Gdy włosy sięgały mi już do ramion, ojciec rzekł:
„Baw się i raduj! Trunki, przyjaźnie, uczty!”.
W sercu Nowego Jorku wspomnienie przeczesuje stację,
Mam dwadzieścia jeden lat i trzeci raz słyszę, jak sieka mięso
przy wyjściu ze stacji, sieka mięso
człowiek, który różnie je zwie.
Miałem włosy do ramion, pląsałem po przedmieściach,
przemykałem polami, gdzie wśród topoli harcowali bogowie.
Spałem pod gołym niebem, gdzie ojca wzrok nie sięgał,
pod pierzyną chmur, w objęciach cichej łaski.
Pogrążony w myślach ujrzałem, jak spod kaptura
wyłania się twarz, a potem kolejna, i powiadają:
„Czy przyjąłbyś nas w gości? Na uczty i trunki?
Tułacze z nas umęczeni, a ponoć ziemie te ugoszczą
obcych i wędrowców. Okaż nam dobroć, z łaski swej.
Wasz Król nas odtrącił, złamał obietnicę”.
Ojciec i ja, pod osłoną czerwonego nieba,
przyjęliśmy ich ochoczo w nasze progi,
„niewiele mamy”, westchnął, „ale prosię już utuczone
i piwo przez nas ważone długo czekały na tę okazję:
siedem lat kończy mój syn, włosy ma do ramion
czas nadać mu imię, czas na postrzyżyny.
Ale, ale – cóż to za skromne zakąski?
Wnieśmy coś dobrego, dla gości. Pijcie! Pijcie radośnie!”.
Gdy do spiżarni poszedł ojciec, dosiadłem się do gości
I usłyszeliśmy, jak w sekrecie, ściszonymi głosami,
dzielili się z matką w komnacie obok radosną nowiną.
Pięć niewielkich trunków rozlano, do dna opróżniając dzbany.
Dobre mięso zjedliśmy, bo i prosię trafiło na stół.
Dei magnalia! Im więcej piliśmy, tym pełniejszy dzban;
Im więcej jedliśmy, tym więcej potraw na stole.
Co za uczta obfita, cudem nie kończyły się trunki i mięso,
Co za łaska cudowna magią swą ściągnęła tłumy,
które na widok tych dobrodziejstw głośno się modliły.
Ojciec posadził mnie na stołku, twarzą do wiwatującej ciżby,
I dziękując miłym gościom, poprosił, by to oni ścięli mi włosy.
Włosy opadły mi na plecy, nadano mi nowe imię,
A skromny lud, z szacunkiem i podziwem, słuchał.
Z wyjątkiem jednego, co niezaproszony drapał w zamknięte drzwi.
Lecz o jego losie mówić nam nie można…
Dość Gala, mówisz. Niebo zadymione, w czerwonej mgle,
to nie czas na stare księgi. Czerwiec 2023: Kanada w płomieniach
Mijam 927 dom kadetów polskich
– „około 6 papierosów”, czytam wiadomości
i wdycham popiół z północy.
Na stacji patrzę, jak pędzą szczury,
a jakiś człowiek zapala papierosa,
odrobina lokalnego popiołu dopełnia urok.
Zamykam oczy, wdycham niebo,
zwracam się ku wnętrzu, wbrew rozumowi:
Wyłania się obraz, szczury,
stado szczurów krąży wokół,
nadciągają zewsząd, nieprzerwanie,
wygryzują i wydrapują drogę,
jedna masa, unoszą się w myślach jak fala, otaczają.
Jak wał obronny, wyobrażam sobie wyspę
A na tej wyspie wieżę:
drewnianą, podniszczoną, urokliwą,
rodem z innych, łagodniejszych czasów.
Widzę w tej wieży siebie,
gotowego przeżyć tam spokojnie resztę dni,
a szczury z dala od wyspy,
za rzekami, których nie przejdą w bród.
Wnet wkrada się myśl:
brutalne obrazy stada, które
płynie jak wściekła masa.
Schronię się zatem
w najwyższym punkcie.
Wtem inna wizja!
Odór! Nieznośny odór
zdechłych szczurów, jeden na drugim,
budują wieżę z gnijącego mięsa,
wspinają się coraz wyżej i gryzą.
Nie mam już dokąd uciec:
otwieram oczy i widzę orła,
który leci w stronę opadającego dymu.