1.
– Pani Uleckiej oczywiście nie ma, prawda? – spytała tamtego dnia Wasiutowa, zamykając furtkę i prosząc, żebyśmy stanęły w dwuszeregu i się odliczyły. – Ile mamy? Szesnaście? – Coś jeszcze powiedziała, ale zagłuszył ją klakson Henschla. Spod plandeki wyglądali pijani w sztok mundurowi. Śpiewali, obejmując się i kołysząc na boki. O mało nie spadli z ławek, gdy kierowca wziął zakręt. Wasiutowa obróciła się w ich stronę. – Zawsze coś – westchnęła – jak nie wariaci, to żołnierze. O, proszę. O wilku mowa – naszą furtkę właśnie mijał Spetzler na rowerze. Tuż za ogrodzeniem skręcił w prawo, prosto do szpitala. – Doktorze, co pan tam wiezie? – krzyknęła za nim, ale tylko pomachał jej ręką. Spetzler woził na małej platformie przykręconej do bagażnika przedziwne rzeczy. Dzisiaj za siodełkiem pobrzękiwał wielki samowar, który doktor przywiązał sobie sznurkiem do pasa. Pewnie dostał za wizytę. Ludzie w naszym miasteczku nie mieli czym płacić.
– Dwuszereg – powtórzyła Wasiutowa i zadęła w gwizdek. Zrobiła to z uwagi na naszą wuefistkę, Ulecką, która przecież nie słyszała pierwszej komendy, bo liczyła piłki w kantorku z nowym panem od fizyki, a teraz stanęła obok Wasiutowej i ciaśniej związała gumkę u nasady grubych włosów. Pielęgniarka posłała jej znaczące spojrzenie. Lubiła wychowywać.
– Gotowe? – zawołała Ulecka, wyciągając z kieszeni szortów stoper.
Uśmiechnęłyśmy się i stanęłyśmy w dobrze znanym nam porządku. Biegłam tuż za wuefistką w parze z Dunią, z którą zaprzyjaźniłam się już pierwszego dnia, a po nas, dwójkami, reszta dziewczyn. Sala 12, sala 13, sala 14, pokój szczytowy i całe drugie piętro. Najwięcej czasu spędzałam na pierwszym piętrze z Gosią, Bożeną, Wandą i resztą. Razem chodziłyśmy na lekcje, razem nudziłyśmy się w pokojach, gdy dyrektorka kolejny raz zabraniała iść do świetlicy. Tych starszych z trzeciego piętra jeszcze nie miałam okazji bliżej poznać, bo one dojeżdżały do zawodówki. Wcześnie wychodziły, późno wracały. No i ciągle opowiadały o mężczyznach. Która ilu miała. Ilu z musu, ilu z chęci, z którym mogłaby mieć dzieci (i ile), z którym być może, a z którym nigdy. I jeszcze jakie dostanie perły za urodzenie pierwszego dziecka, i gdzie zamówi obrus, i czyje inicjały każe wyszyć na brzegu koronki. Wasiutowa wpadała na ich piętro bez zapowiedzi, niby pod pozorem kontroli włosów lub paznokci, i wywalała im z szaf ubrania. „Pilot! Pilot!”, wołała już na schodach, po czym dobiegała do szaf i bezlitośnie szarpała za niechlujnie zawieszone bluzki, wołając, że żadne z nich żony i gospodynie, skoro nawet własnej szafy przypilnować nie umieją. Byłyśmy przekonane, że tak robią matki, więc każda z nas czekała, aż Wasiutowa i nam wywali wszystko z szuflad. Same porządki zajmowały mało czasu, bo miałyśmy tylko jedną bieliznę na zmianę i po dwie bluzki na osobę. Do tego jedną spódnicę, jedną parę spodni i po parze butów. Sandały i jakieś zimowe.
Ruszyłyśmy truchtem w stronę parku. Dzień był piękny. Złotawy, kruchy i miły. Depcząc po delikatnym śladzie roweru doktora, minęłyśmy boisko. Tuż za nim był psychiatryk. Szpital otaczały pierścienie bardzo starych drzew. Tuż za ogrodzeniem rozciągał się park, którym można było dojść aż do dworca. Najwięcej było drzew liściastych, to po nich rozpoznawało się, na czyim terytorium jesteśmy. Tam, gdzie rosły iglaki, zaczynały się koszary. Odgrodzono je dodatkowo drutem kolczastym, jakby granica między kasztanami a świerkami była zbyt subtelna.
Nasz codzienny wieczorny bieg miał widownię. Szaleni chłopcy od Spetzlera, ilekroć zobaczyli którąś z nas, ruszali pędem do ogrodzenia, byle tylko nas dotknąć, a jak któraś na nich spojrzała, wybuchali śmiechem i zasłaniali oczy rękami. W porze gimnastyki wystawali w piżamach wzdłuż siatki, jakby czekali na autobus. W parku często spotykałyśmy tych z koszar. Jeśli nie mieli obowiązkowych ćwiczeń, przechodzili przez dziurę wyciętą w płocie i palili. Musiałyśmy wbiec w dym, który wydychali, by ich wyminąć.
Tym razem nie było wariatów. Ani jednego. Za to na wysokości parku aż roiło się od mundurów. Zachowywali się inaczej i każda z nas od razu to wyczuła. Mieli głodne oczy, byli głośni i śmierdzieli bardziej niż zwykle. Było już za późno, żeby uciec. Dunia chwyciła mnie mocno za rękę, a pani Ulecka nagle przyspieszyła. Niczego nie musiała nam tłumaczyć. Zbiłyśmy się w zwartą rozpędzoną masę. Byle dobiec do fontanny, tam będzie bezpieczniej, tam zawrócimy. Biegłyśmy coraz szybciej, prosto na nich, czekając, aż rozprysną się na boki jak ławica śledzi. Nie przewidziałyśmy jednego – to nie my byłyśmy polującymi orkami.
Zaczęli nas łapać za piersi, szarpać, ciągnąć na ławki i w krzaki. Słyszałam krzyki i szelest suchych liści, przez które ciągnięto zapierające się dziewczyny. Wysoko w górze drzewa syczały, na cały regulator. Park skomlał i zawodził, jakby postanowił wypluć naraz wszystkie zassane dźwięki. Pluł wyciem i świstem. Skowyt był lodowaty i kłuł w odsłonięty brzuch. Zaschło mi ustach, paliły jak rana. Podniosłam się na łokciu i chciałam polizać wielki liść kasztanowca. Okazał się zbyt suchy. Wokół było zupełnie cicho.
– Nic się nie stało – powiedziałam do siebie na głos, bo wtedy jeszcze często mówiłam do siebie. Podobno każda dziewczyna w moim wieku tak robi. Mówiłam do siebie i do mojej córeczki, którą miałam gdzieś głęboko w środku. Pani Ulecka zawsze powtarzała, że dziewczyna ma w środku dwa miliony dzieci. Moje dzieci siedziały teraz po ciemku. I nie darły się jak my na dziedzińcu podczas przerw. – Mamusia teraz wstanie i pójdziemy do domu.
Byłam dobrą matką, bo zrobiłam, jak obiecałam. Podniosłam się, wygładziłam koszulkę do biegania, podciągnęłam spodenki i ruszyłam w stronę domu dziecka. Ręce też mnie paliły. W świetle latarni dostrzegłam, że są zdarte do krwi.
W budynku nie było żywej duszy. Zawołałam kilka razy „hop hop!”. Poszłam do końca korytarza, tam, gdzie był gabinet Wasiutowej. Otworzyłam drzwi do poczekalni. Na krzesłach siedziały dziewczyny i nasza wuefistka, spuchnięta od płaczu. Na mój widok jęknęła tylko „O Chryste słodki” i poderwała się z miejsca. Na prześcieradle, którym była owinięta, pojawiła się plama krwi. Rosła na boki, jakby Uleckiej coś w środku pękło. Opadła z powrotem na krzesło i pokręciła głową, żeby nie robić sobie nią kłopotu. Usiadłam na końcu kolejki. Drzwi do gabinetu były zamknięte, ale dochodziły nas pojedyncze krzyki i syknięcia. Wasiutowa nie znała się na prawdziwej medycynie, nie skończyła żadnej szkoły, ale ilekroć przyjeżdżał jakiś lekarz i pytał miejscowych, kogo może brać do pomocy przy chorych, prowadzili go do niej. Na co dzień pracowała u nas. Przy takiej dzieciarni zawsze jest coś do odkażenia i zszycia. Wasiutowa nauczyła się podstaw pielęgniarstwa w czasie wojny, jeszcze jako młoda dziewczyna; po drugiej wojnie już bez niczyjej pomocy wyjmowała kule z ran wyparzonymi w ogniu szczypcami. Pod warunkiem, że pocisk nie przebił kości.
Wreszcie zastukałam. Długo nie otwierała. Po chwili usłyszałam szelest i skrzypienie podłogi. W drzwiach stanęła Dunia. Miała na sobie tylko podartą koszulkę do biegania, biodra i nogi opasywała spódnica zrobiona z prześcieradła. Taka sama, jaką zakrywała się Ulecka. Wasiutowa spojrzała na mnie i zastygła. – Gnoje! – zawróciła do gabinetu. Weszłyśmy, pokazała ręką na drzwi do łazienki.
– Bardzo cię boli? – spytała, gdy stanęła za mną i przyjrzała się mojej szyi. Nie dało się zdjąć koszulki, bo materiał przykleił się do skóry. Okropnie piekło. Słyszałam tylko miarowe posapywanie Wasiutowej, która ciepłą wodą wyciskaną z lnianej ścierki polewała zaschniętą krew. Kiedy skrzepy puściły, nożycami rozcięła materiał. – Teraz do mycia – powiedziała, gdy stanęłam naga przed wanną – musimy wszystko z ciebie wypłukać.
Nagle poczułam przeszywający ból w środku, a tuż potem ciepłą krew spływającą po udach. Ściany zakrzywiły się, zniknął sufit z mrugającą jarzeniówką. Wasiutowa nie czekała, aż runę, wzięła mnie szybko na ręce i przełożyła do wanny. Usłyszałam jeszcze napuszczanie wody i krzyki Wasiutowej, która kazała paniom z administracji prędko biec po Spetzlera. A potem spadłam w czarną watę.
2.
W pierwszym śnie leciałam nad łąką. Daleko w dole, z rozpiętymi spodniami, biegli przerażeni żołnierze z koszar. Zadzierali głowy. Nie spodziewali się, że nasze kolejne spotkanie odbędzie się w takich okolicznościach. Już nie byłam nieśmiałą dziewczynką, którą łapie się za piersi. Teraz byłam pilotką myśliwca. Co chwilę zniżałam lot i przechylałam maszynę. Nie zrzucałam na nich bomb, miałam zasady, choć korciło mnie, by wypróbować największą dźwignię zwalniającą ładunek. Na końcu stada biegł tłusty plutonowy, Gąsiorowski, który podchodził pod nasze boisko, gdy miałyśmy lekcje gimnastyki, i przy każdej okazji pocierał spodnie. Zrobiłam nad nim kółko. Znał się na drapieżnikach, więc pobladł.
– Gąsior! – zawołałam na całe gardło przez megafon. – Dupę masz słodką jak renkloda!
Otworzył usta, chciał się odgryźć, ale w tym śnie był niemową, więc złożył tylko wargi w rybi dzióbek i łapczywie oddychał. Ubranie kleiło się na nim od potu.
W drugim śnie szłam z wiadrami po śniegu. Dziwnie lekko, jakbym ledwo dotykała stopami pola. A może leciałam nad nim? Stanęłam przy studni i próbowałam uwolnić zaklinowaną korbę, ale wszystko przymarzło. Włożyłam długie stylisko do środka i mocno uderzałam, żeby skruszyć zakrzepły lód. Rzuciłam w niego wiadrem, ale tylko gruchnęło w dole. Wybuchłam płaczem. Chciałam wytrzeć dłonią łzy, ale nie mogłam znaleźć twarzy. Zaczynałam się na wysokości serca.
W trzecim śnie jechałam na wielkim szpitalnym łóżku przez słabo oświetlony korytarz. Obok łóżka biegł mężczyzna w okularach i cały czas klepał mnie po twarzy. Bił tak mocno, że aż krzyknęłam. Zmrużyłam oczy, bo nagle oślepiła mnie wielka lampa.
– Obudziła się! Obudziła! – zawołał chłopak o dziwnie wykręconej twarzy.
Rozejrzałam się wokół. W dużej i bardzo jasnej sali kłębił się tłum chłopców. Byli ubrani w szpitalne piżamy i mieli zdekompletowane buty. Nieustannie się drapali, kucali, podskakiwali i chodzili w kółko, jak nakręcane zabawki. Nie mogłam oderwać od nich oczu. Jednemu brakowało całego ucha – z boku twarzy miał zaszytą dziurę. Robili grymasy, które przypominały uśmiech. W końcu pojęłam, gdzie jestem, i też się uśmiechnęłam.
– Dzień dobry, doktorze Spetzler – powiedziałam cicho do wysokiego mężczyzny stojącego na tle ogromnego okna. Nie widziałam jego twarzy, ale w ostrym świetle wyraźnie odznaczała się jego sylwetka. Grube oprawki, długie ręce, długie nogi, piękna szyja i burza włosów, które co chwilę przeczesywał rękami, zwłaszcza, gdy nad czymś się zastanawiał. Wtedy też dotykał palcami twarzy, jakby wymagała podparcia. Nigdy nie widziałam go z bliska, mijał nas w pośpiechu, bo zawsze był spóźniony. Wyglądał na szaleńca, a może tylko na artystę. Widziałam kilku malarzy i też mieli na sobie takie białe płaszcze. Może kupuje się je w tym samym sklepie?
Spetzler podszedł do każdego chłopaka i każdemu pokazywał prostokątne kartki papieru z narysowanymi figurami w różnych kolorach. „Dieter”, powiedział lekarz, pokazując zielony kwadrat na kartce pacjentowi bez ucha. „Idź!”, teraz palec postukał żółtą strzałkę. „Do siebie”. Aha, pomyślałam, czyli pokój to zielony prostokąt. Dieter jeszcze chwilę o czymś rozmyślał, łapczywie obgryzając paznokcie, a potem pokuśtykał w stronę drzwi. Kiedy wyszedł ostatni, Spetzler wyrównał w rękach arkusze i wychylając się na korytarz, zawołał: „Pamiętajcie, że nie wolno jej męczyć!”. Uśmiechnął się, widocznie ani jeden się nie obejrzał.
– Jeszcze nie zdjąłem ci szwów – powiedział, podchodząc do mnie. – A teraz niespodzianka – kucnął przy mojej szafce. – Musisz dużo jeść – mówiąc to, wyjął ze środka pakunek porządnie obwiązany sznurkiem i zabrał się za odwijanie papieru. W końcu zdjął ostatnie warstwy gazet. W ogromnym słoju kołysał się barszcz. Ucieszyłam się. Niczego tak nie lubię jak barszczu. Spetzler zauważył mój entuzjazm i podniósł słój, jakby chciał odczytać zdjęcie rentgena.
– Trzy głowy czosnku! – zaśmiał się. – Nie wiem, czy to przełkniesz, ale na pewno zabije wszystkie zarazki! – Zaśmialiśmy się oboje, a ja syknęłam z bólu, bo nagle poczułam, którędy biegnie szew w brzuchu. – Wasiutowa przyniosła go dzisiaj skoro świt i zapowiedziała, że dopóki tu jesteś, codziennie będzie ci gotowała zupę.
– Wasiutowa?
Spetzler popatrzył na mnie, położył palec na ustach, żebym nic nie mówiła, zmierzył mi temperaturę i puls, napisał coś w karcie zawieszonej na ramie łóżka i już wychodził, gdy zapytałam: – Doktorze, a może zje pan ze mną? Sama nie dam rady.
Zawahał się, zerknął na słój, zmrużył oczy, jakby coś przeliczał, po czym wyszedł bez słowa i wrócił w asyście pielęgniarki. Rozdała nam po misce i łyżce, sprawiedliwie rozlała zupę, a resztę wypiła prosto ze słoja i otarła usta rękawem fartucha. Patrzyliśmy na nią jak zahipnotyzowani. Coś mi ten gest przypomniał. Spojrzałam na Spetzlera. On też wydawał się dziwnie zamyślony.
– Nie zdążyłem ci przedstawić siostry Trudy – powiedział, gdy w końcu ocknął się z zamyślenia. – To moja rodaczka. Nie mówi po polsku, ale wszystkiego się domyśla. – Przez jej twarz nie przemknął nawet cień uśmiechu, tylko skinęła głową. Spetzler zabrał się za zupę, jadł łapczywie, a kiedy zobaczył, że skończyłam pierwsza, puścił do mnie oko.
3.
Kolejne dni przespałam. Zakrywałam się kołdrą i czekałam, aż minie ból. Przez szpary w pościeli dochodziły mnie tylko zapachy i odgłosy. Liczyłam czas okrzykami chłopców i hałasami kucharek. Na dworze ogrodnik rąbał drewno, a siostra Truda skrzypiała wielkim wózkiem, w którym rozwoziła pacjentom imiennie podpisane słoiczki z ciemnego szkła. Stawała przy każdym pacjencie, pilnowała, czy połknął, i odhaczała z listy. Tutaj zaglądała tylko raz dziennie, kiedy przychodziła mnie myć. Często brała do pomocy Baśkę, tę niedosłyszącą, której dawali lekkie prace. Siostra Truda nie miała małego palca u lewej dłoni, ale jej ruchy nie różniły się niczym od ruchów Baśki. Tak samo sprawnie przebierała pościel i zawiązywała kokardki na tasiemkach od piżamy. Może brała Baśkę z innego powodu, może przyuczała ją do pracy? Myły mnie jak lalkę, obracały na wszystkie strony. Podnosiły moje nogi i ręce, jakbym nic nie ważyła. A może wtedy naprawdę byłam małą, leciutką lalką z narysowanymi oczami, która nie mówi, bo niebieska tabletka na sen skleiła jej język z podniebieniem. Lubiłam nią być. Kiedy tylko wychodziły z sali, rozgrzebywałam kołdrę i robiłam z niej ciemny, czyściutki namiot. Chowałam się w nim, pod świeżo powleczoną poduszkę wkładałam pachnące mydłem dłonie i zwijałam się w kłębek, najciaśniej, jak się da. A nocami przychodził Spetzler i słuchał mojego oddechu, wiedział, że miewam koszmary. Siadał na krześle pod oknem i notował coś po ciemku, przechylając zeszyt w stronę bladej plamy światła rzucanej przez jedyną latarnię na dziedzińcu. Często przychodził do mnie w porze popołudniowej drzemki. Pytał, który kolor chcę zobaczyć, i zawieszał na oknach cienką, kolorową bibułę. Wychylałam głowę spod kołdry, dopiero gdy byłam pewna, że go nie ma. Bibuła szczelnie zasłaniała szyby, nierównościami przy brzegach przedzierały się pojedyncze strużki światła. Lubiłam, gdy padały na moje stopy. Nie dawały ciepła, ale wyglądały jak cienkie pierścionki, które noszą dziewczyny, zanim poznają chłopaka. Chłopcy znakują palce grubym złotem, a jesienne światło można nosić bez zobowiązań.
4.
To zupy Wasiutowej sprawiły, że nauczyłam się odmierzać czas smakiem. Zawsze gotowała je w tej samej kolejności. W poniedziałki robiła żur, więc każdy tydzień zaczynał się kwaśno i mięśnie. Wtorek smakował grzybową, środa gęstym kapuśniakiem z dobieranymi ziemniakami. Moja kuracja skończyła się w dniu rosołu. Spetzler przyszedł do mnie z samego rana. Przystawił do łóżka wózek inwalidzki i pomógł mi na nim usiąść, a gdy ustawiłam stopy na podpórkach, ruszyliśmy do zabiegowego. Okazało się, że moja sala była jedynym dużym pomieszczeniem na piętrze, znajdowała się naprzeciwko wąskiej windy. Korytarz ciągnął się wzdłuż starego budynku, ale nie pachniał szpitalem. Może nikt tutaj nie mył podłogi lizolem? Mijaliśmy kolejne składziki, część z nich była zaplombowana. Kółka chodziły z trudem, zacinały się przy byle nierówności, więc najlepiej było nie skręcać. Spetzler popychał mnie jedną ręką, a drugą sprawdzał wszystkie klamki. Jeśli drzwi dawały się otworzyć, otwierał je szeroko, żebym mogła zobaczyć, co jest w środku. Patrzyłam, jak wchodzi i zdejmuje z półek kolejne misy, samowary i wazy, sprawdzając na spodzie nazwę fabryk. Przeglądał zalegające książki i stukał w gipsowe popiersia. Wszędzie piętrzyły się niewyobrażalne ilości zakurzonych mebli. Dopiero ostatnie z pomieszczeń było na tyle duże, że zmieścił się w nim mój wózek.
– Co to za muzeum? – spytałam, a po minie Spetzlera widziałam, że coś liczy. Wykonywał w pamięci mnóstwo kalkulacji. – Raczej sejf – rzucił po chwili, próbując wyjąć jedno z krzeseł z gąszczu mebli. – Im dłużej mamy czym płacić, tym dłużej tu będziemy.
Okazało się, że doktor odmierzał czas pociemniałym srebrem. Gdy przychodził donos na szpital, a zwykle chodziło o to samo – dlaczego Niemiec sprowadził do nas psychicznie chorych – trzeba było pilnie wyjaśniać sprawę.
– Nikt nie umie kłócić się w obcym języku! – powiedział Spetzler, wystawiając na korytarz skrzynię i dużą lampę z marmurową podstawą i złotym pałąkiem. – Najlepiej z samego rana przywieźć przewodniczącemu rady miejskiej odpowiednie argumenty.
Spetzler radził sobie z polszczyzną doskonale, ale nie wymawiał pojedynczych liter. Z „z” robił „s” i przeciągał samogłoski. Wystarczyło jedno zdanie i wszyscy wiedzieli, że co najmniej połowa donosu jest prawdziwa.
– Na ile wystarczy? – chciałam się upewnić, ale Spetzler nie był zachwycony tym pytaniem, zmarszczył brwi. – Zarabiam więcej zegarów, niż odwożę.
W milczeniu opuściliśmy pokój. Spetzler popychał mój wózek i nucił pod nosem.
– Przynajmniej na rok – rzucił niespodziewanie i nacisnął guzik. Winda zjeżdżała do piwnicy tak wolno, jakby od podziemi dzieliło nas kilkadziesiąt pięter. Rozświetlone prostokąty, w których mignęło pierwsze piętro i parter, przesuwały się w zwolnionym tempie. Patrzyliśmy na siebie ze Spetzlerem bez słowa. Nie miałam odwagi o nic pytać, a on najwyraźniej nie miał mi nic do powiedzenia, albo to, co miał do powiedzenia, należało jak najdłużej utrzymać w tajemnicy.
Zabiegowy znajdował się w ogromnej sali wyłożonej białymi kafelkami. Na środku stało wielkie łóżko pokryte ciemną ceratą. Spetzler posadził mnie na nim i opuścił nisko lampę, by dobrze widzieć szwy. Szybko uporał się z supłami i delikatnie usunął sztywną ciemną nić. Z bliska jego twarz nie była twarzą mężczyzny, raczej chłopca, który potrafi ubrać się tak, by sprawiać wrażenie starszego. Ile mógł mieć lat? We włosach nie zauważyłam ani jednego siwego pasma, miał piękne, zdrowe policzki. Nosił cienki złoty łańcuszek.
– Pierwsza nić wyjęta, teraz poczekamy na siostrę Trudę.
– Nie umie pan wyjąć drugiej?
Nie odpowiedział, podszedł do zlewu, żeby umyć ręce.
– Najważniejsze, że brzuch się pięknie goi. Blizna będzie ledwie widoczna – powiedział, starannie namydlając dłonie. Dopiero gdy wycierał ręce ścierką, zauważył, że mu się przyglądam. Uśmiechnął się szeroko, jak ktoś, kto wie, że ma piękną twarz. Musiał to często słyszeć. My się znamy na takich jak on. Dziewczyny z mojego piętra od razu przyznałyby mi rację. Jeden rzut oka na ludzi z przystanku i już wiesz, kto nigdy nie miał na sobie cuchnących, niedosuszonych ubrań. Spetzler nie musiał wyjmować dłoni z kieszeni, domyślałam się, że ma starannie obcięte paznokcie i miękką skórę. Może po tym widać, czy ktoś miał dom. I po tym, że w bajce o czerwonym kapturku bał się wilka. Dla nas wilk był bohaterem, bo połknął dziewczynkę, którą kochała babcia. Na tym mogłoby się skończyć. Już wtedy było jasne, że uzbrojeni mężczyźni rozpruwający brzuchy wszystko psują.
Wreszcie na korytarzu odezwały się chodaki. Tylko jedna osoba w szpitalu waliła piętami jak niedźwiedź. Otworzyła drzwi mocnym szarpnięciem i od razu podeszła do stołu zabiegowego, jakby ćwiczyła to dziesiątki razy. Spojrzała na Spetzlera, ten skinął, więc usiadła na obrotowym stołku, podjechała na nim do blatu, by wziąć wyparzony lancet, i rzuciła ostro, mocno przeciągając „r”: – Nogi szeroko!
5.
Przez pierwsze tygodnie po zdjęciu szwów nikt się mną nie interesował, bo Spetzler zabronił wizyt. Twierdził, że rozmowy z ludźmi psują eksperyment. Kazał mi prowadzić dziennik, spisywać sny, lęki i marzenia, nawet nagłe zachcianki. „Jeśli poczujesz, że musisz zjeść sznycel, od razu to zapisz”, doradził mi życzliwie, a ja nie śmiałam zapytać, co to takiego. Pewnie jakiś niemiecki przysmak dla tych, którzy noszą złote łańcuszki. Nikt nie skrytykowałby metod doktora, więc mogłam wsłuchiwać się w siebie, wiedząc, że nie przyjdzie żadna spocona wizytatorka z kuratorium i nie zaciągną mnie siłą na lekcje. Śniadania, obiady i kolacje jadałam na parterze, tam, gdzie pozostali. Czasami Baśka zabierała mnie do kuchni, żebym pomogła przy skrobaniu marchwi, ale tylko wtedy, gdy najstarsza kucharka musiała iść do córki i popilnować dzieci. Nie wiedziałam, czym mogłabym się zająć i kiedy będę mogła wrócić do moich dziewczyn. Najpierw się nudziłam, potem bardzo polubiłam puste przedpołudnia, te kilka godzin, gdy szpital cichł, bo wszyscy zajmowali się pracą. Siadałam na parapecie ogromnego okna i patrzyłam. Pierwszy pojawiał się ogrodnik. Spacerował wzdłuż ogrodzenia z wielkim koszem i robił porządki. Potem zaczynały się zajęcia terapeutyczne dla chłopców. Widziałam ich pochylone plecy, bo ogromne okna sali wychodziły na dziedziniec. Przypominała szklarnię. Spetzler sadzał chłopców twarzą do światła i kazał im trzymać w rękach małe szybki w ich ulubionym kolorze. Podnosili je, wysoko, bo kolor musiał padać na twarz. Tylko wtedy metoda doktora mogła odnieść pożądany skutek. Spetzler całymi dniami objeżdżał okolicę i cierpliwie targował się z kościelnymi o kolorowe resztki z witraży. Na parafiach było tego pod dostatkiem, większość szkła pochodziła jeszcze z porządków po wojnie. Wiadomo, kościół święcony, to i szkło święte. Nikt nie śmiał wyrzucić, ale wymienić na świecznik to już chętnie, bo srebro ginęło bez przerwy, a srebra miał doktor w bród.
Około dziesiątej siostra Truda schodziła do dostawców przywożących warzywa i mięso. Reszta, czyli panie z administracji szpitala i ludzie, których znałam tylko z widzenia, rzadko przemykali po trawniku łączącym oba skrzydła budynku z głównym gmachem. Pewnie więcej się działo od frontu. Moje okna wychodziły na dziedziniec. Na środku znajdował się plac, na który stale zajeżdżały samochody. Za lewym skrzydłem szpitala stał osobno mały warsztat Ryszarda złotej rączki i pomieszczenie gospodarcze ogrodnika. Tuż przed obiadem rozlegały się okrzyki chłopaków, którzy kończyli zajęcia ze Spetzlerem i wybiegali na trawnik. Mieliśmy piękną jesień. Najcieplejszy październik, jaki pamiętam. Chłopcy chodzili po parku i ogrodzie w cienkich kurtkach zarzuconych na piżamy. Prawie żaden nie nosił zwyczajnych ubrań. Truda toczyła z nimi o to wojny, ale w końcu zdobyła dla każdego drugi komplet piżamy i pilnowała, żeby przebierali się z jednej w drugą. Czasami nosili za ogrodnikiem kosze z zagrabionymi liśćmi, ale woleli wystawać pod drzewami i podawać sobie zdobycznego papierosa. Nie miałam pojęcia, skąd je brali, może wyłudzali w administracji, może podbierali Ryszardowi złotej rączce, który nie miał serca im odmawiać. Truda wypuszczała ich z lekcji i próbowała ustawiać w rzędach, ale po kilku minutach było jasne, że nie mają pojęcia o chodzeniu w parach, mimo że ćwiczyli to od tygodni. Uwielbiałam na nich patrzeć, chociaż mdliło mnie, gdy słyszałam odgłos chrzęszczących liści, i biegłam do toalety, gdy ogrodnik zaczynał czesać grabiami zbite warstwy. Chrzęściły jak w słuchowisku, za głośno, by to znieść. Czasami, gdy nie miałam sił wstawać z łóżka, prosiłam Baśkę, by otworzyła okno. Lubiłam zgadywać, co się dzieje na dziedzińcu i w ogrodzie. Pewnego dnia, pod koniec października, leżałam z kompresem na czole i nasłuchiwałam, jak Truda zagania chłopców do środka. Unosiła ręce nad głową i klaskała, głośno wołając ich po imieniu. Przypominało to zabawę z psami. „Dieter, Albert”, i klaskanie. Dobrze, że nie cmokała. „Wili, Johan, Ludwig”, znowu chwila wyczekiwania i tupanie, okrzyki. Wreszcie zapadła cisza, przerywana tylko szuraniem grabi, gdy nagle w słonecznym, choć już dymnym powietrzu zawisło nowe słowo. „Jürgen!”. O dziwo Truda nie zaklaskała, za to moje serce zadrżało. Nowy chłopak! Nie przybiegł jak tamci. Jego kroki były powolne, choć miarowe. Byłam prawie pewna, że szedł, czytając.
6.
„Listopad, listopad to niebieska róża – nucił Ryszard złota rączka, naprawiając klamkę w drzwiach do mojej sali – niby nie istnieje, a jednak przekwita”. Najpierw posypały się kolory w ogrodzie, potem usechł październik i zaczęło lać. Drogi wokół szpitala namokły, pachniało zgnilizną. Wreszcie zamroziło nagie konary i kiedy zasypało nas białym puchem, ziemia wyglądała, jakby pokryła ją warstewka pleśni. Chłopcy nie wychodzili już palić pod kasztanem, bo ręce natychmiast kostniały na mrozie. Zaczęli więc włóczyć się po gmachu i tym sposobem przypomnieli sobie o mnie. Nie brałam leków, nie noszono mi jedzenia, więc moja sala okazała się najlepszym miejscem na palarnię.
– Głód nie lubi dymu – wyjaśnił pierwszego dnia Jürgen, gdy przenieśli kilka krzeseł i stolik. Chłopcy chodzili tam i z powrotem między składzikami a salą. Kłócili się, wyrywali sobie przedmioty, nie umieli wybrać mebli, które nadawałyby się do palarni. Targali ciężkie szafy, a potem odnosili je z powrotem. Jürgen na próżno wyjaśniał, że to bez sensu. Na próżno wyjmował im z rąk talerze i wieszaki, byli już opętani wizją. Wasiutowa mówiła, że jak się uziemi chłopaka, to zawsze narozrabia, a oni od dwóch tygodni nie mieli gimnastyki na dworze. Nosiło ich, ale chyba z głodu. Mimo że poza nimi, kilkoma staruszkami na parterze i mną nie było tu innych pacjentów, ciągle brakowało jedzenia. Widziałam, jak chłopcy rzucają się na wątłe kurczęce udka w popielatym sosie. Resztkę głodu dopalali papierosami. Kiedy wpraszali się do mnie, wychodziłam, żeby się trochę poszwendać. Wolałam krążyć po niewietrzonych korytarzach, w których mieszał się dym z papierosów i lizolu, niż patrzeć na palących mężczyzn, nawet jeśli mieli po kilkanaście lat.
Kiedy zasypało nas tak, że samochody dostawcze utknęły w zaspach i kierowcy musieli podłożyć deski pod tylne koła, żeby w ogóle ruszyć, przyszedł do mnie Spetzler. Zmierzył mi ciśnienie i temperaturę, zbadał tętno, poświecił małą latarką w oczy i kazał wystawić język, a potem bez słowa wskazał drzwi. Zeszliśmy razem na parter i tuż przed drzwiami do sali doktor powiedział: „Tym razem wybierz biały”. Delikatnie nacisnęłam klamkę, bo w szpitalu krążyły opowieści, że w pokoju eksperymentów musi panować idealna cisza. Weszłam i oślepiło mnie ostre zimowe światło, które wpadało przez szklane ściany. W dwóch rzędach siedzieli chłopcy, ale wiercili się i szeptali, wyraźnie czymś rozbawieni. Jedyne wolne miejsce było obok Jürgena, więc wzięłam z pudełka kawałek mlecznego szkła i upewniłam się, czy krzesło jest stabilne i czy nikt na nie nie napluł. Usiadłam ostrożnie, bo strasznie trzeszczało. Pomyślałam, że terapia nie przyniesienie skutku, bo mój nowy kolor niczym się nie różnił od otoczenia, a w terapii kolorami chodzi o pobudzenie. Dziwnie jest leczyć się bielą w zimie. Przede mną rozciągała się nietknięta połać śniegu, a nad twarzą trzymałam szybkę rozjaśniającą wszystkie powierzchnie, na które padało przefiltrowane przez nią światło. Moje kapcie były wodnistoniebieskie, skóra niemal kredowa. Rozejrzałam się wokół, by sprawdzić, co jeszcze wygląda inaczej, i zerknęłam na Jürgena. Siedział z zamkniętymi oczami i trzymał przed sobą prostokątną zieloną płytkę. Zatrzymałam wzrok na trzech grubych i krzywych bliznach po wewnętrznej stronie lewej ręki. Nigdy mi ich nie pokazał, a teraz mogłam przyjrzeć im się uważnie. Ślad ostrza był tak kanciasty, jakby nie chodziło o otwarcie żył, ale rysunek drzewa. Kiedy Jürgen zacisnął palce na płytce, drzewo delikatnie poruszyło jasnozieloną koroną. Spojrzeliśmy na siebie. Dzisiaj był napuchnięty od leków, po których miał się uśmiechać.
– Jesteś bardzo blada – powiedział słabym głosem.
– To od tej szybki – odparłam i złapałam go za rękę.
7.
Kiedy tylko czuł się lepiej, Juruś (tak mówiłam do Jürgena, odkąd pierwszy raz mnie przytulił) wyręczał skromny personel: pojawiał się jeszcze przed śniadaniem, mierzył mi puls i temperaturę, wpisywał dane do tabeli zawieszonej na łóżku, a wychodził dopiero, gdy leżałam już przykryta po czubek nosa. Z jakiegoś powodu postanowił przypilnować mojego niepokoju, który coraz częściej dawał o sobie znać. Gdy zatrzymywałam się na środku korytarza i łapałam za serce, chwytał mnie pod pachami, uprzedzając upadek. Czasami wystarczyło tylko chwilę odczekać. Jeśli słabłam podczas posiłków, recytował jakiś wiersz albo odpytywał mnie ze stolic świata. „Na lęk najlepiej robi odwrócenie uwagi”, mówił, chociaż ja, zamiast oddalać niepokój, dokarmiałam go smutkiem, bo nigdy nie znałam poprawnych odpowiedzi. Geografia zaczynała się dopiero w piątej klasie, a ja znów byłam w czwartej.
Pierwszy raz zemdlałam na tydzień przed świętami. Moje serce załomotało jak spłoszony ptak, a potem poczułam, jakby coś przecięło mnie na pół, i straciłam oddech. Gdy się ocknęłam, leżałam u siebie, a na skraju łóżka siedziała siostra Truda i pobierała mi krew. Miała minę obrażonej ciotki, jakby odkryła, że któreś z zaproszonych dzieci wytarło w jej najlepszą letnią sukienkę ręce umazane konfiturą.
– Nie rusza się! – warknęła, śledząc uważnie zasysany płyn. Każdy wyraz brzmiał w jej ustach jak okrzyk złośliwej papugi. Kiedy wreszcie słabe ciśnienie wtłoczyło do środka tyle krwi, ile chciała, odkaziła zgięcie łokcia watą i podała mi słoik. – Nasika!
Następnego dnia rano siostra Truda postawiła przede mną talerzyk z grubym plastrem twarogu. Wszyscy chłopcy odwrócili się w moją stronę i wygłodniałym wzrokiem śledzili ruchy noża, którym przekroiłam prezent. Nie pachniał zbyt zachęcająco, ale i tak go pochłonęłam bez gryzienia. Jurek posmutniał, jakby dowiedział się czegoś przytłaczającego.
– Co to znaczy? – zapytał, gdy popijałam twaróg słabą herbatą. Nie wiedziałam, ale poczułam, jak twaróg podchodzi mi do gardła.
8.
Kilka dni później siostra Truda pozwoliła na odwiedziny, więc przyszła do mnie Dunia, ale nie miałyśmy sobie zbyt wiele do powiedzenia. Zmieniła się, miała krótko obcięte włosy i ciemne plamy pod oczami. Próbowałam ją chwycić za rękę, ale odsunęła się. „Boli mnie dotykanie”, wyszeptała i spuściła głowę. Całą wizytę przesiedziała na krześle przy moim łóżku. Pokazałam jej z okna ogród, ale teraz był to tylko biały wielokąt obsadzony drzewami. Stała obok, nie wiem, czy zauważyła karmnik zawieszony pod gałęzią. Gdy wychodziła, zawahała się, jakby chciała coś powiedzieć. Patrzyłam na nią wyczekująco, w końcu wyszła, mijając się w drzwiach z Baśką.
– Dunia taka sama blada jak ty. One teraz to mają pięknie wyremontowane. Wojsko im całe piętro odmalowało na jasny kolor i jeszcze wymienili wszystkie meble, bo stare nie nadawały się już do niczego – trajkotała Baśka, zmieniając mi pościel, bo znowu w nocy spociłam się jak mysz. – Podobno remontowali przez cały październik i teraz wasz dom wygląda jak trzeba. Wasiutowa rozpętała wojnę, kazała przewodniczącemu rady miejskiej zawieźć się na motorze prosto do komendanta i nie wiem, co mu powiedziała, ale obiecał, że dziewczynom, które najbardziej ucierpiały, wojsko wypłaci alimenty. Dokumenty są podpisane, tylko czekają na jakieś potwierdzenie z sądu – w końcu umilkła, bo chciała jak najstaranniej wcisnąć brzegi prześcieradła między ramę łóżka a materac. To wymagało wielkiej uwagi, bo materiał miał kształt krzywego trapezu.
– A dlaczego jednym odmalowali pokoje, a drugim dadzą pieniądze? – próbowałam zapiąć guziki w dużej poszwie, ale tak mi napuchły palce, że ledwo się zginały.
Baśka wyprostowała się i spojrzała z niedowierzaniem: – A na co im szafa, skoro zaraz je przeniosą? Sama wiesz najlepiej – mrugnęła znacząco, a ja nie zdążyłam zadać pytania, bo do sali wjechała Truda i podała mi z wózka fiolkę. Zdziwiłam się, bo przecież nie przyjmowałam leków. Spetzler zapisał mi tylko seanse kolorami. Posłusznie połknęłam dwie tabletki. W progu stał Juruś i pokazywał na migi, że mam przyjść do naszego składziku, gdy tylko skończy się ścielenie.
– Co my teraz zrobimy? – spytał, gdy usłyszał, że weszłam. Stał przy oknie i nerwowo stukał palcami o parapet. Pogładziłam go po plecach, to zawsze pomagało, gdy nie miał humoru po zastrzykach, a w nocy kłuli go dwa razy, bo krzyczał na cały szpital. Pomacał kieszenie piżamy i wyciągnął papierosa. Zapalał kilka razy, ale za bardzo trzęsły mu się ręce. Wzięłam od niego papierosa i chciałam pociągnąć, żeby szybciej się zajął, ale nie zdążyłam. Odsunął mnie tak mocno, że aż zabolało. – Tobie nie wolno!
Tyle razy paliliśmy z nudów i jakoś wtedy nie gadał głupot. Obraził się. W milczeniu gapiliśmy się na ogrodnika. Stał z łopatą do odśnieżania, ale nie pracował, tylko patrzył przed siebie. Wyglądał, jakby czymś się martwił. Nagle zobaczyliśmy, że za ogrodzeniem poruszyła się sarna. – Smutki i papierosy mają coś wspólnego, bardzo szybko się kończą – powiedziałam, licząc, że się uśmiechnie. Dogasił peta w kryształowym pucharku do lodów. Patrzył na mnie dłuższą chwilę i kręcił głową, jak woźny, który nie pojmuje, jak można stłuc trzy szyby w jeden tydzień. W końcu podał mi ramię i odprowadził do sali. Baśka właśnie skończyła porządki. Pod oknem jeszcze dosychała podłoga. Położyłam się w chłodnej pościeli. Jak miło. Baśka pogasiła światła i przymknęła drzwi, żebym mogła zasnąć. Usłyszałam, że idzie w stronę schodów, ale zatrzymała się i zawróciła.
– Prawie zapomniałam. Dunia chciała cię o coś zapytać, ale zabrakło jej odwagi. Czy wybrałaś już imię?