Mówi się o słoniu w składzie porcelany,
tymczasem prawie pod samym nosem ma się niedźwiedzia w kwitnącym sadzie.
Słoń w składzie porcelany. Niedźwiedź w kwitnącym sadzie.
Liczba sylab się zgadza, akcenty rozłożone inaczej, i dobrze:
Słoń walił na odlew, niedźwiedź dość miękko sadzi.
Skład zajeżdżał duchotą i pogrążał w mrokach.
Sad tchnie świeżością i migocze w kwietniowym słońcu.
Na żółto-zielony kobierzec (mlecze, a wokół trawa)
wtacza się, podskakując, brunatna kula.
Raz jedne łapy w górze, podwinięte, raz drugie.
Łbem kiwa, góra-dół, góra-dół, jak figurka psa za tylną szybą samochodu.
Korpus tułowia? Jestem. Ariergarda ogona? Obecna.
Ta radosna lawina zasysa chmurę kwiecia, tren chmury ciągnie się po dywanie.
Niedźwiedź staje na tylnych łapach, rozwiera bramę sadu,
trzęsie jednym drzewkiem i drugim: wystrzałowe konfetti.
Niedźwiedź siada pośrodku bramy: wygląda jak panna młoda,
którą przez pomyłkę ubrano w brunatną suknię.
Niedźwiedziu w kwitnącym sadzie, zostań, zostań z nami!
Nie mówię, że na zawsze, zostań na dłużej.
Zluzuj słonia w składzie porcelany. Nie biegnij do Lutowisk ani do Komańczy,
żeby o szarym świcie, pod nieobecność sklepowej,
robić rozpirz w wiejskim spożywczaku.
Twoje pięć minut sławy w nagraniach monitoringu
nie jest tego warte. Przykleją ci łatkę złodzieja i przemocowca.
Szybko cię znienawidzą i jeszcze szybciej zapomną.
Język to co innego: Przygarnie, da zajęcie.
Poprawisz emploi. Wpłyniesz na rzeczywistość.
Był marzec, śnieg padał na starą, wystudzoną ziemię.
Myślałem o niedźwiedziu w kwitnącym sadzie.
W krajobrazie płaskim jak stół krawca,
co krajał, jak mu stawało.
W krajobrazie z wieżyczką wiejskiego kościoła,
z wrzodem stogu, z płomykiem stodoły,
z koloratką lasu na horyzoncie,
w negatywie, a jakże.
A jest to las suchy, iglasty,
a jest to podmokły, ilasty
las, grąd, ols z bajorami,
przebóg.
W brzozowym zagajniku
z mogiłkami w śniegu.
Wyjąwszy pojedyncze ptaki,
które się jednak w każdej chwili
mogą z naszego świata ot tak wymiksować
i robią to bez wahania,
to właśnie ona, ona jedyna pośród zwierząt,
w tym swoim rudym futerku, rezolutna i chętna,
ma dla nas odrobinę
prawdziwej ziemskiej miłości.
Jeden orzeszek, nie więcej.
To właśnie dlatego, całkiem intuicyjnie,
w niedzielę, po kościele i po obiedzie,
skromna polska rodzina idzie na spacer do parku.
Idzie, żeby zobaczyć wiewiórkę.
– Jak się tu dostaliście, o, ludzie?
W tę otchłań. Na tę głębię.
Na to odludzie.
Jak wam się to udało w takim tempie,
że już możecie, choć nie minęło jeszcze południe,
wylegiwać się na tej podwodnej łączce
i morską trawę
nadgryzać ludzkim zębem?
– Przypłynęliśmy, ach, przypłynęliśmy
na naszych rączych
pławikonikach analogii.