4

To był grudzień wron. Ludzie w życiu takich nie widzieli. Gromadziły się czarnymi zastępami na obrzeżach miasteczka, a potem przylatywały, chodziły po ulicach z uniesionymi głowami, przysiadały bezczelnie w jakimkolwiek punkcie obserwacyjnym, który przypadł im do gustu, wygrzebywały, co martwe, albo z niecnymi zamiarami nurkowały przy drogach w poszukiwaniu czegokolwiek, co wyglądało na jadalne, by w końcu nocować na ogromnych starych drzewach w pobliżu klasztoru.

Jego potężna bryła, z czarnymi, otwartymi na oścież wrotami i mnóstwem wysokich lśniących okien, które wychodziły na miasto, rysowała się na wzgórzu po drugiej stronie rzeki. W ogrodzie od przodu przez cały rok utrzymywano porządek, koszono trawniki, ozdobne krzewy rosły schludnie w rządkach, wysokie żywopłoty równo przycinano. Czasem ktoś rozpalał tam niewielkie ognisko, a dziwny zielonkawy dym niósł się nad rzeką i przez miasto – albo z dala od niego, w stronę Waterford, zależnie od tego, jak dął wiatr. Zrobiło się bardziej sucho i zimniej, ludzie zaś zachwycali się widokiem klasztoru, zauważając, że wygląda niemal jak ze świątecznej kartki, z tymi cisami i wiecznie zielonymi roślinami przyprószonymi szronem, ptaki natomiast z jakiejś przyczyny nie tknęły ani jednej jagody z tamtejszych świętych krzewów; sam stary ogrodnik tak mówił.

Siostry Dobrego Pasterza, do których należał klasztor, utrzymywały szkółkę przygotowawczą dla dziewcząt, zapewniając im podstawową edukację. Prowadziły także pralnię. O szkółce wiedziano niewiele, ale pralnia cieszyła się dobrą sławą: korzystały z niej restauracje i pensjonaty, dom spokojnej starości i szpital, duchowni i zamożne gospodarstwa domowe. Opowiadano, że wszystko, co tam trafia, czy to cała sterta pościeli, czy tylko kilkanaście chusteczek do nosa, wraca jak nowe.

Mówiło się też inne rzeczy o tym miejscu. Jedni utrzymywali, że dziewczęta ze szkółki – jak je nazywano – nie były żadnymi uczennicami, lecz pannicami o wątpliwej reputacji, które całe dnie poświęcały poprawie, w ramach pokuty spierając plamy z brudnej pościeli, i że pracowały od świtu do nocy. Miejscowa pielęgniarka opowiadała, że wezwano ją do leczenia piętnastolatki z żylakami od zbyt długiego stania przy baliach. Drudzy twierdzili, że to same zakonnice urabiały się po łokcie, dziergając tradycyjne irlandzkie swetry i nawlekając różańcowe paciorki na eksport, że miały serca ze złota i problemy z oczami, że nie wolno im było się odzywać, jedynie modlić, i że niektóre przez połowę dnia posilały się tylko chlebem z masłem, a na ciepłą kolację pozwalano im dopiero wieczorami, gdy skończyły swą pracę. Inni przysięgali, że nie jest tam lepiej niż w domach samotnej matki, gdzie ukrywano przed światem proste, niezamężne dziewczyny po tym, jak urodziły, że to ich bliscy je tam umieszczali, a nieślubne dzieci podsuwano do adopcji bogatym Amerykanom albo odsyłano do Australii, że zakonnice sporo dostawały za oddanie tych dzieci za granicę i rozkręciły niezły biznes.

Ale ludzie mówili wiele rzeczy i przynajmniej połowie z tego nie można było ufać – w miasteczku nigdy nie brakowało próżnujących umysłów ani plotek.

Furlong nie chciał w to wszystko wierzyć, lecz jednego wieczora przyjechał do klasztoru z ładunkiem na długo przed czasem. Nie zastawszy nikogo przy wjeździe, minął pieszo składzik na węgiel od ściany szczytowej, odsunął rygiel u masywnych drzwi i przecisnął się przez nie: znalazł tam ładny sad z drzewami uginającymi się pod ciężarem owoców, czerwonych i żółtych jabłek oraz gruszek. Poszedł dalej z zamiarem zwędzenia nakrapianej gruszki, ale gdy tylko dotknął butem trawy, rzuciło się za nim stado złośliwych gęsi. Zawrócił, a wtedy uniosły się na łapach, załopotały skrzydłami, triumfalnie wyciągając szyje, i nasyczały na niego.

Ruszył ku małej oświetlonej kapliczce, gdzie zastał kilkanaście młodych kobiet i dziewcząt z puszkami staromodnej lawendowej pasty i szmatami w ręku; na kolanach froterowały okrężnymi ruchami podłogę, wkładając w to całe serce. Jakby je coś oparzyło na jego widok – wystarczyło, że wszedł i spytał o siostrę Carmel, czy jest gdzieś w pobliżu. Żadna z nich nie nosiła butów, krzątały się w czarnych skarpetach i jakichś okropnych luźnych sukienkach szarego koloru. Jedna miała szpetny jęczmień na oku, innej nierówno obcięto włosy, jakby ktoś ślepy zabrał się do nich sekatorem.

To właśnie ona do niego podeszła.

 – Psze pana, nie pomógby nam pan?

Furlong zorientował się, że się wycofuje.

 – Niech mje pan tyko zabierze nad rzekę. Tyle wystarczy.

Mówiła śmiertelnie poważnie, z dublińskim akcentem.

 – Nad rzekę?

 – Albo mje pan wypuści przy bramie.

 – To nie ode mnie zależy, dziewczyno. Nie mogę cię nigdzie zabrać – powiedział Furlong.

 – To niech mje pan zabierze ze sobą do domu. Będę dla pana harować, aż padnę, psze pana.

 – Jakbym w domu nie miał pięciu dziewczyn i żony…

 – No, u mje nikogo i chcę się tyko utopić. Kurwa, tyle pan nie jesteś w stanie dla nas zrobić?

Nagle padła na kolana i zaczęła froterować, a Furlong odwrócił się i zobaczył zakonnicę, która stała przy konfesjonale.

 – Siostro – powiedział.

 – Czym mogę służyć?

 – Szukałem tylko siostry Carmel.

 – Poszła do Świętej Małgorzaty – odparła. – Może ja panu pomogę.

 – Mam dla was drewno i węgiel, siostro.

Gdy tylko uświadomiła sobie, z kim ma do czynienia, zaszła w niej zmiana.

 – To pan był tam, na trawniku, i zdenerwował gęsi?

Furlong, z dziwnym poczuciem, że został skarcony, przestał myśleć o dziewczynie i ruszył za zakonnicą na dwór, gdzie przeczytała uważnie list przewozowy i sprawdziła dostawę, żeby się upewnić, czy zgadza się z zamówieniem. Potem ruszyła do bocznego wejścia i go zostawiła, podczas gdy on ładował węgiel i polana do szopy, a następnie wyszła przez główne drzwi, by zapłacić. Przyjrzał się jej, gdy odliczała banknoty; przywodziła mu na myśl silnego, rozpuszczonego kucyka, któremu zbyt długo pozwalano stawiać na swoim. Chęć powiedzenia czegoś o dziewczynie wezbrała i opadła, ostatecznie po prostu wypisał pokwitowanie, o które prosiła zakonnica, i podał jej.

Gdy tylko znalazł się w ciężarówce, zamknął drzwiczki i odjechał. Kawałek dalej, gdzieś na drodze, dotarło do niego, że przegapił swój zakręt i na pełnym gazie zmierza w złym kierunku; musiał sobie powtarzać, że ma się uspokoić i trochę zwolnić. Ciągle miał przed oczami dziewczyny froterujące na kolanach podłogę i to, w jakim były stanie. Uderzyło go także to, że gdy szedł za zakonnicą z kapliczki, dostrzegł kłódkę na drzwiach prowadzących z sadu na zewnątrz, i że wysoki mur, oddzielający klasztor od sąsiedniej Świętej Małgorzaty, wieńczyło tłuczone szkło. I że zakonnica zamknęła za sobą frontowe drzwi na klucz, choć wychodziła jedynie po to, by zapłacić.

Podnosiła się mgła, zwisała długimi płachtami i strzępami. Na krętej szosie nie było gdzie zawrócić, więc Furlong skręcił w prawo w boczną dróżkę, a potem raz jeszcze w prawo w kolejną, jeszcze węższą. Skręcił ponownie, minął szopę z sianem – nie był pewien, czy już obok niej przejeżdżał – i natknął się na biegającego wolno capa, który ciągnął za sobą krótki sznur, oraz staruszka w kamizelce, który sierpakiem wycinał kępę zwiędłych ostów na poboczu.

Furlong zatrzymał się i życzył mężczyźnie dobrego wieczora.

 – Czy byłby pan tak uprzejmy i powiedział mi, dokąd ta droga prowadzi?

 – Ta droga? – Mężczyzna odłożył sierpak, oparł się na klamce auta i przyjrzał Furlongowi. – Ta droga zaprowadzi cię, gdzie tylko zechcesz, synek.

Tamtej nocy w łóżku Furlong zastanawiał się, czy omawiać z Eileen choćby ułamek tego, co widział w klasztorze, ale w końcu opowiedział jej o tym, a ona usiadła sztywno i stwierdziła, że to nie ich sprawa i nic nie mogą na to poradzić, a zresztą czy tamtym dziewczynom nie trzeba piecyka, by się ogrzać, jak wszystkim? I czyż zakonnice nie płaciły zawsze należności, w dodatku na czas, w przeciwieństwie do tylu innych ludzi, którzy brali wszystko na krechę, aż w końcu trzeba było ich przycisnąć i wtedy zaczynały się problemy?

Była to długa mowa.

 – Co ty takiego wiesz? – spytał Furlong.

 – Nic, tylko to, co ci mówię – odpowiedziała. – Zresztą co nam do tego? Czy nasze córki nie miewają się dobrze? Czy brak im opieki?

 – Nasze córki? – powtórzył Furlong. – A co to ma z nimi wspólnego?

 – Zupełnie nic – stwierdziła. – Za co mamy odpowiadać?

 – No, wydawało mi się, że za nic, ale jak tak ciebie słucham, to nie jestem taki pewien.

 – Gdzie nas zaprowadzi takie myślenie? – powiedziała. – Myślenie tylko człowieka przygnębia. – We wzburzeniu dotykała perłowych guziczków u koszuli nocnej. – Jak chcesz se w życiu poradzić, musisz pewne rzeczy ominąć i iść naprzód.

 – Nie jest tak, że się z tobą nie zgadzam, Eileen.

 – Zgadzaj się albo nie. Masz po prostu miękkie serce, i tyle. Rozdajesz drobniaki z kieszeni i…

 – Co cię dzisiaj ugryzło?

 – Nic, o czym miałbyś pojęcie. Chowali cię z dala od różnych kłopotów.

 – Jakich dokładnie kłopotów?

 – Cóż, dziewczyny czasem napytają sobie biedy, tyle to chyba wiesz.

Był to cios poniżej pasa, pierwszy z jej strony przez te wszystkie wspólne lata. Do gardła podeszło mu coś małego i twardego, co później próbował wyrazić lub przełknąć, lecz czuł, że nie jest w stanie. Ostatecznie ani tego nie przełknął, ani nie znalazł słów, by uśmierzyć to, co ich poróżniło.

 – Nie miałam prawa tak do ciebie mówić, Bill. – Eileen ochłonęła. – Ale jak się po prostu zajmiemy tym, co do nas należy, jak nikomu nie zaleziemy za skórę i się nie poddamy, żadna z naszych córek nigdy nie będzie musiała znosić tego, co tamte dziewczyny. Umieścili je tam, bo nie ma na tym świecie żywej duszy, co by się nimi zaopiekowała. Ich bliscy puścili je samopas, a potem, jak wpadły w kłopoty, odwrócili się od nich. Tylko ludzie bez dzieci mogą se pozwolić na beztroskę.

 – A gdyby to była jedna z naszych córek? – zapytał Furlong.

 – To właśnie mówię – odparła, znów się podnosząc. – To nie jest jedna z naszych.

 – Całe szczęście, że pani Wilson nie podzielała twoich poglądów. – Furlong spojrzał na nią. – Gdzie by się podziała moja matka? Gdzie ja bym teraz był?

 – A czy zmartwienia pani Wilson nie różniły się mocno od naszych? – zapytała Eileen. – Siedziała se w wielkim domu, miała rentę i gospodarstwo, a twoja matka i Ned dla niej zasuwali. Czy nie była jedną z niewielu kobiet na tej ziemi, które mogą robić, co im się podoba?


Claire Keegan
Drobiazgi takie jak te
przeł. Krzysztof Cieślik
Czarne, 2022, s. 96



Claire Keegan (ur. 1968) – irlandzka pisarka. Jej opowiadania pojawiały się na łamach „New Yorkera”, „Best American Short Stories”, magazynu „Granta” i „The Paris Review”. Doczekały się przekładów na ponad dwadzieścia języków. Zadebiutowała zbiorem opowiadań Antarctica w 1999 roku. Następnie ukazał się zbiór Walk the Blue Field oraz mikropowieści Foster i Drobiazgi takie jak te. Laureatka wielu nagród literackich. Powieść Drobiazgi takie jak te znalazła się w finale Nagrody Bookera.

Krzysztof Cieślik (ur. 1985) – tłumacz, krytyk literacki, poeta. Współpracuje z „Plusem Minusem” i „Dwutygodnikiem”, przez dziewięć lat recenzował książki w „Polityce”. Doktorat poświęcił Norwidowi i antropologii ewolucjonistycznej. W ubiegłym roku nakładem Domu Literatury w Łodzi ukazał się podwójny zbiór jego wierszy new sincerity / zapiski z późnego kapitalizmu. Przekłada literaturę piękną i literaturę faktu, m.in. powieści Paula Bowlesa, Jonathana Safrana Foera, Hariego Kunzru, Douglasa Stuarta i Nico Walkera, komiksy Nica Drnaso. Obecnie pracuje nad przekładami laureata National Book Award Phila Klaya (Przerzut ukaże się w przyszłym roku), Lorrie Moore i Sebastiana Barry'ego.

Marta Tomiak (ur. 1990) – absolwentka grafiki projektowej Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu. Ilustruje, robi ziny, właśnie pracuje nad pierwszym komiksem. Wielka fanka powielaczy RISO.