Od tłumaczki

Pierwsze zetknięcie z twórczością Forresta Gandera zawdzięczam Julii Fiedorczuk, która przełożyła jego ostatnią książkę poetycką, Bądź blisko (Wydawnictwo Lokator, 2020). Ten zbiór w 2019 roku zapewnił amerykańskiemu pisarzowi nagrodę Pulitzera.

Poezja Gandera jest niezwykła, ponieważ autor współpracuje z artystami z całego świata, których układy taneczne, performanse i prace fotograficzne na różne sposoby włącza do swojej twórczości. Zamiłowanie do pracy kolektywnej Gander wywodzi z praktyk przekładowych: jego tłumaczenia poezji japońskiej oraz iberoamerykańskiej otrzymały liczne nagrody translatorskie, a wpływy tej ostatniej są szczególnie widoczne w jego prozie.

Prozatorski dorobek Gandera jest stosunkowo niewielki. Poeta przez długi czas pisał tylko poezję, recenzje oraz eseje, a pierwszą powieść wydał dopiero w 2008 roku, po dwudziestu latach od debiutu. Fragmenty As A Friend („Jako przyjaciel”), które prezentujemy poniżej, zostały dobrane tak, żeby odzwierciedlić ekokrytyczne praktyki literackie Gandera – jako pisarz z wykształceniem geologicznym uprawia on szczególny rodzaj literatury skupionej na krajobrazie i relacjach człowieka z otoczeniem.

Bohaterem powieści jest Les, charyzmatyczny, czarujący geodeta i poeta amator. Książka podzielona jest na trzy części, a każda z nich – prowadzona z perspektywy trzech różnych postaci: przyjaciela Lesa, Claya, kochanki Lesa, Sary, oraz samego Lesa. Choć Les jest głównym bohaterem pierwszej i drugiej części powieści, nie zabiera w nich głosu. Dopiero w ostatniej części książki poznajemy go dzięki fragmentom odpowiedzi, których udziela w wywiadzie do filmu i w których wykłada swoją filozofię. Ważną rolę w powieści odgrywają wątki ekologiczne, a także skrupulatnie opisywane wzorce toksycznej męskości, którym ulegają zarówno Clay, jak i Les. Warto zaznaczyć, że wszystkie trzy części powieści są pisane innym stylem – wywód Claya jest mocno osadzony w konkrecie, pełen miłości, ale i resentymentu, narracja Sary przypomina żałobną elegię ku czci Lesa, a w wypowiedziach samego Lesa mnożą się poetyckie obrazy i powiedzonka, które Clay usiłuje naśladować. Przełożone fragmenty ukazują zresztą przede wszystkim stosunek Claya do Lesa – są to tylko niewielkie cząstki polifonicznego świata, który wyłania się ze stron powieści.

Jako przyjaciel

Clay – pejzaż z mężczyzną zabitym przez węża

Nigdy nie słyszałem, żeby na głos czytał własne teksty, czasem tylko w trakcie rozmowy cytował fragment jakiegoś wiersza, swojego lub czyjegoś. Brzmi to może niewiarygodnie, przesadnie, pretensjonalnie, a nawet fałszywie, ale gdy tak stawał naprzeciwko naszego stolika w High Hat, w każdą dyskusję potrafił wpleść jakieś wersy. Miał piękne, posągowe rysy, a że wyraz jego twarzy często zdradzał głębokie zamyślenie, wydawał się przez to starszy i bardziej przekonujący niż my. Ta powaga nas przyciągała. Jednym spojrzeniem potrafił sprawić, że zastygasz i wyobraźnią odbiegasz gdzieś daleko, gdzie myśli się zupełnie inaczej. Tak jakby pochodził z jakiegoś obcegoś miejsca, w którym  mądrość nie jest tożsama z powagą, a naturalne wydaje się wspominanie w tym samym zdaniu o Cocteau i błękitnym sumie kanałowym. Żaden z nas nie miał takiego stylu, żaden z nas tyle nie przeczytał. Trudno było nie ulec lśniącej czerni jego spojrzenia.

Wszyscy wiedzą, jak bardzo cię kocham. Wszystkie twoje gesty stały się moimi. Pamiętam, jak powtarzał te zdania jednego wieczoru, kiedy byliśmy w High Hat. Rzadko wracam myślami do tamtych czasów, w głowie zostało mi tylko kilka jego wypowiedzi. Nie zapamiętałem tych chwil przez to, co mówił, było raczej tak, że wyćwiczył sposób mówienia, który urzekał nas nawet wtedy, gdy wiedzieliśmy, że wciska nam kit.

Jestem pewien, że połowa rzeczy, które mówił, była stekiem bzdur. Sprawy, o których wspominał niby to mimochodem: że zarabiał na kursach karate dla policjantów, że podczas podróży do Nowego Jorku spotkał operatora pracującego dla Ingmara Bergmana, że tego samego weekendu spędził noc z najlepszą tancerką Alvina Aileya, która, jak twierdził, wywaliła go z łóżka następnego dnia rano, spoglądając na niego, jakby był idiotą, gdy zaproponował kolejne spotkanie. Nałogowy kłamca, który rzadko kiedy wypuszczał się poza granice swojego stanu, serwowałby podobne wymysły naiwnym znajomym z równie ograniczonym bagażem doświadczeń. Jestem pewien, że wyraz twarzy i hieratyczne spojrzenie ćwiczył przed lustrem.

Mimo to często łapałem się na naśladowaniu tego, jak opuszczał kąciki ust – albo jego spokojnego, głębokiego głosu, gdy powtarzałem jego historie – kiedy tylko mogłem, tak jakbym robił to już setki razy.

Wszyscy wiedzieli, jak bardzo go kochałem.

*

Wydaje mi się, że Les był kłamcą nie dlatego, że było mu z tym wygodnie, ale dlatego, że uznawał kłamanie za coś twórczego. Kłamał nie tylko na temat swojej żony Cory i swojej dziewczyny Sary, ale w ogóle, o wszystkim. Słyszałem, jak usprawiedliwiał się facetowi, z którym byliśmy umówieni na dziesiątą rano w sprawie jakiejś usługi geodezyjnej, bo o dziesiątej jeszcze pukał barmankę i przyjechał po mnie dopiero o jedenastej. Kłamał z taką swobodą, z takim wyczuciem; potrafił mnie nawet przekonać, że obejrzał jakiś film, choć wcześniej byłem pewien, że go nie zna. Nakłamał redaktorowi, który zapłacił mu z góry za zrobienie wywiadu z jakimś sławnym pisarzem, ale nigdy nie dostał materiału. Skłamałby nawet wtedy, gdyby chodziło o słoik masła orzechowego z kuchni w biurze Quintona. Miał słuch doskonały. Potrafił naśladować śpiew każdego ptaka, był pierwszym miłośnikiem ptaków, którego poznałem. Potrafił wyjść z sali kinowej, w której grali Tam, gdzie rosną poziomki Bergmana – po tym, jak nakłonił nas, żebyśmy pojechali na film aż do Fayetteville, mówiąc, że seans będzie doświadczeniem, którego za żadną cenę nie chcemy przegapić – a wieczorem tego samego dnia, po wypiciu nieprzebranej ilości burbona, zatrzymać nas przy stole w High Hat tym swoim wszechogarniającym spojrzeniem, bełkocząc niezrozumiale w obcym języku, który – mógłbym przysiąc – brzmiał jak szwedzki.

Spotykałem się z Sarą coraz częściej, właśnie dlatego, że ciągnęło mnie do Lesa, a on nie miał dla mnie czasu. Odwiedzałem ją w księgarni, w której pracowała, a w domu słuchałem, jak ćwiczy grę na wiolonczeli. Gadaliśmy o Lesie. Był dla nas jak narkotyk.

*

Może zakochałem się w Lesie przez Sarę, choć niektórzy byli przekonani, że to właśnie w niej się zakochałem. Możliwe, że byłem zakochany i w Lesie, i w niej, ale nie potrafiłem stwierdzić, gdzie kończył się Les, a gdzie zaczynała się ona. Byli tak splątani ze sobą, że aż nierozdzielni. Nawet kiedy narzekała na Lesa, mówiła o nim z namiętnością, w której pobrzmiewała nabożna cześć. Jakby był jakimś bóstwem o paskudnych nawykach, rodem z krainy podziemia, których nie był w stanie przezwyciężyć.

Zacząłem krytykować go za jego plecami, w tym samym czasie, kiedy oczywiste było, że naśladuję jego gesty i powiedzonka. „Vice versa” zmieniło się w „vers vice”. Zamiast „jak zwykle”, mówiłem „jak zazwyczaj”. Ten i ten to „wspaniałe towarzystwo”, powtarzałem za nim. Albo, „Tak, ten gość to fajne ziółko”. Zacząłem też dodawać znajomo brzmiące „jak to mówią” do wielu zdań. „Jak to mówią, muszę lecieć”. Chciałem, żeby Les zniknął, żebym sam mógł nim zostać.

Podobno miał czarny pas i przez jakiś czas zarabiał w Mountain Home, udzielając policjantom lekcji karate, więc zacząłem uczyć się podstaw z książki, którą kupiłem w księgarni u Sary. Wieczorami stawałem w oknie swojego mieszkania tuż nad pralnią i ćwiczyłem kopnięcia w stronę własnego odbicia, sycząc przy każdym ruchu.

*

Zaprosił mnie na sobotnią wycieczkę z Sarą po Lost Valley. To było spełnienie moich marzeń – mieć ich razem u boku. Dzień był olśniewający. Jasne, szkarłatno-czerwone kwiaty judaszowca rozświetlały północne zbocze, błyszcząc wśród dębów, klonów i orzeszników, które z daleka wyglądały jak plamy koloru na pointylistycznym obrazie. Ale gdy weszliśmy na ścieżkę, tak wąską, że ramię w ramię mieściły się na niej ledwo dwie osoby, Les i Sarah zaczęli rozmawiać o François Villonie. Z wielkim zaangażowaniem, jakby wszystko od tego zależało. Przez godzinę szedłem za nimi przygnębiony, a oni nie wpadli na to, żeby włączyć mnie do rozmowy, choćby z czystej uprzejmości. Nie rzucili w moją stronę ani jednego słowa. Przeszliśmy obok wielkiej dzikiej wiśni o czarnym pniu, której nawet nie zauważyli, a kiedy dotarliśmy na szczyt, odszedłem gdzieś na bok, żeby musieli pójść za mną; co zresztą zrobili, wyraźnie poirytowani, tak jakbym to ja był dupkiem, i zaczęliśmy schodzić w ciszy.

*

Pierwszy raz zobaczyłem go nago, gdy robiliśmy pomiar terenu obok jeziora Bull Shoals, a Sarah spotkała się z nami przy barce – miała przy sobie trzy bilety na koncert Bobby’ego Blanda w The Palace. Spakowaliśmy sprzęt do ciężarówki Quintona i pożyczyliśmy od niego latarkę. Quinton rzucił nam krótkie „hasta luego” i wrócił do miasta, a my zeszliśmy na sam koniec pomostu. Sarah na wszelki wypadek szła przodem z latarką, żeby nie natknąć się na jakiegoś mokasyna zwiniętego między ciepłymi deskami. Rozebrała się pierwsza. Nigdy nie zapomnę poświaty, która rozlała się po jej kanciastym ciele, ledwo widocznym w półmroku. Zarysu podłużnych obojczyków, tego, jak delikatnie i zachwycająco kołysały się jej piersi, gdy schyliła się, by usiąść i zsunąć się do wody z omszałego pomostu.

Poczułem jego zapach, gdy tylko zdjął koszulkę – kozi, kwaśny. Umięśnione ręce i mocno osadzone nogi. Jednym ruchem ściągnął jeansy razem z bokserkami, po czym prędko wskoczył do wody, ale zdążyłem zauważyć – gdy jego ciało rozłożyło się nad falami jak scyzoryk, miękko oświetlone pełnią księżyca – że jego penisa i jądra oplatał skórzany pierścień.

*

Gdy wszedłem do The High Hat, zaprosili mnie do swojego stolika – Sarah, Les i jakiś młody reżyser z innego stanu, który przeczytał książki Lesa i kręcił film w oparciu o jego wiersze i przeprowadzone z nim wywiady. Śmierdziało zwietrzałym piwem i brudnym praniem. Solili pianę, która unosiła się na piwach. Ten reżyser miał na imię Bill albo John, już nie pamiętam. Zanim zdążyłem wygodnie usiąść i zamówić piwo, znów pochylili się nad stołem, jakby chcieli utrzymać między sobą jakieś niewidzialne zmartwienie, i wrócili do przerwanej rozmowy. Les mówił tym swoim powolnym, przydymionym głosem, reżyser, Bill czy tam John, przerywał mu krótkimi riffami, a ożywiona Sarah przytakiwała. Kelnerka nie podeszła, żeby zapytać, na co mam ochotę. Nie nadążałem za rozmową, bo nikt przy stole nie próbował mnie do niej włączyć.

Teraz Les oznajmił, że zostać zhańbionym – tak to ujął? – to rozpoznać samego siebie. Jakieś straszne pierdoły. Nie byłem w stanie zrozumieć, o czym mówił, nie wiem nawet, czy miał coś konkretnego na myśli. Zawieszałem się na pojedynczych wyrażeniach – „bezmyślna obfitość”, „zmielone kamienie”, „kolory na obrazach Giotta”. Jedna rzecz zaprzeczała drugiej, wszystko rozłaziło się w szwach.

Upokorzyłbym się, gdybym podszedł do baru w trakcie gadaniny Lesa, bo brzmiał tak, jakby próbował wytłumaczyć bardzo złożony proces myślowy, albo przynajmniej dobrze udawał, że ma nam do przekazania jakieś głębsze przemyślenia. Chciałem zresztą zostać wśród nich, być częścią rozmowy. Ale nie potrafiłem niczego dodać, a skoro nie mogłem ani odejść od stołu, ani popijać piwa, z rosnącym niepokojem przyglądałem się całej trójce, głównie Lesowi. Skupiłem się na jego twarzy, jakby było łatwiej coś z niej wyczytać niż zrozumieć jego słowa. Zauważyłem, że bez przerwy styka ze sobą koniuszki palców i zasłania nimi usta. Próbowałem stłumić narastającą panikę i powtarzałem sobie w kółko, że nie jestem głupi, że po prostu za późno dołączyłem do rozmowy, że jestem zmęczony jak pies po czterech dniach robienia pomiarów w pełnym słońcu, i że oni prawdopodobnie przeczytali książki lub widzieli filmy, których nie znam, i dlatego nie rozumiem, o czym rozmawiają.

Ale musiałem wytrzymać te dwadzieścia czy trzydzieści minut. Uwięziony w dotkliwym poczuciu nijakości, które – jak się wtedy przekonałem – określało całe moje życie. Gdy podchodziłem do stołu pogodnym, nieco skocznym krokiem – lubiłem myśleć, że jest wyjątkowy – cieszyłem się, że zobaczę Lesa i naprawdę chciałem postawić wszystkim kolejkę. Byłem przekonany, że będę miał coś do powiedzenia. Ale Les zawsze mnie zbywał. Podkopywał. Miał w sobie jakąś dziwną moc, przy pomocy której zmieniał mnie w bezwładną lalkę. Po każdym naszym spotkaniu czułem się zraniony. Gdy opierałem łokcie na stole, spoglądając to na Sarę, to na niego, zrozumiałem, że przestałbym cierpieć dopiero wtedy, gdyby spotkała go jakaś krzywda.

Les
Fragmenty z wywiadu do filmu

Nie wiem. Aż nie staniesz się pustą skorupą, porzuconą gdzieś na poboczu. Każdemu, komu jesteś w stanie dać coś od siebie. Próbuję nie oceniać cudzych potrzeb, zwykle i tak się nie da.

Być stałym oparciem dla przyjaciół.

No więc Nixonowie i Unferthowie tego świata wyłażą z łózka, zerkają w lustro i widzą swoje mordy w odbiciu. Wydaje im się, że promienieją, choć ze wszystkich stron przyćmiewa ich mgła pospólstwa. Geniusze pośród frajerów. A potem myślą nad swoją pustelniczą samotnością, nad tym, że są odizolowani i heroiczni, uwięzieni wśród przedstawicieli gorszej rasy. Znasz takich ludzi, wszyscy znamy. Ale ja skończę z tymi, którzy zasypiają pijani i śnią na ławkach.

Zwykły człowiek, napędzany jakąś potrzebą.

*

Kupić jakieś podupadłe miasteczko ze starym młynem, coś jak Old Dawt w hrabstwie Ozark, i zaprosić wszystkich przyjaciół, żeby przeprowadzili się tam razem ze mną. Fucha na zasadzie: kto pierwszy, ten lepszy. Kto chce być listonoszem? Kto zajmie się kawiarnią? Bardzo bym chciał zobaczyć, jak w jednym miejscu zbiera się to wspaniałe towarzystwo, które miałem szczęście poznać.

*

Żeby moje czyny i przekonania były jednym.

*

Jasne, tyle że ci, którzy myślą, że mogą się wypowiadać i że mają dar języków, którzy uważają swoją rację i siebie samych za świętszych od papieża – jak już poznasz tych cnotliwych skurwysynów, okazują się pustsi od ptasiej kości.

*

Och, skoro już przechodzimy do sedna, chodzi o to, żeby być dobrym przyjacielem. Stałym oparciem dla bliskich mi osób. Chyba nic nie jest dla mnie ważniejsze.

*

Wszystkie moje tak zwane odkrycia wydarzyły się za sprawą jakiejś formy przemocy, czy tego chcę, czy nie.

*

Wiadomo, sztuka nie uratuje nikomu życia, to nie worek ryżu. Ale to nie znaczy, że jest bezwartościowa. Jest mnóstwo sposobów na życie w świecie i pośród słów, a niektóre z tych sposobów są w chuj bardziej drapieżne niż inne.

*

Dobrze by było, gdyby wystarczyło zwracać uwagę na słowa, żeby żaden oszust was nie wydymał. Zginąć za ojczyznę – wielu Amerykanów wstawało i salutowało, słysząc te słowa. Ale co one oznaczają i jak oznaczają, kto je wypowiada i kto płaci za nie własnym życiem – chciałbym myśleć, że jednak warto zwracać uwagę na słowa.

*

Używanie języka w bezmyślny sposób prowadzi do tego, że słowa, a nawet doświadczenia, tracą swoje różne częstotliwości. Prasa – to pojedyncza częstotliwość, z obsesją na punkcie sprzedaży, czy to futra firmy Olivieri, czy to newsa o praniu brudnych pieniędzy. Całe serie tak zwanych faktów, które przebiegają na twoich oczach jak lemingi.

*

Pamiętasz, jak Jimmy Cliff mówił: „Nie ma opcji, żeby bohater zdechł przed ostatnią sceną, człowieku”? Ale nikt nie jest w stanie napisać swojego własnego zakończenia. I nikt nie osiągnie więcej, niż miał osiągnąć, gdy zaczynał. Wiem, wiem, od czasu do czasu ktoś się wyłamie z szeregu. Żeby wziąć na barki coś, co sprawi, że pozostali okrzykną go bohaterem. Ale może nie dzieje się to dlatego, że ktoś patrzy w dal z nadzieją, tylko dlatego, że był otwarty na to, co tu i teraz.

*

Pomyśl sobie o tym, ile pierdolonych rzeczy uniemożliwia nam doświadczenie rzeczywistego spotkania. Rimbaud pisze: „Ja to ktoś inny”, i jakoś zawsze myślałem, że chodziło mu o to, że „Ja” jest zmyślone. Twoje poczucie tożsamości, moje poczucie tożsamości – wszystko jest wyobrażone. Skonstruowane. Nie wyobrazimy sobie jakiejś obiektywnej rzeczywistości, lepiej niż robi to fotografia, prawda? Wiesz, członkowie różnych plemion, którzy po raz pierwszy spoglądają na fotografię, nie zawsze potrafią rozpoznać to, co sfotografowane, nawet jeśli patrzą na swój własny portret. Zdjęcie jest malutkie i płaskie, może biało-czarne, nie pachnie i w ogóle nie widać, że ma w sobie coś prawdziwego.

*

Chcemy schwytać świat i utorować sobie w nim drogę, jesteśmy pełni zapału, ale zupełnie nieprzygotowani. Kiedy obcujemy z innymi, lecz także z rzeczami, wydarzeniami i samymi sobą, ze szwankującym kolanem albo wspomnieniem z dzieciństwa, które powraca jak wykluwające się pisklę – choć nie mieliśmy pojęcia, że je wysiadywaliśmy i ogrzewaliśmy przez ten cały czas – zawsze okazuje się, że to wszystko było częścią nas samych, tak jak DNA naszych pasożytów jest wpisane w historię gatunku  – wiedzieliście o tym? – i stało się częścią ludzkiego DNA; jesteśmy kundlami, i dlatego przekonania o jakiejś czystości rasowej to zwykłe pierdolenie. Nie jesteśmy w stanie udowodnić, że nasz gatunek jest czysty, a co dopiero nasza rasa. Jesteśmy częściami siebie nawzajem na tyle różnych sposobów, żadnej chwili nie da się przewidzieć, napędzają nas połączenia, które sprawiają, że stajemy się bezbronni. Nie wiemy, co się stanie, nie jesteśmy sami za kółkiem, choćbyśmy chcieli, jesteśmy nieustannie narażeni, ale tylko ta bezbronność zbliża nas do świętości; to coś, czego nie rozumiemy, co wywołuje w nas poczucie odpowiedzialności za innych, za wszystko; to źródło, które nazywamy sumieniem i świadomością. I właśnie to uczucie współzależności i bezbronności jest w stanie przerazić każdego, więc zwalczamy je, pielęgnujemy nudę, próbujemy opanować sytuację, pieprząc głupoty i robiąc wszystko po staremu, wchłaniając bezosobowy szum faktów, prasy, reklam, odcieleśniony język szczerej obojętności, który zawsze zagłusza poezję. Poezję, z tymi swoimi podziemnymi mądrościami i amfetaminowym hajem, który rozświetla wszystko to, co nazywamy naszym wnętrzem, ten święty węzeł, który daje nam jakieś pojęcie o tym, co naprawdę czujemy. Więc tak, jasne, naśladujemy innych, mówimy, że nic nowego, u nas nic nowego, dzień jak co dzień, comme ci comme ҫa, a ty jak, deszcz wygląda jak deszcz i rzeka brzmi jak rzeka. Ale jeśli zatrzymasz się na chwilę i posłuchasz rzeki tam na górze, obok Calico Rock, naprawdę usłyszysz, jak piach szoruje o kamienie. Szoruje jak popierdolony. I ta część rzeki nie brzmi jak żadna inna. Nic tam nie brzmi znajomo. W zeszłym tygodniu przechodziliśmy górą i widziałem, jak wędkarz złowił małego okonia, wciągnął go po piasku i schylił się, żeby nożem do przynęt odciąć mu ogon, po czym przebił go hakiem, mimo że ryba cały czas trzepotała obok jego ciężkich butów, i wrzucił linkę z powrotem do wody, żeby złapać coś większego. Przypuszczam, że etyka rodzi się w wyobraźni, jako wyobrażenie czyjegoś cierpienia. To nic oczywistego.

*

Giotto potrafi namalować góry w tle Zdrady Judasza, bo do farb dodaje pyłu ze zmielonych kamieni, które pochodzą z tych samych gór. Wiesz, w synagodze zwojów Tory nie dotyka się ręką. Kiedy tylko wchodzimy w kontakt z tym, co święte, stajemy twarzą w twarz ze śmiercią i musimy zadać sobie pytanie o to, kim jesteśmy. Ze wszystkim tak jest. W ten sposób wradzamy się w kolejne chwile. Oczywiście wiem, że wszystkie moje czyny miały całą masę skutków. Wiem, że raniłem osoby, które kocham. Żałuję tego i nie będę się wypierał. Nigdy nie będę wiedział o wszystkim, co uczyniłem, nawet jeśli sprawiłem, że jakiś obcy człowiek poczuł się gorzej niż pchła i pogrążył w rozpaczy na całe lata. Albo był szczęśliwy przez lata. Nawet jeśli próbowałbym wszystko zaplanować, nawet jeśli zostanę w łazience i będę siedział na kiblu, nie uniknę skutków, których nigdy, przenigdy bym nie przewidział. Nawet jeśli myślę, że coś spowodowałem, nie mogę być pewny skutków moich działań. Niczego nie możemy być pewni. Ani siebie, ani innych. Co też ma swój urok, jak to mówią. Może najlepsze, co możemy zrobić, to odsłonić się, ukazać swoją bezbronność. Strzepywać z siebie przyzwyczajenia, przesądy i oczekiwania, gdy te zaczynają osiadać na naszych ramionach. Strzepywać z obrusu zielone muchy tego, co zwykłe. Uważać. Poczuć prawdziwy zapach tego całego gówna, które nas otacza. Zbliżać się do siebie nawzajem i do świata z taką bezbronnością, na jaką tylko potrafimy się zdobyć. Otworzyć się. Całym sobą, ciałem i wyobraźnią, otwierać się bez końca.

*

Tak jak mówiłem. Jako poeta. Jako przyjaciel.



Forrest Gander (ur. 1956) – amerykański poeta, tłumacz, eseista. Profesor emerytowany na Brown University. W 2019 roku zdobył nagrodę Pulitzera za książkę Be With, która rok później ukazała się po polsku w przekładzie Julii Fiedorczuk (Bądź blisko, wyd. Lokator). Wydał dziesięć tomów poetyckich, dwie powieści, zbiór esejów, przełożył kilkanaście książek. Tłumaczony m.in. na francuski, hiszpański, niemiecki, bułgarski.

Joanna Piechura – pisze, tłumaczy, redaguje „Wizje” i magazyn „MINT”. Doktorantka UW. Ostatnio współtłumaczyła antologię nowej poezji amerykańskiej Odmiany łapania tchu (2022).

Karolina Lubaszko (ur. 1994) – ilustrator i grafik, Warszawa. Ukończona Akademia Sztuk Pięknych w Warszawie z wyróżnieniem rektorskim w specjalizacjach: Projektowanie plakatu i grafika wydawnicza oraz Grafika warsztatowa. Plakaty, ilustracje oraz grafiki wydawnicze głównie przy użyciu techniki sitodruku. Szkicowniki w każdym wolnym momencie. Prace są docenieniem prostych sytuacji i zwykłych, codziennych obiektów. Publikuje w dwóch miejscach: BEHANCE INSTAGRAM