Wyszedłem z kąpieli i przyłapałem ją, jak wynosiła R. z mojego pokoju. Na dłoniach miała gumowe rękawiczki. Patrzyła mi w oczy i przysiągłbym, że nie oddychała. Wyrwałem jej go i zamknąłem się u siebie. Położyłem go na poduszce. Odtąd spał już przy mnie.
Mijały dni. Nie odstępowałem go nawet na krok, wszędzie zabierałem ze sobą.
Jednej nocy obudziła mnie, gdy próbowała wyjąć mi go spod ręki. Otworzyłem oczy. Księżyc oświetlał ją blado; zielony kolor maseczki, naciągniętej pod same oczy, stopił się z kolorem jej skóry. Zerwałem się z łóżka. Zatoczyła się; myślałem, że upadnie, i odruchowo chwyciłem ją za ramię. Wyrwała mi się i uciekła z pokoju.
Rano wstawiłem w drzwi zamek i po raz pierwszy na poważnie zacząłem przeglądać ogłoszenia z mieszkaniami na wynajem.
I
Po technikum zatrudnili mnie w warsztacie samochodowym niedaleko domu; z okna widać było nawet kawałek szyldu. Gdy kończyłem pracę, dawałem znać mamie, że może podgrzewać zupę i wstawiać ziemniaki.
W warsztacie dogryzali mi, że nadal z nią mieszkam. Ale nie było sensu się wyprowadzać. Mogłem zamknąć się w swoim pokoju, miałem ciszę, prywatność – a mama ją szanowała. Przed wejściem zawsze pukała. Rozmawialiśmy niewiele.
Zdarzało się, że wychodziła z R. na spacer, ale tylko wtedy, gdy wołał na dwór o niestandardowych porach. Narzekała na nogi – w kolanach miała torbiele, a na łydkach purpurowe żylaki – ale gorzej od nieplanowego łażenia po schodach zniosłaby, gdyby R. zsikał się na podłogę, nie mówiąc już o dywaniku w łazience.
R. lenił się dwa razy w roku i mama wtedy ciągle jęczała o odkurzanie; bywało, że odkurzałem nawet codziennie.
R. spędził ze mną całe swoje życie, ja spędziłem z nim ponad połowę mojego. Zajął miejsce ojca, który w pracy dostał ataku serca; zmiennik znalazł go rano w budce ochroniarskiej. Ojciec martwy siedział w fotelu i musiał umrzeć niewiele wcześniej, bo na laptopie – nosił go ze sobą na nocki – kończył się właśnie odcinek Bonanzy, którą pobrałem mu na torrentach.
Ojciec przyniósł R. do domu, jeśli dobrze pamiętam, niespełna miesiąc przed śmiercią. Suka kolegi z pracy, który mieszkał na wsi, oszczeniła się i ojciec postawił mamę przed faktem dokonanym. Męczyłem rodziców o psa, chyba odkąd nauczyłem się mówić; ojciec raczej nie zajmował stanowiska, mama nie chciała o tym słyszeć. Dla niej pewne było, że powychodzę z psem kilka razy, a potem ona będzie musiała latać, szczeniak zasika podłogę, smród wejdzie w fugi i już się go nie wywabi, no i te kłaki, wszędzie będą kłaki, i jeszcze pogryzione rzeczy, weterynarze, szczepionki, odrobaczanie, wszystko, nie, nie, a jeszcze kastrowanie, a jak suka to cieczki, pampersy, nie ma mowy.
Nie przypominam sobie, żeby krzyczała na ojca, gdy wyciągnął R. z kartonu wyłożonego sianem. Pamiętam jednak, że nalała na spodek trochę mleka, postawiła R. pod nosem, usiadła, oparła policzek na dłoni i czekała: zacznie pić, czy nie. Zaczął, a ona się przyglądała.
Kiedy ojciec umarł, powiedziała, że R. u nas zostanie, żeby mi nie było przykro. Bez słowa wstępu, nie odpowiadając na żadne moje pytanie, po prostu zakomunikowała. Porządek jej świata najwyraźniej musiał być zachowany – w domu miały znajdować się trzy życia.
Ojciec ustąpił więc miejsca kundlowi. Małemu kundelkowi z krótkim ogonem i pędzelkiem na siusiaku. Mam z nim zdjęcie z tego czasu: trzymam go na kolanach w taki sposób, jakbym prezentował do aparatu właśnie ten pędzelek – i jestem przeszczęśliwy. R. bez wątpienia nie ma pojęcia, co się z nim dzieje.
Mijały lata; mama nigdy nie przywykła do psich chrupek rozrzuconych w przypadkowych miejscach, okruchów i wody rozchlapanej wokół misek, sierści i smrodu futra mokrego od deszczu. A jednak brała go czasem do siebie na tapczan, drapała pod gardłem czy po brzuchu, coś tam nawet do niego mruknęła pieszczotliwie – a potem sarkała pod nosem, strzepując sierść ze spódnicy.
Nie pozwalała mi spać z R. w łóżku. Oczywiście z powodu sierści. Ale były jeszcze te plamy ze śliny – na poduszce, na prześcieradle – i to ją doprowadzało do pasji. Była święcie przekonana, że takie coś to prosta droga do jakiejś zarazy. Że pies i w ogóle: zwierzę oddycha innym powietrzem, więc oddychanie przy jego pysku to czysta głupota. Nawet gdy pysk R. posiwiał – nie zmiękło jej serce.
I przyszedł ten dzień: R. nie zawołał na dwór. Zsikał się w kuchni na oczach mamy, gdy po południu stawiała na gaz zupę. Mama mówiła, że po prostu stał w miejscu i zaczęło z niego lecieć; jakby w ogóle nie zdawał sobie z tego sprawy.
Opowiadała, że wdepnął w kałużę i rozniósł te siki po całej kuchni.
Nie była wściekła. Mówiła, patrząc w przestrzeń zamyślonymi oczami.
II
Punto stało na parkingu niedaleko wejścia. Wiatr wiał chłodny, chłodniejszy niż wcześniej. Słońce było wyżej, ale nie bardzo. Nie minęło dużo czasu.
Stałem przed drzwiami, patrzyłem na samochód.
W jednej sekundzie poczułem się lekki. Przyszła ulga.
W następnej zacisnąłem palce mocniej na pustej smyczy. I ulga minęła.
R. przestał się normalnie załatwiać. Na dworze zawieszał wzrok w powietrzu, nie ruszał się, jakby na coś czekał. Nie podnosił nogi, nie sikał. Przykucał, ale zdawał się zupełnie zapominać, po co – zastygał i dopiero lekkie pociągnięcie smyczą wybudzało go z tego stanu.
Patrzyłem mu w oczy pokryte bielmem. Patrzył we mnie, prosto do środka. A potem znikał. I było tylko bielmo, i szklane kulki w oczodołach.
„Demencja starcza, to zwyczajne”. Nie miałem pojęcia, że u zwierząt też…
Dostałem receptę. Kruszyłem tabletki i dawałem je R. w mięsie. Zjadał, ale później zwykle wymiotował.
Im dłużej R. się nie załatwiał, tym trudniej mu było usiedzieć na miejscu, położyć się; nie spał. Pojękiwał. Kończyło się to nieznośnym skowytem, gdy gówno po prostu musiało z niego wyjść. Wtedy przyginało R. do podłogi, wyrywało się z niego, twarde, stare i bolesne – a potem była ta krótkotrwała ulga, radość i machanie ogonem.
Gdy byłem w warsztacie, mama zostawała z R. – niespokojnym, pobudzonym.
Jęki, ciężkie dyszenie.
Sprzątanie.
A później mówiła mi o tym, jak ścierała szczochy albo zbierała cuchnące gówno, jak wietrzyła mieszkanie i jak latała z R. na dwór, na marne.
„Nie ma co go męczyć”. Powtarzała to kilka razy dziennie.
Gdy brałem go na łóżko, darła się, że sam będę prał zasraną pościel.
Czasem po prostu się przewracał: w jednej chwili stał w miejscu, w następnej przechylał się i upadał.
Niedługo później praktycznie przestał chodzić. Bywało, że zrobił kilka kroków, ale zwykle nawet miskę trzeba mu było podsuwać pod pyszczek. Na dwór musiałem go znosić.
Lekarka wpatrywała się w kartkę z wynikami. Zagryzała dolną wargę. „Musi być coś w głowie. Z krwi niewiele wynika”.
„Serce jest za słabe, piesek jest za stary. Nikt go panu nie uśpi do badania. Zresztą nawet gdyby, i nawet jakby się wybudził – nic z tym nie zrobimy, nie w tym wieku. Sprawy neurologiczne… Albo coś mu urosło w głowie, albo to jeszcze… Wie pan, jest za stary, żeby coś… Słuszny wiek, rozumie pan”.
„Decyzja, oczywiście, należy do pana”.
Prawa dłoń mi krwawiła. Nie ugryzł mocno, był na to za słaby, ale zdołał przeciąć skórę. Trzymałem go, a on napiął się cały i zebrał wszystkie siły, by się wyrwać. „Ciiiii, no już, cichutko”. Pierwszy zastrzyk był uspokajający; usypiał go. „Proszę położyć go na stole”. Trzymałem jego głowę w krwawiącej dłoni. Drugi zastrzyk był ostatnim.
Głowa osunęła mi się w palcach. Powieki miał półotwarte.
Lekarka przyniosła mi woreczek i nożyczki. „Trochę sierści, na pamiątkę, proszę sobie uciąć”. Popatrzyłem na nią, otarłem twarz prawą dłonią. Dopiero w punto zobaczyłem, że zostawiłem na policzku smugę z krwi. Lekarka udawała, że nie widzi rany, że wszystko jest w porządku, że wcale się nie umazałem. Zignorowałem woreczek i nożyczki. Odłożyła je bez słowa.
Wiele dni myślałem, co zrobić, chociaż chyba od początku wiedziałem.
„Dobrze… czyli kremacja. Zadzwonią do pana z krematorium, jak dowiozą do nich pieska, umówi się pan na termin. Kierowca wyjedzie jeszcze dzisiaj. Zapłacić pan może od razu za wszystko u nas, przy recepcji”. Lekarka podsunęła mi jakieś papiery. Dodała jeszcze: „Świetnie pan sobie poradził”. Podpisałem, gdzie wskazała.
Owinęła R. w niebieski kocyk i wyniosła z gabinetu.
Zapłaciłem przy recepcji i wyszedłem na zewnątrz.
Wiatr wiał coraz chłodniejszy.
III
Dwa dni później siedziałem już na sofie w przytulnym pokoju. Pod ścianą stał telewizor. Pani z obsługi była miłą, młodą dziewczyną. „Mogę zaproponować coś do picia? Kawę, herbatę?”. Poprosiłem o wodę. Przyniosła i opowiedziała o wszystkim, co miało się za chwilę wydarzyć. Mówiła łagodnym, przyciszonym głosem. Uśmiechała się. „Zaraz pana poproszę do pokoju pożegnań”.
Przyszła jakieś dziesięć minut później.
Na stoliku w pokoju obok stał karton – niewielka kartonowa trumna. R. leżał w niej spokojny i w końcu zrozumiałem, o co chodzi, gdy mówi się, że zmarły wygląda, jakby spał; ojciec po śmierci wcale nie wyglądał, jakby spał, tylko jakby wyssano z niego całą zawartość.
Wydawało się, że R. zaraz zacznie poszczekiwać – jak wtedy, gdy coś mu się śniło.
Ostatnie dwa dni spędził w chłodni. Bałem się go dotknąć.
Zmusiłem się, żeby pogłaskać go po grzbiecie. Sierść była zmrożona. Jego nos i pazury wyglądały, jakby topniały: leżała na nich mokra mgiełka.
Dotknąłem jego pyska.
Dość. Wystarczy.
Wróciłem do pokoju z telewizorem. Pani powiedziała, że zaraz zacznie się kremacja. Zgasiła światło i włączyła telewizor. Na ekranie zobaczyłem trumnę z R. i fragment pieca. Mężczyzna, którego twarzy nie widziałem, z powagą i uroczyście pogłaskał R. po boku – i zamknął trumnę. Na wieku napisano imię.
Pomyślałem o kartonie, z którego ojciec wyciągnął R. szesnaście lat wcześniej.
Mężczyzna wsunął trumnę do pieca.
Telewizor zgasł, pani z obsługi włączyła światło. Zaprosiła mnie do recepcji, żebym wybrał urnę. Potem wróciliśmy do pokoju. „Przyjdę do pana, gdy proces kremacji dobiegnie końca”. Spytałem, czy będę mógł zobaczyć prochy. „Oczywiście”.
Siedziałem sam w ciszy pokoju. Na stoliku przede mną leżała księga, w której wielu przede mną wpisało swoje pożegnania; ktoś wkleił nawet zdjęcie. Przewertowałem ją, przeczytałem kilka zdań, szybko zamknąłem.
Czekałem. Za oknem było słychać przytłumiony śpiew ptaków.
Dziewczyna wróciła i usiadła obok. W jednej ręce miała urnę – wybrałem najprostszą, przypominała wazonik. W drugiej trzymała strunowy woreczek z prochami. Podała mi go. R. był teraz miękki i trzeszczał pod naciskiem kciuka. Prawie nic nie ważył.
Oddałem jej woreczek. Włożyła go do urny od spodu, zakręciła denko. I tyle. Po wszystkim. Koniec.
IV
Gdy dwa dni wcześniej wróciłem do domu od weterynarza, mama obierała w kuchni ziemniaki; siedziała na stołku, plecami do mnie. Naszła mnie ochota, żeby rzucić w nią pustą smyczą.
Obejrzała się, wstała. Opłukała ręce. Podeszła do mnie i w tamtym momencie nie rozumiałem niczego, co działo się na jej twarzy. „I co?”, spytała. Co mogłem na takie pytanie odpowiedzieć? Patrzyłem tylko, nie ruszałem się. Palce zaciskałem na smyczy.
Objęła mnie. Przycisnęła mocno do siebie, czułem w jej włosach zapach malinowej herbaty. Głaskała mnie po karku. Gładziła włosy. Jej dłoń była zimna i wilgotna.
Stałem z opuszczonymi rękami.
„Skremują go”, powiedziałem.
Głaskanie ustało. Odsunęła głowę, ale nadal mnie obejmowała. „Co?”.
„Spalą. Jego ciało. W krematorium”.
Cofnęła się o krok. „Gdzie?”.
Odpowiedziałem. „Pojadę po niego”. Pomyślałem chwilę i dodałem: „Chcesz jechać ze mną?”.
Zignorowała to. „I co potem?”.
„Przywiozę go”.
„Gdzie?”.
„Do domu”.
Odsunęła się ode mnie jeszcze na parę kroków. „Ani się waż, rozumiesz? Jakieś choróbsko przywleczesz, mało mam lekarzy?”. Znów zobaczyłem jej plecy. „Zdejmuj buty, już wstawiam ziemniaki”.
Tego dnia – ani następnego – więcej nie rozmawialiśmy.
Jakieś trzy lata wcześniej mama gorąco protestowała.
Obok cmentarza komunalnego w naszym mieście był kawałek nieużywanej ziemi zaśmieconej gruzem. Ziemia była w prywatnych rękach. O tym, że została odsprzedana, dowiedzieliśmy się od księdza na kazaniu. Ponoć inwestor, który ją kupił, zamierzał postawić tam krematorium i palić w nim domowe zwierzęta. „Psy, koty, szczury, nawet kanarki”, mówił proboszcz. „Ale Bóg wie, co jeszcze!”. Mówił o zapachu. Coś o piecach, że się dowiadywał, że smród w powietrze, i że przy grobach, przy krzyżach. A przecież w pobliżu osiedle. I może we Wszystkich Świętych też dym będzie leciał? I co sobie pomyślą ci starsi, co jeszcze niemca pamiętają? Jak mają iść ze zniczem – do żony, męża czy siostry?
W następnym tygodniu teren rzeczywiście uprzątnięto i otoczono blaszanym płotem. Kto chciał, zaglądał przez szparki – ale to tylko wzmagało szemraność całej sytuacji.
Nigdy do mamy nie wpadało tylu znajomych, co wtedy.
„Nikt przecież nawet nie zapytał o zdanie!”.
„Nie mówię, żeby nas, ale chociaż mieszkańców tego osiedla!”.
„Tam przecież jest szkoła, dzieci chodzą obok”.
„Ile tam ma być pieców? Dwa? Jeden? Przecież nie będą chodzić bez przerwy! W końcu nazbiera się truchła i gdzie niby będą to trzymać? Ja rozumiem, lodówki, ale one też nie są z gumy. I gdzieś będzie trzeba! A jak na zewnątrz? Lato, gorąco, gnić zacznie, cuchnąć, broń Boże!”.
„I dzieci mają patrzeć? To przecież trauma!”.
„Nie będzie rady, rozbudują się. I co dalej? Krowy? Konie? A co potem? Obieca nam ktoś, że…”.
„Daj spokój, nawet tak nie mów”.
„Obieca?!”.
„Jeszcze się wszyscy pochorujemy”.
„I jak pójść na cmentarz? Ja osobiście bym się bała. Nie nawet fetoru, ale że się zatruję!”.
„Tak blisko? Jak to będzie wyglądać? Tu ksiądz odprawia pogrzeb, a tam co? I jeszcze zaraz ktoś wymyśli cmentarz psów! A tak! Zawsze chcą więcej! Nie dość że smród, to jeszcze mnie potem między psy pochowają? Chciałabyś? A ty? No właśnie!”.
Podobne nastroje rozniosły się po całym mieście. Pod blaszanym płotem zbierały się demonstracje. Mieszkańcy osiedla najbliższego cmentarzowi wystąpili ze skargą do władz miasta. Ale wszystko odbywało się zgodnie z prawem; magistrat nic nie mógł zdziałać.
Inwestor zaproponował spotkanie z mieszkańcami. Sala w domu kultury wypełniła się do ostatniego miejsca, sporo osób siedziało na schodach w przejściu. Tłumaczył, że piece nowe, że filtry i w powietrze tylko para wodna. Nie ma mowy o smrodzie. Ciała w specjalnych chłodniach.
Były krzyki, w końcu nawet wyzwiska.
Ostatecznie zaniechano budowy, wycofano się z inwestycji.
Proboszcz ogłosił sukces. Mama po mszy była dumna. Ostentacyjnie otwierała w domu okna. Mówiła: „Pomyśl sobie: tak byś musiał siedzieć w zamkniętym. Bo okien byś już więcej nie otworzył”.
Prawda jest taka, że ja też chodziłem na te protesty. Nie chciałem smrodu. Dobrze wiedziałem, że by go nie było. I że nikt by żadnych zwłok na widok nie wystawiał. Ale bałem się tego dymu, który miałby się wznosić nad grobem ojca. I bałem się smrodu, który wszyscy by czuli jakoś podświadomie. Choć nic by nie śmierdziało. Nie wierzyłem w żadne choroby.
A jednak początkowo, gdy trzymałem urnę z prochami R. w dłoniach, coś mi kazało jak najszybciej ją odłożyć.
R. skremowano niecałe sto pięćdziesiąt kilometrów od naszego miasta.
Gdy po powrocie zaparkowałem pod naszym blokiem, nie wysiadłem od razu. Wpatrywałem się w znak stopu przed sobą i prawie nie oddychałem.
R. leżał na siedzeniu obok. Przez chwilę miałem wrażenie, że od prochów bije jeszcze ciepło.
Mama siedziała przy stole w kuchni. Postawiłem przed nią urnę. Zerwała się, zrzuciła kuchenny fartuch i zamknęła się w łazience.
V
Wieczorem przyłapałem ją, jak próbowała wynieść urnę z mojego pokoju. Pół nocy skrobała mi później w drzwi, żebym spał z otwartymi oknami, bo się zaduszę albo czymś zarażę.
Odtąd okna w mieszkaniu były ciągle pootwierane; w kuchni, w sypialni mamy. Kilka razy dziennie wietrzyła, otwierając drzwi na klatkę schodową. U siebie w pokoju okno uchylałem tylko rano, na chwilę.
Noce były chłodne i zimno przenikało do mnie szparą pod drzwiami.
Mama nie mogła sobie znaleźć miejsca. Przenosiła się ciągle z fotela na tapczan, dreptała po kuchni. Spryskiwała mieszkanie płynem dezynfekującym tak często, że przestałem już czuć jego zapach.
Wietrzyła.
Spryskiwała.
Wietrzyła.
Spryskiwała.
Przyniosła z apteki kilka opakowań maseczek jednorazowych; zdaje się, że nie zdejmowała ich nawet do snu. Zupę czy kanapki zabierała ze sobą do toalety albo do sypialni, zamykała się i tam jadła. Jestem pewien, że nawet wtedy nie ściągała maski z nosa.
Oczy miała rozbiegane. Ciężko oddychała. Może to przez te przeciągi i spryskiwanie; chemia musiała już wgryźć się jej w płuca.
Gdy wychodziłem z pokoju, szykowałem się do pracy czy z niej wracałem, mama pociągała mnie za rękaw i skamlała, żebym się tego pozbył. Wysypał gdzieś, zakopał. Cokolwiek. Bała się choroby. Zatruję ją i siebie. Pomimo ciągłego wietrzenia i wylewania litrów środka dezynfekującego – czuła zapach, którego nie potrafiła nazwać. Dusił ją.
Gdy nie reagowałem, zaczynała ciągnąć mocniej. Kilka razy złapała mnie tak, że musiałem się wyrywać.
Powiedziałem jej w końcu, żeby poszła do lekarza. Odparła, że chcę ją zabić. I że z niczym się nie liczę. Że ten kundel zawsze był od niej ważniejszy.
Po tym, gdy nocą jak złodziej próbowała odebrać mi urnę, widywałem ją coraz rzadziej. Wstawiłem zamek. R. był ze mną bez przerwy.
Zamykała się w swojej sypialni. Tylko przez drzwi czasem słyszałem, żebym się nad nią zlitował.
Wariatka.
Mówiłem, że zadzwonię po karetkę. Przyślą do niej psychiatrę. Wtedy zazwyczaj robiło się cicho. Był spokój.
Mimo wszystko nadal gotowała. Zostawiała mi parujący talerz z ziemniakami i kotletem; zupę: kalafiorową, rosół, grzybową, ogórkową; parowały, stygły; rano kanapki albo jajecznicę.
Niczego nie ruszałem. Od tamtej nocnej sytuacji nie jadłem ani nie piłem niczego, czego nie byłem pewien. Zalewałem sobie makaron z paczki, podgrzewałem parówki. Sam wkładałem do piekarnika gotową lazanię i nie spuszczałem jej z oka – siedziałem przed piekarnikiem, a przy mojej nodze stał R.
Bałem się, że mama mi czegoś dosypie. Miała pełno środków nasennych i innych tabletek.
I jest tak do teraz.
Na noc zamykam się w pokoju. Mógłbym zamykać w nim R., nie chodzić z nim wszędzie, ale mimo wszystko boję się zostawiać go samego.
Jest niedziela rano. Siedzę nad parówkami i keczupem. R. stoi przy talerzu, spokojny i cichy.
W sypialni mamy zaczyna grać telewizor. Obudziła się. Zaraz wyjdzie. Szybko zgryzam parówki, wycieram keczup kromką chleba.
Wychodzi. Prawie nie podnosi nóg, szura kapciami po ziemi. Słyszę jej ciężki oddech.
Jeszcze zanim wchodzi do kuchni czuję smród jej potu. Wstaję od stołu. Do jednej ręki biorę talerz, do drugiej R. i worek z chlebem. Widzę ją w progu. Oczy ma przekrwione i napuchnięte.
Wrzucam talerz do zlewu, chleb zabieram do pokoju na wszelki wypadek, żeby nie podmieniła żadnej kromki. Wszystko, co jem, trzymam u siebie. Wziąłem na raty małą lodówkę, którą w sklepie nazwali hotelową, i podłączyłem za łóżkiem.
– Patrz, coś narobił – słyszę i przez chwilę nie dociera do mnie, że to jej głos. Szept, chrapliwy i przytłumiony maseczką. – Patrz, coś narobił, ty gnoju. Jak my żyjemy! – Z szeptu od razu przechodzi do krzyku. – Jak my żyjemy!
Zaczyna mnie szarpać i okładać na oślep.
– Patrz! Patrz!
Staram się wytrzymać, cierpliwie przyjmuję ciosy.
– Dawaj to, oddaj, gnoju, słyszysz?! – Łapie mnie za ramię i próbuje wyrwać urnę. – Wywal to, patrz, jak żyjemy, widzisz?! Dawaj, oddaj, słyszysz, oddaj!
Osłaniam R. całym sobą. Mama drapie mnie po twarzy i rękach.
Odpycham ją na ścianę. Wydziera się na mnie, ryczy.
– Wyprowadzam się! – rzucam. To prawda, szukam mieszkania, choć jeszcze nic konkretnego nie znalazłem. Ale słowa już ze mnie wypadają, nie umiem się powstrzymać: – W przyszłym tygodniu! I gnij tutaj sama, do kurwy nędzy, gnij! Jesteś wariatka! – I dodaję: – Do lekarza, wariatko! Do czubków z tobą! Do czubków!
Zamykam się w pokoju. Odstawiam R. na biurko.
Słyszę, jak mama biegnie do sypialni i zaraz z niej wybiega. Zatrzymuje się w przedpokoju.
Cisza.
– Słuchaj, Heniu, pomocy… Już nie daję rady.
Mówi do telefonu, specjalnie w przedpokoju, głośno, żebym słyszał. Żebym się wystraszył i jeszcze opamiętał. I co to niby za Henio?! Ha! Wystraszył! Na pewno! Pewnie udaje tylko, że dzwoni, gada do pustej słuchawki. Henio! Wariatka!
Mama brzmi tak, jakby Henio dobrze wiedział o wszystkim, co się u nas działo. Od dawna nie słyszałem, żeby z kimkolwiek rozmawiała. Z drugiej strony – wychodziłem przecież do pracy. Może wtedy? Albo po cichu, szeptem, pod kołdrą?
– …już nie wytrzymuję… trzeba coś zrobić… zabrać mu to, to przez to, Heniu, przez tego kundla to wszystko, namieszały mu te… te… ty wiesz… namieszały w głowie, Heniu, namieszały…
A jak nie zmyśla?
Jak Henio jest ciężkim, rosłym mężczyzną, co mnie przygniecie do ściany albo podłogi?
Co mam robić?
Widzę Henia przed sobą, jak wyrywa mi R. bez trudu i wysypuje do kibla, spuszcza wodę, a urnę zabiera ze sobą, żeby wyrzucić do kontenera za blokiem.
– …przyjdziesz? Jak długo…? Zaraz? Dobrze, Heniu, dobrze, bo ja już… dobrze – mówi głośno. Prawie krzyczy.
Biorę R. z biurka, siadam pod ścianą i zaciskam się na nim jak kokon. Czekam.
Nie wiem, ile czasu mija, zanim Henio się u nas pojawia.
– Dzięki Bogu… – Mama, pomimo drzwi, brzmi wyjątkowo wyraźnie. Jakby zsunęła z ust maskę. – Ten zamek, wiesz, Heniu, tylko ten zamek…
Słyszę głos Henia i jeszcze mocniej oplatam R. ciałem.
Za drzwiami słychać ostry dźwięk. Wiertarka. Gdy Henio przykłada ją do zamka w drzwiach pokoju, wibracje idą po ścianie prosto do mnie, jakby mnie ostrzegały: uważaj, zrób coś, działaj!
Wstaję. Rozglądam się po pokoju.
Co robić?
Wiertło rozrywa mi bębenki, cały pokój trzęsie się i rozmywa.
Wyciągam z lodówki jogurt. Siadam na łóżku.
Wiercenie.
Odkręcam denko, wyciągam woreczek z R. i przesypuję prochy do urny.
Wiercenie ustaje. Po chwili słyszę mocne uderzenie w zamek, chyba młotkiem.
Wlewam jogurt do urny jak do kielicha. Sięgam po brudną łyżeczkę. Mieszam.
Nigdy bym nie przypuszczał, że R. tak gładko przejdzie mi przez gardło.