rzeczywistości – żadnych reguł. Kryształki sprzyjają nam tylko w laboratoriach. Ale czy naprawdę sprzyjają? Szczerze w to wątpię.
W ubiegłym roku dałem koncert, a potem odpowiadałem na pytania. W tym roku ktoś powiedział: „Słyszałem pański wykład i mam nadzieję usłyszeć kiedyś pańską muzykę”. Jak stwierdzić, czy ktoś się porusza, czy stoi w miejscu? Jeżeli odnosząc się do trzech rzeczy, mówi: „Umieść tę na pierwszym planie, a pozostałe w tle”, to wiadomo, że stoi. Ale jeżeli mówi: „Nie mam pojęcia, jak mielibyśmy to rozdzielić; w istocie nie wiem, jak duże to jest i, prawdę mówiąc, używam słowa «to», bo mi tak wygodnie, dlatego że nic o tym czymś nie wiem”, wtedy wiadomo, że się porusza. W pole, tam gdzie ten ktoś, właśnie tam zmierzamy. Zdarza mi się wyjść z domu w marynarce, a spodnie od kompletu dalej wiszą w szafie.
To nie jest kwestia decyzji ani skłonności do ich podejmowania lub strachu przed tym. Raczej chodzi o to, że jesteśmy nieodłączną częścią wszystkiego. Uwikłani w życie, którego nie da się pojąć, poświęcamy się przede wszystkim codzienności. Kreślenie granic, prostych czy krętych, niczego nie zmienia, tylko umacnia stan rzeczy – o ile granice faktycznie się wytycza, w sensie fizycznym. W przeciwnym wypadku kreśli się je w głowie, a tam nie sposób się dostać. Tajemnice zostawmy w spokoju. Nawet w rozpaczy nie potrafimy przekazywać myśli, odczuć. To dlatego, że umysł, który wytycza granice, oczekuje domknięcia, podczas gdy jedyny sposób, żeby dosięgnąć innego (wyżej lub niżej), to nie wytyczać granic, nie zamykać drzwi, tylko wprawnie się odsłaniać, a wtedy nie ma rozpaczy. Można to również ująć tak: „Nie poprzestawaj na przybliżeniach (albo po prostu: nie poprzestawaj), lecz przyjmuj stanowczo (bo nie musisz) to, co do ciebie przychodzi”. Dziś rano, ani wcześnie, ani późno, ze świadomością, że cokolwiek mnie dopadło, jeszcze nie puściło – wrażenie opuchnięcia dokoła oczu – może przeziębienie – albo to te nowe okulary, o których okulista powiedział, że za trzy lata będą do niczego; w każdym razie wstałem i powiedziano mi, że dzwonił telefon, i że znajoma już czeka, gotowa iść na grzyby. Poprzedniego wieczora zaplanowałem sobie nie tylko ten dzień, ale i cały tydzień, i było dla mnie jasne, że jeśli będę się trzymać planu, to się wyrobię – mam na myśli ten odczyt – ale oddzwoniłem i powiedziałem: „Jedno jajko i jestem”. Tak więc las, i ona mówi, że za parę tygodni będą na Karaibach, razem z dziećmi. Oczami wyobraźni już wypatrywałem tropikalnych grzybów. Teraz z powrotem praca. Była też biologiczna zagadka i dyskusja, jak poprawnie posługiwać się nożem i widelcem.
z tomu Silence: Lectures and Writings (1961)