Nikt w szkole nie widział takich dłoni. Ni to niebieskie, ni to czarne, może nawet fioletowe – przebarwione od paznokci aż za nadgarstki.

Przez kilka pierwszych dni nazywałyśmy ją „dziwolągiem”. Kręciłyśmy się wokół niej po lekcjach, ale żadna z nas nie spytała o dłonie.

Gdy sprawdzano listę obecności, zawsze wybuchałyśmy śmiechem, choć starałyśmy się powstrzymać.

– Li Jie!

– Obecna.

– Zhang Chufang!

– Jestem.

– Xu Guizhen!

– Obecna.

Wstawałyśmy i siadałyśmy jedna za drugą, aż nauczyciel wyczytał Wang Yaming.

– Pssst… Wang Yaming, Wang Yaming… Twoja kolej! – ponaglałyśmy ją.

– Jestem, jestem, jestem… – mówiła, patrząc w sufit. Była przygarbiona. Jej ciemne, sztywne dłonie przylegały do ciała. Śmiech całej klasy nie wytrącał jej z równowagi. Zawsze z godnością odsuwała krzesło, robiąc przy tym dużo hałasu. Wydawało się, że dopiero po kilku minutach ponownie zajęła miejsce.

Pewnego dnia na lekcji angielskiego nauczyciel aż popłakał się ze śmiechu. Zdjął okulary, żeby otrzeć łzy, i powiedział: – Następnym razem nie mów „hej-ar”1, tylko „jestem”!

Śmiałyśmy się, wtórując głośnym szuraniem butów.

Nazajutrz, kiedy nauczyciel wyczytał nazwisko Wang Yaming, znów usłyszał „hej-ar, hej-ar”. Poprawił okulary i zapytał: – Uczyłaś się angielskiego?

– To ten język w Anglii, tak? Miałam lekcje z takim piegowatym nauczycielem… Pamiętam, że ołówek to „pen-syar”, a długopis to „pen”2, ale nie znam słowa „hej-ar”.

Here! Here oznacza „tutaj”. Powtórz!

– Si-ar, si-ar – dziewczyna na próżno starała się odtworzyć usłyszane dźwięki.

Jej dziwaczna wymowa niesamowicie nas bawiła. Wszystkie trzęsłyśmy się ze śmiechu, ale Wang Yaming siedziała spokojnie. Ciemnymi dłońmi zaczęła wertować podręcznik, czytając cichutko: „hła-ti… dzej-sy… ar…”. Z kolei na matematyce rozwiązywanie równań w jej wykonaniu przypominało raczej odczytywanie rozprawki. Podczas przerwy obiadowej, gdy wyciągała dłoń po bułeczkę mantou3, nadal myślała o geografii. „W Meksyku wydobywa się srebro, a w Yunnanie… marmur”, powtarzała. Nocą czytała w łazience, a gdy się rozwidniało, siadała na schodach. Wybierała miejsca, gdzie było choć odrobinę światła.

Pewnego ranka, kiedy sypnęło śniegiem i gałęzie za oknem przypominały srebrzyste, jedwabne kłosy, wydawało mi się, że na parapecie w głębi korytarza akademika widzę śpiącą sylwetkę. „Strasznie tu zimno! Kto to może być?”, zachodziłam w głowę. Moje skórzane buty wydawały głuchy dźwięk przy każdym kroku. Była niedziela i w szkole panował spokój. Niektóre uczennice nakładały makijaż, pozostałe nadal smacznie spały.

Gdy zbliżyłam się do dziewczyny, zobaczyłam, że wiatr porusza strony książki, która leżała na jej kolanach. „Kto by się tak pilnie uczył w niedzielę?”, zastanawiałam się. Już miałam ją budzić, kiedy mój wzrok padł na charakterystyczne ciemne dłonie.

– Wang Yaming, wstawaj – po raz pierwszy zwróciłam się do niej po imieniu i wydawało mi się to cokolwiek niezręczne.

– Hehe… zasnęłam! – odpowiedziała. Jej słowa często poprzedzał głośny spontaniczny śmiech. – Hła-ti… dzej-sy, joł… aj… – Nie znalazła nawet odpowiedniej strony w podręczniku, a już próbowała przypomnieć sobie słówka. – Hła-ti… dzej-sy… Ten angielski jest strasznie trudny… W chińskich znakach widzisz klucz4 i od razu wiesz, o co chodzi. Tutaj są tylko jakieś esy-floresy, które wiją się potem w głowie jak węże. Im dłużej się tam kręcą, tym mniej rozumiem. Nauczyciel powtarza, że angielski jest łatwy. Łatwy! Dla was na pewno, ale ja jestem głupia. My, ludzie ze wsi, nie jesteśmy tacy rozgarnięci. Z ojcem jest nawet gorzej niż ze mną… Opowiadał, że w młodości próbował nauczyć się znaku 王, Wang, ale po kilku minutach nawet te cztery kreski wylatywały mu z głowy. Joł… aj… joł… ar… – na koniec przeczytała jeszcze kilka przypadkowych słówek.

Przez szczelinę w oknie wpadały płatki śniegu, które topniały na parapecie. Oczy Wang Yaming były przekrwione; podobnie jak ciemne dłonie, chciwie i nieustępliwie dążyły do celu, który znajdował się poza jej zasięgiem. Gdy tak siedziała, w tym słabym świetle, przypominała mysz, która coś przeżuwa.

Kiedy ojciec odwiedził ją po raz pierwszy, krzyknął: – O cholera, ale się roztyłaś! Jesz lepiej niż w domu, co? Tylko ucz się pilnie! Przez trzy lata może nie zostaniesz mędrcem, ale przynajmniej poobcujesz z ludźmi i zobaczysz, jak trzeba się zachowywać. Później przez cały tydzień go naśladowałyśmy. Za drugim razem, gdy zjawił się przed gabinetem dyrektorki, Wang Yaming poprosiła go o rękawiczki.

– Dam ci moje! A ty się pilnie ucz – odpowiedział donośnym głosem. – Potrzebujesz tylko rękawiczek, tak? Czekaj no… Jeśli chcesz, weź te. Zresztą i tak zaraz będzie wiosna! Ming, dzieciaku, ja prawie nie wychodzę z domu. Następnej zimy kupimy kolejną parę, zgoda? – Hałas przyciągnął uczennice, które zebrały się wokół. Ming to, Ming tamto… Ojciec dziewczyny gadał w najlepsze: – Trzecia siostra poszła ostatnio odwiedzić rodzinę drugiej ciotki i nie było jej przez trzy dni! A prosiakowi dawaliśmy codziennie dwie garstki fasoli więcej i roztył się tak, że byś go nie poznała. Aż mu uszy stanęły. A starsza siostra to przyszła zamarynować nam dwa słoiki cebuli…

Zdążył się spocić od tego opowiadania, kiedy podeszła do niego dyrektorka: – Zapraszam do gabinetu, niech pan usiądzie – powiedziała uprzejmie.

– Nie trzeba, nie trzeba. Nie będę przeszkadzał. Zresztą muszę złapać pociąg… Czas na mnie. W domu gromadka dzieci, niespokojny jestem… – Zdjął skórzany kapelusz i ukłonił się dyrektorce. Jego głowa aż parowała. Popchnął drzwi i wyszedł ze szkoły. Wyglądało to trochę tak, jakby dyrektorka go wypędziła. Zanim jednak ruszył w drogę powrotną, odwrócił się i zdjął rękawice.

– Tato, zostaw je. Tak naprawdę wcale ich nie potrzebuję – zapewniała Wang Yaming.

Jego wielkie dłonie były jeszcze ciemniejsze niż dłonie córki.

Kiedy byłyśmy w czytelni, Wang Yaming spytała: – Powiedz mi… czy rozmowa w gabinecie coś kosztuje?

– No co ty! Za co tu płacić?

– Mów ciszej, bo jak dziewczyny usłyszą, to na pewno będą się śmiały… – szepnęła, kładąc dłoń na mojej gazecie. – Ojciec mówił, że widział w gabinecie czarki i dzbanek. Bał się, że woźny od razu naleje mu herbaty, a przecież za herbatę trzeba zapłacić. Powiedziałam mu, że nie trzeba, ale mi nie uwierzył. Mówił, że nawet w małych lokalach trzeba płacić za wodę, a co dopiero w szkole… „Pomyśl tylko, przecież to miejsce jest tak ogromne!”, upierał się.

***

– Czy naprawdę nie potrafisz umyć tych dłoni? – spytała już któryś raz dyrektorka. – Weź więcej mydła i wyszoruj je porządnie w gorącej wodzie. Rano na szkolnym boisku widać las białych rąk, tylko ty się wyróżniasz! – To powiedziawszy, chwyciła ciemną dłoń Wang Yaming niemal przezroczystymi palcami, które przypominały skamielinę. Wyglądała, jakby ktoś kazał jej dotknąć zdechłej wrony, z przerażenia aż wstrzymała oddech. – Widzę, że kolor trochę już wyblakł, gdzieniegdzie przebija się naturalny odcień skóry. Nie to co wcześniej… Przecież te dłonie wyglądały jak z żelaza! – Na chwilę przerwała. – Radzisz sobie z nauką? – I nie czekając na odpowiedź, dodała: – Nie musisz już brać udziału w porannych ćwiczeniach. Mury szkoły są bardzo niskie, a wiosną spaceruje tu wielu obcokrajowców, którzy często zatrzymują się, żeby popatrzeć. Dołączysz do reszty klasy, jak tylko się domyjesz!

– Dostałam od taty rękawiczki – powiedziała Wang Yaming, sięgając do pudełka na książki. – Założę i nic nie będzie widać!

Dyrektorka śmiała się tak, że aż dostała napadu kaszlu. Jej blada twarz nagle poczerwieniała: – To nic nie zmieni! W rękawiczkach czy bez, i tak będziesz się wyróżniać.

Topniejący śnieg odsłonił kamienne pagórki. Zdawało się, że woźny bije w szkolny dzwon z większym animuszem. Topola przed oknem wypuściła pierwsze pąki. Promienie słońca padały na boisko, które wyglądało, jakby tonęło w kłębach dymu. Podczas porannych ćwiczeń gwizdek komendanta niósł się daleko, odbijając się od szkolnych murów. Biegałyśmy i podskakiwałyśmy jak stado krzykliwych ptaków. Wiatr muskał zielone gałązki, niósł ze sobą słodki zapach wiosny, który otulał nas wszystkie. Czułyśmy, że nasze duchy wyswobodziły się z zimowych pęt niczym lekkie kwiaty bawełny, które wyjrzały z pączków. Poranne ćwiczenia dobiegały końca, gdy nagle usłyszałyśmy wołanie z okna na piętrze. Głos, jakby niesiony wiatrem, szybował wprost ku słońcu: – Jakie przyjemne ciepełko! Pewnie się rozgrzałyście?

Przy oknie przesłoniętym gałązkami pączkującej topoli stała Wang Yaming. W miarę jak przyroda budziła się do życia, ona coraz bardziej mizerniała. Kiedy korony drzew zazieleniły się na dobre, pokrywając dziedziniec cieniem, pod jej oczami pojawiły się zielonkawe plamy, płatki uszu stały się jakby cieńsze, a ramiona – niegdyś kształtne i silne – zwiotczały. Pewnego razu zauważyłam ją w cieniu drzew. Na widok jej zapadniętej klatki piersiowej pomyślałam, że wygląda jak suchotnica.

– Dyrektorka powiedziała, że nie nadążam za materiałem. To prawda – mówiła. – Jeśli do końca roku nic się nie zmieni… hehe! Naprawdę będą mi kazali powtarzać rok? – Jak zawsze wplatała między słowa to swoje „hehe!”, zaczęła też skrywać dłonie. Lewą schowała za plecami, a prawą wsunęła pod płaszcz, tworząc niewielkie wybrzuszenie.

Nigdy wcześniej nie widziałyśmy, żeby płakała. Jednak pewnego dnia, gdy siedziałyśmy w sali, a za oknem topole niemal przewracały się pod naporem wichury, odwrócona do nas plecami Wang Yaming stała przed szybą i pochlipywała. Tego samego dnia kilka osób przyszło do szkoły z wizytą. Kiedy wycierała oczy, widać było, że jej dłonie trochę pojaśniały.

– No i po co płaczesz?! – krzyczała dyrektorka. – Nie schowałaś się, kiedy przyszli goście, to czego się spodziewałaś? Rozejrzyj się! Jak ty wyglądasz? Nie chodzi tylko o te dłonie… Spójrz! Jeszcze trochę i twoja bluzka już całkiem zszarzeje. Inni noszą niebieskie mundurki, a ty? Jeden jedyny wyjątek! Nie zrezygnujemy z mundurków tylko z twojego powodu – wycedziła przez zęby i przeraźliwie bladymi palcami złapała Wang Yaming za kołnierz. – Miałaś wrócić dopiero wtedy, gdy goście już pójdą. Kto ci kazał stać na korytarzu? Myślałaś, że nikt cię nie zobaczy? I jeszcze te ogromne rękawice… – Dyrektorka czubkiem lakierka kopnęła leżącą na podłodze rękawiczkę. – Myślałaś, że to załatwi sprawę?! – zadrwiła, po czym nie mogąc powstrzymać śmiechu, nadepnęła na rękawiczkę; była tak wielka, że spokojnie zmieściłaby się w niej dłoń woźnicy.

Wiatr już ucichł, ale z oczu Wang Yaming nadal płynęły łzy.

Wróciła do szkoły po letnich wakacjach. Rześkie powietrze zwiastowało jesień, kamienna droga skąpana była w czerwonym blasku zachodzącego słońca. Stałyśmy pod rosnącą przy bramie dziką jabłonią, zajadając się owocami, gdy od cerkwi św. Mikołaja ze stukotem nadjechał powóz konny, a w nim Wang Yaming z ojcem. Kiedy się zatrzymał, zapadła cisza. Wkrótce zaczęli się rozpakowywać; on niósł walizki, ona – niewielką miskę i inne lekkie przedmioty. Weszła na schodki przed bramą, ale nie rozstąpiłyśmy się od razu: – A więc jesteś! Wróciłaś! – zawołało kilka dziewczyn.

Gdy ojciec wchodził po schodkach, jego biała chustka zawieszona na skórzanym pasku powiewała we wszystkie strony. Ktoś krzyknął: – Jak to możliwe?! Spędziła wakacje w domu, a dłonie znów ma czarne? Wyglądają jak z żelaza!

Moją uwagę przykuły dopiero zimą, w dniu przeprowadzki. Gdy zasypiałam, zza drzwi dobiegły mnie odgłosy kłótni:

– Nie chcę jej tutaj! Nie będę z nią dzielić łóżka…

– Ja też nie będę obok niej spała!

Wytężyłam słuch, ale nie usłyszałam nic więcej – tylko stłumiony śmiech.

Kiedy w środku nocy wyszłam na korytarz, żeby napić się wody, zobaczyłam, że ktoś śpi na ławce. Była to Wang Yaming, od razu ją poznałam. Twarz miała przesłoniętą czarnymi dłońmi. Część kołdry okrywała jej stopy, a reszta zwisała nad ziemią. Pomyślałam, że pewnie znowu uczyła się przy świetle księżyca, jednak tym razem nie miała przy sobie książek. Na podłodze leżały torba i kilka rozrzuconych przedmiotów.

Kolejnej nocy dyrektorka, co jakiś czas prychając, przemierzała rzędy równo posłanych łóżek. Krok za nią podążała Wang Yaming.

– Tutaj! – wskazała dyrektorka, kładąc dłoń na jednym z białych prześcieradeł. – W tym rzędzie jest aż siedem łóżek, a tylko osiem dziewcząt. W innych pokojach na dziewięć uczennic przypada sześć łóżek! – powiedziała, po czym przesunęła kołdrę, żeby zrobić miejsce dla Wang Yaming.

Dziewczyna zaczęła rozkładać kołdrę, pogwizdując przy tym radośnie. Nigdy wcześniej nie słyszałam, żeby w naszej szkole ktoś gwizdał. Pościeliwszy łóżko, Wang Yaming usiadła na materacu z rozchylonymi ustami i lekko wysuniętym podbródkiem, jakby nagle opuściły ją wszelkie troski.

Dyrektorka wyszła. Tylko stara dozorczyni o matowych włosach chodziła tam i z powrotem, szurając butami i komentując: – Ja wam powiem, tak być nie może… To niehigieniczne. Oblazło ją jakieś robactwo, kto o zdrowych zmysłach chciałby się z nią trzymać? – Zdawała się patrzeć wprost na mnie, jakby mówiła: „Popatrz tylko na tę kołdrę! Powąchaj! Czuć na pół metra… Spać obok niej? Przecież to niedorzeczne! Kto wie, czy te robaki nie przejdą na innych. Spójrz! Jej bawełniana pościel aż sczerniała… Widziałaś coś podobnego?!”.

Dozorczyni często o sobie opowiadała. Mówiła, że kiedy jej mąż wyjechał na studia do Japonii, zamieszkała razem z nim, dlatego zasługuje na miano zagranicznej studentki.

– A co pani studiowała? – dopytywałyśmy.

– Przecież nie trzeba od razu wybierać kierunku! Rozmawiałam po japońsku, podpatrzyłam trochę zwyczajów. Czy to nie studiowanie za granicą?

Szczególnie upodobała sobie określenia „niehigieniczny”, „niedorzeczne” i „brudas”, które wplatała w każdą wypowiedź. Wszy nazywała „robactwem”.

– Wystarczy spojrzeć na ręce. Od razu widać, czy ktoś jest brudasem. – Wypowiadając słowo „brudas”, wzdrygnęła się, tak jakby uderzył ją zimny podmuch wiatru. – Dyrektorka naprawdę nie powinna przyjmować takich osób… – ciągnęła, mimo że w akademiku rozległ się już dźwięk dzwonka przypominającego o konieczności wyłączenia świateł.

Trzeciej nocy Wang Yaming znów dreptała za dyrektorką; w rękach niosła torbę i zwiniętą kołdrę.

– U nas jest wystarczająco dużo osób, nie chcemy jej! – krzyknęły uczennice, jeszcze zanim dyrektorka dotknęła ich pościeli. Głosy sprzeciwu podniosły się również z rzędu obok: – Tutaj też jest komplet! Sześć łóżek, dziewięć dziewczyn, nikogo nie da się tu już wcisnąć.

– Jeden, dwa, trzy, cztery… – liczyła dyrektorka. – Zmieści się jeszcze jedna osoba. Na sześć uczennic powinny przypadać cztery łóżka. Was jest tylko piątka… Wang Yaming, podejdź tu!

Jedna z uczennic podbiegła do łóżka, chwyciła kurczowo za kołdrę i powiedziała: – Nie! To miejsce dla mojej młodszej siostry, przyjeżdża jutro…

W końcu dyrektorka przeniosła Wang Yaming do innego akademika.

– Ona ma wszy. Nie będę się do niej zbliżać…

– Ani ja…

– Nie ma nawet poszwy, proszę spojrzeć! – krzyczały dziewczyny. Potem śmiały się z Wang Yaming i mówiły, że boją się jej ciemnych dłoni.

Odtąd Wang Yaming spała na ławce w korytarzu. Gdy wstawałam wcześnie, widziałam, jak zwija swoje rzeczy i schodzi z piętra. Niekiedy spotykałam ją w piwnicznym składziku, i kiedy ze sobą rozmawiałyśmy, wpatrywałam się w cień na ścianie. Jedynie wtedy kolor jej dłoni nie przykuwał uwagi.

– Sen to sen, spać można wszędzie – mówiła. – Krzesło czy podłoga, wielka mi różnica, przyzwyczaiłam się. Po co roztrząsać, co lepsze, a co gorsze? Najważniejsza jest nauka… Tylko nie wiem, ile procent powinnam dostać na egzaminie u pana Ma. Czy muszę powtarzać klasę, jeśli będzie mniej niż sześćdziesiąt?

– Tym się nie martw. Na pewno nie z powodu jednego przedmiotu – odpowiedziałam.

– Tata mówił, że muszę skończyć szkołę w trzy lata. Nie stać go nawet na semestr więcej… Ale już naprawdę nie daję rady z angielszczyzną, hehe.

Mimo że mieszkała na korytarzu, wszyscy mieli jej dosyć, bo każdej nocy kasłała. Poza tym zaczęła farbować bluzki i skarpety w akademiku.

– Stare ubrania można pofarbować i będą wyglądały jak nowe. Na przykład letni mundurek można zabarwić na szaro i nosić jesienią… A białe skarpety na czarno i…

– Ale dlaczego nie kupisz od razu czarnych skarpet? – spytałam.

– Te ze sklepu farbuje się mechanicznie, dlatego nie są tak wytrzymałe, wystarczy raz założyć i już są do wyrzucenia. A para takich skarpet wcale nie jest tania…

Niemal każdego sobotniego wieczora dziewczyny coś pichciły. Tym razem gotowały kurczaka i kiedy wyciągnęły go z żelaznego garnuszka, zobaczyły, że jest czarny. „Zepsute mięso?”, zastanawiałam się. Koleżanka, która trzymała kurczaka, mało nie pękła ze złości.

– Kto za tym stoi? Kto?! Przyznać się! – prawie spadły jej okulary.

Wang Yaming spojrzała na nią i zaczęła przeciskać się do kuchni: – Hehe, to ja. Nie wiedziałam, że ktoś jeszcze używa tego garnka, więc pofarbowałam w nim skarpety. Hehe…pójdę i…

– …i co zrobisz? 

– I umyję go!

– Mamy gotować kurczaka w garnku, w którym farbowałaś swoje śmierdzące skarpety?! Chyba żartujesz!

Naczynie podskakiwało z brzękiem po podłodze. Dziewczyna w okularach wrzała ze złości. Chwyciła w dłoń kurczaka i cisnęła nim o podłogę. Kiedy wszyscy się rozeszli, Wang Yaming podniosła mięso z ziemi, mówiąc do siebie: „Ech, przecież nowe skarpety nie śmierdzą!”.

***

W pewną śnieżną noc wyszłyśmy ze szkoły i ruszyłyśmy do akademika. W alejkach zalegały hałdy śniegu. Przedzierałyśmy się przez zaspy, a kiedy zrywał się silny wiatr, obracałyśmy się i szłyśmy dalej tyłem lub bokiem. Wczesnym rankiem, w drodze do szkoły, było tak samo. W grudniu nasze stopy drętwiały z zimna, nawet przebiegnięcie całej trasy nic nie dawało. Niektóre dziewczyny zwymyślały dyrektorkę, narzekając, że akademik znajdował się zbyt daleko szkoły i że nie powinna kazać nam wychodzić na zewnątrz przed świtem.

Czasem, kiedy szłam sama, spotykałam Wang Yaming. Niebo i śnieżne zaspy w oddali skrzyły się w blasku księżyca. Stąpałyśmy po własnych cieniach. Na ulicach i w alejkach nie było żywej duszy. Gałęzie przydrożnych drzew trzeszczały na wietrze, a śnieg rozbijający się o szyby wydawał odgłos, który przypominał pojękiwanie. Usta drętwiały nam z zimna i coraz trudniej nam się rozmawiało; wówczas słuchałyśmy tylko śniegu, który chrzęścił pod stopami. Kiedy naciskałyśmy dzwonek przy szkolnej bramie, uginały się pod nami kolana i miałyśmy wrażenie, że lada chwila odpadną nam nogi.

Pewnego ranka, nie pamiętam dokładnie kiedy, wyszłam z akademika z jakąś powieścią pod pachą. Dokładnie zamknęłam za sobą bramę. Byłam niespokojna – im dłużej przypatrywałam się majaczącym w oddali domom i przysłuchiwałam się zamieci, tym silniej narastał we mnie strach. Gwiazdy delikatnie migotały, a księżyc zapewne już zaszedł albo przesłoniły go ołowiane chmury. Wydawało mi się, że z każdym krokiem tylko oddalam się od celu. Miałam nadzieję, że spotkam jakiegoś przechodnia, ale bałam się też, że ktoś znienacka wychynie z mroku – bezksiężycową nocą można było tylko nasłuchiwać.

Weszłam na kamienne schodki przed bramą. Serce mi waliło. Ostatkiem sił nacisnęłam dzwonek i nagle usłyszałam kroki za plecami.

– Ktoś tu jest?

– To ja! – powiedziała Wang Yaming.

– Szłaś za mną? – zapytałam z duszą na ramieniu, bo całą drogę nie słyszałam niczyich kroków.

– Nie… Byłam tu znacznie wcześniej. Woźny nie chce mnie wpuścić, a wołam już od jakiegoś czasu.

– Nie dzwoniłaś?

– Dzwonienie nic nie daje, hehe, woźny włączył światło, podszedł do drzwi, popatrzył przez szybę… ale nie otworzył.

W środku zabłysło światło i po chwili rozzłoszczony mężczyzna gwałtownie otworzył drzwi: – Żeby tak dzwonić w środku nocy… Po co się fatygujesz? Przecież i tak skończysz ostatnia w klasie.

 – Co tu się dzieje? Co pan mówi…? – nawet nie skończyłam zdania, gdy woźny zwrócił się do mnie: – Panienko Xiao, długo pani czeka?

Przestąpiłyśmy próg szkoły i zeszłyśmy do piwnicy. Wang Yaming zanosiła się kaszlem tak silnym, że jej zszarzałą skórą wstrząsały dreszcze. Kiedy otworzyła podręcznik, zobaczyłam, że na jej policzkach nadal widać ślady łez.

– Dlaczego nie chciał cię wpuścić? – spytałam.

– Kto wie? Najpierw powiedział, że przyszłam za wcześnie i kazał wracać, później mówił, że to zarządzenie dyrektorki…

– Długo czekałaś?

– Nie wiem… Tyle, ile zajmuje obiad. Hehe…

Zauważyłam, że uczy się inaczej niż wcześniej: siedziała zgarbiona, ze skulonymi ramionami, i mamrotała pod nosem, jakby przez zaciśnięte gardło. Była wychudzona. Czytałam po cichu, żeby jej nie przeszkadzać. Dlaczego pomyślałam o tym dopiero teraz? Wang Yaming spytała, co czytam i czy znam Dzieje Trzech Królestw. Od czasu do czasu brała jedną z moich książek i oglądała okładkę albo przerzucała strony.

– Wy to jesteście mądre! Nawet jeśli nie robicie zadań domowych, nie musicie się bać, że nie zdacie. Nie to co ja… Też chciałabym czasem odpocząć i sięgnąć po inną książkę, ale wiem, że nie mogę…

Pewnej niedzieli, kiedy w opustoszałym akademiku czytałam na głos Grzęzawisko, doszłam do fragmentu, w którym pracownica Marija traci przytomność i upada na ośnieżoną ziemię. Zerkałam co jakiś czas na zimowy krajobraz za oknem i bardzo poruszyła mnie ta scena. Nie wiedziałam, że stoi za mną Wang Yaming.

– Jeśli przeczytałaś jakąś książkę, możesz mi pożyczyć. Pogoda jest naprawdę przygnębiająca, a ja nie mam tu żadnych krewnych, nie pójdę też na zakupy, bo w sklepach nie znajdę dla siebie nic ciekawego. Zresztą musiałabym zapłacić za dojazd…

– Ojciec już długo cię nie odwiedzał, prawda? – myślałam, że tęskni za rodziną.

– Nie dałby rady! Bilet powrotny kosztuje ponad dwa juany… Zresztą gdyby wyjechał, kto zająłby się domem?

Dałam jej Grzęzawisko. Wang Yaming aż podskoczyła z radości i zaśmiała się głośno. Obejrzała okładkę. Kiedy wyszła na korytarz, usłyszałam, że czyta na głos pierwsze zdanie.

Nie pamiętam dokładnie której nocy – możliwe, że był to jakiś weekend – przez szyby opustoszałego akademika wpadała księżycowa poświata. Usłyszałam szmer. Wydawało mi się, że ktoś szuka czegoś na mojej poduszce. Gdy podniosłam głowę, dostrzegłam ciemne dłonie Wang Yaming – przyszła oddać pożyczoną książkę.

– Dobrze ci się czytało? Ciekawa? – spytałam.

Nie odpowiedziała. Potem skryła twarz w dłoniach, wydawało mi się, że się trzęsie. 

– Ciekawa – wyszeptała drżącym głosem.

Usiadłam na łóżku, ale Wang Yaming wybiegła z pokoju. Na korytarzu nie było żywej duszy. Stałam tak wpatrzona we wzory na podłodze skąpanej w blasku księżyca. Nagle usłyszałam: – Ta Marija jakby żyła naprawdę! Wtedy, gdy upadła na śniegu, chyba nie umarła, co? Nie mogła… Lekarz wiedział, że jest biedna i nie chciał jej leczyć… Hehe! – roześmiała się piskliwie, a łzy popłynęły jej po policzkach. – Kiedy mama zachorowała, chciałam wezwać lekarza. Myślisz, że chciał przyjść? Uparł się, żeby opłacić mu dorożkę, ale zostawiłam w domu pieniądze. „Niech pan przyjedzie! Jest z nią bardzo źle”, mówiłam. Myślisz, że przyjechał? Spytał tylko: „Czym zajmuje się twoja rodzina? Pracujecie w farbiarni?”. Wystarczyło, że przytaknęłam, a on zatrzasnął przede mną drzwi. Pukałam, ale nic to nie dało. Zza drzwi rzucił tylko: „Nie mogę leczyć twojej mamy, idź już!”. No więc wróciłam… – otarła łzy i mówiła dalej: – Od tamtej pory zajmowałam się młodszym rodzeństwem, dwoma braćmi i dwiema siostrami. Tata farbował ubrania na czarno i niebiesko, a starsza siostra na czerwono… Zimą tego samego roku, kiedy się zaręczyła, przyjechała do nas jej przyszła teściowa. Na widok siostry zawołała: „Przecież to dłonie morderczyni!”. Wtedy ojciec nakazał nam używać więcej niż jednego barwnika. Moje dłonie wydają się czarne, ale jeśli się uważnie przyjrzeć, widać też trochę fioletowego. Tak samo u młodszych sióstr.

– Nie są w szkole?

– Nie, to ja będę je uczyć, ale nie wiem, jak sobie poradzę. Nie mogę ich zawieść… Za farbowanie zwoju materiału dostają trzy miedziaki. Ile zwojów można pofarbować miesięcznie? Za ubranie, nieważne jakiego rozmiaru, biorą miedziaka, a klienci najczęściej oddają płaszcze… Odejmij koszt zapałek i barwników… Zostają z niczym! Rodzina zrezygnowała nawet z soli, żeby tylko mieć na czesne. Jak mogłabym nie przykładać się do nauki? No jak? – mówiąc to, położyła dłoń na książce.

Ze wzrokiem wlepionym w podłogę pomyślałam, że jej łzy były o wiele szlachetniejsze niż moje współczucie.

Pewnego poranka, jeszcze przed feriami zimowymi, Wang Yaming zaczęła porządkować swoje rzeczy. Dokładnie związane walizki ustawiła pod ścianą.

Nikt się z nią nie pożegnał.

W drodze do szkoły jedna za drugą mijałyśmy ławkę, na której spała każdej nocy. Wang Yaming uśmiechała się do nas i wpatrywała się w dal. Po korytarzu niosło się echo kroków. Wyszłyśmy z klatki schodowej i przez dziedziniec dotarłyśmy do bramy. Wang Yaming dogoniła nas, z trudem łapiąc oddech: – Mój ojciec jeszcze nie przyjechał. Też pójdę na zajęcia. Zawsze to kilka godzin nauki więcej

Ostatniego dnia wyciskała z siebie siódme poty. Na angielskim pilnie przepisywała wszystkie nowe słowa z tablicy i czytała je na głos. Zapisała nawet słówka, które nauczyciel mimochodem umieścił na tablicy, a które już dawno znała. Na drugiej lekcji, geografii, starała się przerysować mapki. Tak jakby wszystko, czego uczyła się tego ostatniego dnia, musiało pozostawić jakiś ślad w jej pamięci.

Po zajęciach zerknęłam do jej notatek – wszystko zapisała błędnie. A to przeoczyła jakąś literę, a to niepotrzebnie dopisała… Coś leżało jej na sercu.

Zapadł już zmrok, ale ojciec wciąż nie przyjeżdżał, więc znów zrobiła sobie posłanie na ławce. Pierwszy raz zasnęła tak wcześnie. Spała spokojniej niż zwykle, a włosy swobodnie opadały jej na poduszkę. Oddychała miarowo, skulone ramiona jakby trochę się rozluźniły. Tej nocy nie miała pod ręką żadnej książki. O poranku, gdy promienie słońca padły na drżące, przyprószone bielą gałęzie, a ptaki dopiero co wyfrunęły z gniazd, przyjechał jej ojciec. Położył przed sobą walonki, przewieszone wcześniej przez ramię, po czym strząsnął z brody niewielkie sople.

– Oblałaś, tak?

Kawałki lodu, które opadły na schody, natychmiast się rozpuściły.

– Nie mieliśmy jeszcze egzaminów. Ale dyrektorka powiedziała, że nie muszę do nich podchodzić, bo i tak nie zdam…

Ojciec stał w bezruchu, gapił się w ścianę. Nawet jego biała chustka zatknięta przy pasku ani drgnęła. Wang Yaming zniosła walizki i poszła po torbę, miskę i resztę swoich rzeczy. Rękawice chciała oddać ojcu, ale ten zaoponował: – Załóż, ja nie potrzebuję!

Jego filcowe buty zostawiły błotniste ślady na podłodze. Było wcześnie, więc niewiele dziewcząt zebrało się, żeby popatrzeć. Kiedy Wang Yaming zakładała rękawiczki, cichutko się zaśmiały.

– Załóż walonki! Zawaliłaś naukę, to przynajmniej spróbuj nie odmrozić sobie stóp! – powiedział ojciec i rozsupłał rzemyki, którymi związane były buty.

Wang Yaming założyła walonki, które sięgały jej powyżej kolan, a głowę, niczym dorożkarka, obwiązała białą chustką.

– Kiedyś tu wrócę. Zabiorę do domu książki, będę się pilnie uczyć i wrócę. Hehe… – obwieściła, choć nie wiadomo komu. – Podniosła torbę i zapytała ojca: – Wóz stoi przed bramą?

– Wóz? A gdzie tam. Wezmę bagaż na plecy, na dworzec pójdziemy piechotą…

Bach! Bach! Na schodach rozbrzmiewało echo butów Wang Yaming. Jej ojciec szedł przodem z walizami w ciemnych dłoniach. Wschodzące słońce wydłużyło tańczące przed nimi cienie, które wspięły się na szkolną bramę. Patrzyłyśmy przez okno i wydawało nam się, że ich ciała unoszą się ponad ziemią. Zza szyby nie dochodził żaden dźwięk, widać było tylko dwie sylwetki.

Wyszli przez drewnianą furtkę i ruszyli w stronę rozproszonych promieni wschodzącego słońca.

Ośnieżona ulica zdawała się usiana odłamkami potłuczonego szkła. Im dalej, tym bardziej się skrzyła. Patrzyłam, aż od tego blasku rozbolały mnie oczy.

1936


1  W oryginale 黑耳 (hei er, wymawiane jako „hej ar”), czyli „czarne uszy”. Bohaterka próbuje wymówić obce słowa, używając chińskich morfemów o podobnym brzmieniu.
2  W oryginale 盆 (pen), czyli „miska”.
3  Tradycyjna chińska bułka na parze.
4  Klucz to element graficzny znaku chińskiego wskazujący zazwyczaj na klasę semantyczną morfemu.



Xiao Hong (właśc. Zhang Naiying, 1911–1942) – chińska pisarka urodzona w Hulan, w północnej prowincji Heilongjiang. Jej twórczość, silnie związaną z rodzinnymi stronami, docenił  Lu Xun, ojciec współczesnej literatury chińskiej, który w 1935 roku pomógł jej opublikować powieść Arena życia i śmierci. W Polsce ukazały się niedawno jej Opowieści znad rzeki Hulan w przekładzie Magdaleny Stoszek-Deng. 

Marta Torbicka – sinolożka, absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego. Dwukrotna laureatka ogólnopolskiego konkursu Sinoprzekład na najlepsze tłumaczenie literackie z języka chińskiego, organizowanego przez Sinologiczne Koło Naukowe Uniwersytetu Warszawskiego. Pracę magisterską poświęciła charakterystyce mitorealizmu, nowego nurtu literackiego zapoczątkowanego przez chińskiego pisarza Yan Lianke, poddając analizie jego powieść Kroniki Eksplozji. 

Marta Tomiak (ur. 1990) – absolwentka grafiki projektowej Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu. Ilustruje, robi ziny, właśnie pracuje nad pierwszym komiksem. Wielka fanka powielaczy RISO.