Enzo

Zero skarg. Kupuję nieruchomość. Dbam o siebie, oszczędzam pieniądze na orgiastyczną emeryturkę. Wtedy, po czterdziestce, czas mi zwariował, zepsuł się jak odwrócony rzygacz. Narosła mi świadomość. Poza tym byłem naciskany. Poczułem niewygodę życia we własnym ciele. Musiałem wyjechać. Espadryle, Aperol, biały len i leżak. I coś na receptę, bez kaca. Uwolniony od ciała zwiedzałem ciało bez granic, mistyczne ciało antychrysta lokalnie zagęszczone na parterze. Było jak na Oktoberfest: umarli trzymają się z dala od żywych.

Popołudnia, szesnasta – godzina znużonej odrazy. Bałem się załamań. Śniłem o życiu lumpa, jeździe pociągami gdziekolwiek. Nie wracam do domu, po co? Opisywać jak Azer srał na Ormianina? Boisz się, Enzo, a tam boję, mówiłem, i wtedy łapał mnie za kark. Zabiorą mi medale, zabiorą ręcznik. Poślizgnę się i złamię kręgi. Wrzucą mnie do klatki i każą skakać bez majtek, na jednej nodze, resztę życia bez majtek. Pouczałbym żonę i kochankę o współczuciu, o pokorze. Bo są kluczem. Słońcem w sercu człowieka jest nieomylny głód. Kto wiedział jak żyć? Paru Greków. Znowu listopad, smród szatni czuć nawet na chodniku. Miałem za dużą głowę, jak trumienek, czarny motyl. Za duże uszy. Sercem słońca jest pożądliwy mruk. Słońcem w sercu człowieka jest wszędobylski głód, nie starczy dla niego zupy, narzędzi, poduszek. Grekom brakowało cieniowania spektrum. Znali tylko płacz i śmiech. Potrzebny był filozof dyskretnie obrzydzony stopą w sandale, filozof-korzeń, filozof-przyjaciel centaurów. Wszystko wibruje i dzieli się na cząstki – wrzeszczał wieśniak. Rzeczy leciały z rąk, miasto traciło apetyt. Dopiero Sokrates, po nim Platon, następnie Plotyn. I to chyba Plotyn powiedział: mija tysiąc lat, mija eon pod światłem pieczarki, a dwie dywizje szukają siebie. I znajdują na studiach. Przy barze. Na wieczorku. W Dyskotece dla Palantów. Nawet na koncercie Public Image Ltd. Znajdują pod namiotami, nad Jeziorem Palantów. Łączy je nieznośny potomek! Śmierć, oblana światłem, wykąpana w jadzie, śmierć jak miłość wychodzi z wody.

Ariel

Osiedlowy sklepik mógłby zionąć deprechą i żuć acedię, gdyby tak nie ociekał szyderą.

Usuwam wiadomości. Na szczęście synowie rozumieją niewiele; poza tym łożę na ten cyrk, nie można mnie wyrzucić. Ostrzegano mnie wiadomościami, ostrzegał widok lokalsów ciągnących w niedzielę i święta do gardzieli andrzejowej. Czytam: ośrodek nazywa się Jasna Polana. Jak? Zielony Proceder? Proceder utracił na fantazyjności, od kiedy jestem tatą. Wycofał się, samorealizował poza towarzystwem, na przykład na spacerze do kontenerów. Nie jest się bezpiecznym nawet na spacerze. Kierowcy nie są bezpieczni.

Siedziałem sobie w klapkach i dresie, pachnąc ogniskiem, lasem, jeżem, gdy rozpoczął się pochód matek i żon. Szanujmy różne opinie, pozwólmy na wygłoszenie, ale nie używajmy wielkich słów jak narcyz czy chuj. Wydarzyło się coś, ale nie czuję winy, czuję zachwyt.

Podłogę pokrywa piasek z piaskownic osiedla. Niewykluczone, że za chwilę osiągnę swój nadir, koronację wewnętrznego złamasa. Nie jadłem nic, założyłem dres, więc jestem nic w dresie. Fosfor. Nigdy więcej miodu. Nigdy nie? A więc ten dzień nie będzie miał dna. Lepiej przywiąż mnie do wędki i wrzuć do stawu. Na co synom stary ojciec? Co będę robił na boisku? A nastrój? Nastrój mógłby się nazywać: Wampir z Brochowa czyta Małe kobietki.

Priap

Wpadłem w stupor na materacu Kommune 1. Arnulf nie dał się namówić na rewolucję w polewie transleptyków. Zaraz po maturach puknął się w kask, wszedł na pokład kiełbasy i wylądował w kuchni z aneksem. Mathias pielęgnuje swoje grządki tortur, widzę to w zastygłym zezie niczego nierozumiejącej paniki. Tutaj kwitną infekcje, czuję ich muśnięcia. Przechodzi Yoni, bez stanika, w brudnych majtkach (nie dla mnie), przechodzą kaszlący pies i dziecko bez majtek. Trocki!

Zaczyna się zstępowanie i zaciskanie ohydy, tapety trzeszczą. Harald Niemądry, syn, który narodził się, by okryć ojca wstydem, tłumaczy nam konieczność tego, co jest, a jest tylko samospalające się Teraz. Radziecki transleptyk odwiedza moje nerki i żołądek, zostawiając nadżarcia i koralowce. Prześwituję.

Pęcherz Wezuwiusza zrodził chalcedon. Pewne figury mają się dobrze. Złośliwe pierwiastki, które poszukują dla siebie gospodarza po to, by wypróbować jego ręce i nogi, rozgościć się w jego spodniach. Siadają wygodnie za kierownicą oczu, w miękkim fotelu mózgowia, i zaczyna się rujnowanie życiorysów. Ja będę Faustem, ty pudlem, ona Małgosią. Ja będę rodzinką. Ja będę Heideggerem, ty moją karierką.



Kornel Kotecki (ur. 1984) – studiował kulturoznawstwo. Publikował w „Wizjach” i „Małym Formacie”. Kocha biathlon, triathlon i siedzenie na zydlu. Dupek i głowa rodziny. Mieszka i pracuje we Wrocławiu (nie szukaj go).