Twarzą w twarz, naprzeciw niej, zarumienionej od szyi w górę, gdy jej ręce trzepoczą; wyblakły blask urodzinowej broszki, kupionej za oszczędności, w klapie jej sztucznego futra, zżarta rdzą szpilka, która zahacza o szyję; oczy połyskliwe od łez, wstrzymany wdech, póki para z lokomotywy nie zejdzie się z dryfującymi na Zachód chmurami. Mrużąc oczy, Berg położył się na plecach; fale jazzu, albo wolny walc, gromadziły się w nekropolii komórek jak wyglancowane paciorki, wystarczy raz pociągnąć, dokąd się poturlają? Widzisz, gdybym zaczął wyjaśniać – nie, to nie ma sensu, skąd ten ciągły upór, by naoliwić sumienie?

Czas pozbawiony dla ciebie znaczenia, gdy poznajesz tajemnicze regiony gór, jezior, dżungli na całym terytorium zmierzwionej pościeli. Przeciągam swoje oko przez dziurkę od klucza, na sznurku, na którym dni idą do oclenia; myśli to kręte tory poza kontrolą.

Nanizać doświadczenie na nić wyobraźni, zagrać fikcyjne role albo wybrać patowy kompromis. Pod parasolem tej konfabulacji zbiera się tajemna armia, pokonując tych, którzy grasują po rusztowaniach z porównań. A mimo to nadal tu przychodzą i straszą swoimi bladymi dylematami i pełnym urazy spojrzeniem. Nie miałeś już wtedy nic do ofiarowania, oprócz widzianego kiedyś wirującego bączka albo niebieskiego wiatraczka, przedmiotu czci. Idea i obraz zestawione ze sobą wirują między mitem a racjonalnością, osobliwe lata spędzone pod odpowiednim kątem; jeśli sięgnę daleko, jeszcze dalej, czy mogę mieć pewność, że odzyskam formułę wykraczającą poza zwyczajowe działania? Jakże prosto byłoby zejść ostatecznie na bok, pozwalając, by reszta mogła uzyskać rozgrzeszenie. Pamiętaj jednak, społeczeństwo nic nie jest ci winne, dlatego odebranie sobie życia nie jest właściwą reakcją, żadną rekompensatą za urazę, no i skąd bym wiedział, że przyniosło wolność? Pamiętaj huśtawki, strzelnice, koniki na karuzeli; skołowane, pogubione, lepkie paluszki na bezdomnym kocie, martwym droździe, osłupiałym króliku; pęki chabrów rozsiane na witrażach; maki na żniwnych polach, pierwszy, drugi, a może trzeci pocałunek, złożony nie na ustach, w stogu siana; drobiące szczury, całusy zapisane kredą na parkowych ławeczkach: dostałem najwięcej. Dni słońca i zapachu domowych wypieków, karmelu, spadłych jabłek; głowa Edith z aureolą na tle okna w zbombardowanej przybudówce. Kopiesz, wspinasz się, ubierasz, wystawiasz język, dotykasz się z innymi, co by zrobili, gdyby o tym wiedzieli? Wzgórza stykają się z niebem, spotykają tych, którzy zaklinają ścieżki ślimakami albo wkładają fajerwerki w żywopłoty; rakiety pomyłkowo wystrzelone z innych planet; cała galaktyka: krzesło wielkoluda, on sam z drzazgą w nodze. Związany kwietnym wianuszkiem z dziewczyną mieszkającą po sąsiedzku i zazdrosny o tych, którzy między nogami mają żonkila większego niż twój.

Berg, dostrzegłszy, że zegar się zatrzymał, włączył światło. Bez wiedzy o tym, która godzina, czuł się wyrzucony poza orbitę. Oparł się o przepierzenie. Poszli już do łóżka, ktoś zakaszlał? Zbliżył się do okna, sala taneczna była zamknięta, co znaczyło, że dawno już minęła jedenasta. Wychylił się, ale nie udało mu się zobaczyć zegara w pubie. Nie ma sprawy, poczeka, aż wybije godzina. Przejrzał rachunki, wpędziły go w przygnębienie. Przekartkował magazyn, pogapił się przez jakiś czas na dziewczynę namydlającą się w turkusowej wannie. No tak, branża mydlana byłaby lepszą opcją, duże mydełka, w kształcie cytryny, podsuwane zaniedbanym gospodyniom domowym, sprawiające im, jemu samemu, przyjemność w ściśle określonej chwili. Porost włosów, przyznajmy, interesuje tylko mężczyzn. Stosuj dwa razy na noc, poczuj ich atłasową gładkość. Więc czemu nie mam lwiej grzywy, czemu nie ryczę, chodząc po mieście? A przepierzenie, czy się przesunęło? Spróbował je poruszyć. Czy oboje są po drugiej stronie, ten staruch, jak kret, pełzający po wzniesieniach jej ciała? Pod pretekstem pytania o godzinę pójdź i zrób, co trzeba, zegar będzie dowodem.

Pukanie do ich drzwi, pantera drapie pazurem po drewnie, drapanie zamienia się w łomot, na który nikt nie odpowiada. Spróbował klamki. Byli tam na pewno, też pomysł, udawać, że jest inaczej, przecież nie zbudził ich ze snu. Zakaszlał, westchnął, chodząc tam i z powrotem po półpiętrze. Ma wrócić do pokoju, stamtąd krzyknąć, wrzasnąć, jakby tkwił w samym środku nocnego koszmaru? Nie ruszał się z górnego piętra, odcięty od reszty domu, od sąsiedztwa. Wyszli, a może już nie żyją – kopulują za dużo, za szybko? Zszedł jeden stopień, z głową pochyloną, rozważając, jak najlepiej wkroczyć w kolejne zdarzenie. Drugie drzwi, kiedy tam mieszkał, pozostawały częścią ściany, przez szczelinę od czasu do czasu dobywał się cichy pomruk albo szum radia. Gdyby zapukał, o godzinę spytał, czy szczelina natychmiast by się nie zwarła, nie pozostawiając miejsca nawet na oko, a co dopiero na palec? Zawahał się na progu, dwieście jardów od Palais de Dance. Barwne bilety, pęknięte balony i prezerwatywy oddzielały chodnik od ulicy. Berg pochylił się nieznacznie do przodu, żeby zobaczyć zegar w pubie. Gdy się odwrócił, widział budynki, nadciągających olbrzymów. Schwyć gwiazdy, ściągnij księżyc, niech będzie moim pępkiem, dziurką od guzika przydatną do mojej identyfikacji osobistej.

Przez twarz prześlizgnął mu się cień. Berg rozłożył szeroko ramiona. Błagam, zostawcie mnie tu, gdzie jestem, z tym, co mam, niczego mi nie potrzeba, zestroiłem się ze swoim światem. Zamknął oczy i jak płód przetoczył się przez chodnik. Wargi suche liście rozwarły się powoli. Czy kiedykolwiek byłem wewnątrz?

Łzy Edith, bezradnej i lękliwej wśród krzepkich mamusiek. Odkryłeś: przyjemności, jakie niesie sypialnia, czym jest uroczy chłopiec w wieku lat dziewięciu, jak to jest, gdy cię ktoś wykorzysta.

Och Aly, wolałabym, żebyś zmarł, niż gdybyś miał przynieść mi ten potworny wstyd, ten straszny smutek. Skąd u ciebie ta obmierzła chuć, wyprałeś moje życie z radości.

Zaokrąglone, zadrapane kolana, włosy skręcone w loczki; maminsynek z niego, zwyczajny maminsynek; nie ma tatusia, a mamuś oddaje się w zastaw, by opłacić należności; głupi maminsynkowaty Berg, tak bardzo brakuje mu jaj, że nie potrafi nawet się wyszczać. Czy była to więc gra: coś dostajesz, a potem, prędzej czy później, ci to odbierają? Wcisnął pięść w otwartą dłoń, podumał nad nią, jakby była papryczką, która niespodzianie może się otworzyć, ujawnić o niebo pyszniejsze wnętrze. Czy świat na zewnątrz go potępi, że tak bardzo gotów jest wszystko to sobie odpuścić – ale czy faktycznie aż tak bardzo jesteś gotów? Przeciwieństwa to symbioza wieku, który nie przyjął biletu w jedną stronę do ziemi niczyjej. Własny bilet podarłem już dawno temu, w ogrodach, na równo przystrzyżonych, tarasowych trawnikach, gdzie motyle i rzadkie gatunki kwiatów, tu i tam, szpiedzy działający w kanałach światła oświetlających chłopca, który został po tamtej stronie żywopłotu. Dzieciak, nieprzyjemny i chorowity, pragnący tylko uznania u tych, którzy są zdrowi i hardzi, którzy paradują w szytych na miarę garniturach, z brylantyną we włosach. Twoje pogryzione przez szczury, poplamione mankiety i kołnierz zszyty z tyłu; twoje dziurawe podeszwy, przez które wchodzi błoto, chlupocze. Ale kiedy jesteś już sam, kiedy patrzysz na to z góry, na zwierzęta i kwiaty, krocząc przez wzgórza, gdzie przywitał cię naturalny porządek, ta powolna zmysłowość okrążająca słońce, galopująca na grzbiecie wiatru przez trawiaste lasy, wtedy nic się już nie liczy, bo wszystko już wie, co i jak znaczysz. Stanął, kołysząc się, na środku drogi, patrzył w oczy ojca; oczy, które wtaczały się do środka, związane nicią biegnącą przez grzbiet nosa, z pypcia na prawym policzku z jednym ciemnym włoskiem. Berg zrobił krok wstecz, dalej od zapachu alkoholu i stęchłego tytoniu. Staruszek zbliżył się do niego, próbując skręcić fajkę. Hej, poczekaj chwilę, czy to nie ty jesteś tym gościem, który wynajął sąsiedni pokój, osiemnastkę? No, tak myślałem, rzucasz mi się za często w oczy, kolego, powiem ci krótko, daj człowiekowi spokój. Język jedzie po bibułce, jaszczurka, która się waha, potem smaga, ogonem smaga, i znika. Że od niego, od tego staruszka, pochodzę – ja? Nie, nie, lepiej gdybym został z obrazem łagodnego, szanującego się ojca, który zmarł tylko w moich myślach. Plan zadziałał, znakomicie, prawie przypadkiem, a jakże, budzi podejrzenie: bestia bez cugli? Ale trzeba mi iść dalej, jak do tej pory, jak zaplanowałem. Ujawnienie tożsamości miałoby teraz fatalny skutek. Berg chwycił staruszka za ramię, ale ten zdecydowanie go odepchnął. Dobra, dobra, sam sobie poradzę, dzięki. Patrzył, jak ojciec kuśtyka do domu.

Taka okazja, zmarnowana. Nawet w tej chwili mógłby wszcząć bójkę, zetrzeć się ze swoim starym, powaliłby go na ziemię, na płask, w trymiga. A co z tym, co pozostanie? No, on by pozostał, to za mało? Ale jak w romansie, zbyt łatwe to wszystko; dlatego czynności wstępne należałoby rozciągnąć w czasie; poflirtować trochę z możliwościami. Stoi w drzwiach, chwieje się, podejdź, chwyć go za ramię, sprowadź do parteru, wytnij mu myszkę, podziel włos na czworo, zmiażdż mózg, uduś go. Tu twój syn, słyszysz, tak, pamiętaj o kobiecie, którą zobaczyłeś i na którą miałeś chętkę, wpędziłeś ją, jak to się mówi, w kłopoty, zgodziłeś się poślubić, a potem…

Potrzebny był mu powód, twemu ojcu Aly, jakiś powód, wojna hiszpańska? No, tak, mogłaby się nadać. Tak czy owak, wyszedł pewnego wieczoru, powiedział, że skoczy do pubu, i nigdy nie wrócił. Dopiero po paru tygodniach zauważyłam, że zniknęła moja biżuteria, moje futro i świnka, którą trzymałam specjalnie dla ciebie.

Berg zbliżył się do domu. Ojciec, przewieszony przez poręcz, wpatrywał się w sadzawkę z rzygowinami. To jasne, że nic ich nie może łączyć, że nigdy się nie porozumieją. Ale zbyt długo pielęgnował w sobie ten ideał, ten paradoksalny dylemat, który chciałoby się z siebie zetrzeć, przekształcić w gigantyczne oberwanie chmury, ominąć słońce, zasilać się własną mocą, mocą jednoznaczną.

Bez emocji, uprzejmy sąsiedzie, rób, czego się od ciebie oczekuje. Wciągnął staruszka na szczyt schodów, puścił go. Ojciec, jęcząc, oparł się o balustradę. No, dobra, jeszcze tylko pchnąć i lecimy, mój drogi. Kto by się dowiedział, skoro ojciec był w takim upojeniu? Biedny Nathaniel Berg, znaliśmy go dobrze, zawsze twierdził, że gorzała go w końcu zabije. Usłyszał wołanie Judith, wyprostował się. Staruszek zaskamlał, psiak, na którego gniewa się jego pani. No, idźże, padnij u jej stóp, poliż ją, liż ją tu, liż ją tam, pomiędzy, nad owłosieniem, po słodko pachnącym pysku, ruchem wiosennych fal. Drzwi zamknęły się. Ojciec zadygotał. Berg podniósł go, chwytając pod ramiona, i zaciągnął do swojego pokoju, gdzie rzucił go na łóżko. Wygląda jak antyk – w jakim jest wieku? Koło sześćdziesiątki? Może starszy? A Judith? Pod barwionymi włosami twarz nieźle upudrowana, trudno powiedzieć, nigdy nie był dość blisko, przynajmniej do tej pory. Skóra staruszka jak warzywo, oczy – zardzewiałe czubki pinezek. Berg go rozebrał, dobrał się do brudnej bielizny, podartej na plecach – trzy dziury od kul – a na żółtej pomarszczonej skórze zobaczył rozległy tatuaż.

Zrobił go sobie, rozumiesz, dla zabawy, tak przynajmniej mówił. Niech będzie, ale trudno byłoby o lepszą, pewniejszą identyfikację.

Berg palcem wskazującym powoli przejechał po literach edith miłość moja i radość; a niżej: pamięci ukochanej matki. Jego oczy powędrowały bezwolnie w górę, ku żarówce dyndającej mu nad głową, blisko, coraz bliżej. Wyrwij, wypełnij kwiatami, pourywaj płatki, jeden za drugim, połóż się pod wonnym puchem. Poczuł ponownie smród spalenizny ogarniający pokój, poczuł swąd ciała. Okrył staruszka kocem, zamknął okno, choć zdawał sobie sprawę, że teraz zapach unosić się będzie przez całą noc, ale przy odrobinie szczęścia nad ranem się ulotni. Może ten lokal naprzeciwko to krematorium?


Ann Quin
Berg
przeł. Jerzy Jarniewicz

posł. Katarzyna Bazarnik
Ossolineum, Wrocław 2023


Ann Quin (1936–1973) – brytyjska pisarka awangardowa, autorka powieści Berg (1964), Three (1966), Passages (1969) i Tripticks (1972). Urodziła się w Brighton, w rodzinie robotniczej. Po ukończeniu szkoły pracowała jako stenotypistka w kancelarii adwokackiej, następnie jako sekretarka i lektorka w agencji wydawniczej. Na początku lat sześćdziesiątych przeniosła się do Londynu, gdzie poznała m.in. B.S. Johnsona, Alana Burnsa, Evę Figes oraz innych twórców pozostających pod wpływem pisarstwa Jamesa Joyce’a, Samuela Becketta i dzieł z nurtu nouveau roman. Debiutancka powieść Quin została bardzo dobrze przyjęta, a autorkę okrzyknięto nowym głosem brytyjskiej klasy robotniczej. Quin zmarła w niejasnych okolicznościach, utonęła nieopodal mola Brighton Palace.

Jerzy Jarniewicz – poeta, tłumacz, krytyk literacki. Autor piętnastu książek eseistycznych i  krytycznoliterackich, m.in. Tłumacz między innymi (2018, nominacja do Nagrody Nike) i Bunt wizjonerów (2019). Opublikował dwanaście zbiorów wierszy, ostatnio Puste noce (2017), za które otrzymał Nagrodę Poetycką Silesius dla najlepszej książki roku, oraz Mondo cane (2021) wyróżnione Nagrodą Literacką Nike. Laureat Nagrody im. Juliana Tuwima (2022). Tłumaczył Jamesa Joyce’a, Philipa Rotha, Raymonda Carvera, Ursulę Le Guin, Margaret Atwood i wielu innych pisarzy języka angielskiego. Opracował także antologie: Sześć poetek irlandzkich (2012), Poetki z Wysp (2015, z Magdą Heydel) i 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego (2018). Mieszka w Łodzi.

Julia Fukiet (ur. 1997) – studentka Wydziału Grafiki ASP w Warszawie. Czasem rysuje, ale głównie ogląda filmy i się objada. Hobbystycznie gra na cymbałkach.