1982 PITHEAD, rozdział ósmy
Zanim tylne drzwi albiona się otworzyły, pośrodku ulicy zebrali się już gapie. Trzymali mokre ścierki lub na pół uprasowane ubrania, rzeczy, których nawet nie odłożyli, żeby przyjść i popatrzeć. Z niskich domów wyległy całe rodziny, które przycupnęły na schodkach, jakby w telewizji leciało coś dobrego. Plemię umorusanych sadzą małolatów pod wodzą dzieciaka bez spodni przeszło przez zakurzoną ulicę i otoczyło Agnes półkolem. Uprzejmie przywitała się z gapiącymi się na nią dziećmi, które wokół ust miały jeszcze resztki czerwonego sosu z obiadu.
Zwarty szyk górniczych domów oznaczał, że drzwi wejściowe wychodziły wprost na drzwi naprzeciwko, każdy budynek oddzielony był od sąsiedniego niskim płotem i wąskim pasem trawy. Wszystkie drzwi wejściowe były otwarte na oścież, kobiety stały i patrzyły, przy każdej kręciło się kilkoro dzieci z jednakowym wyrazem twarzy. Przypominało to zdjęcie babci Campbell i jej irlandzkiej gromadki, które kiedyś pokazał jej Wullie. Agnes, stojąc na schodkach do domu, uśmiechnęła się i pomachała nad niskim płotem, jej ozdobione koralikami królicze rękawy skrzyły się w świetle.
– Dzień dobry – uprzejmie zwróciła się do walnego zgromadzenia.
– Mieszkać tu będą? – zagadnęła kobieta z drzwi w głębi. Kręcone blond włosy układały się jej do tyłu, wyrastając z ciemnobrązowych odrostów. Wyglądała przez to, jakby nosiła dziecięcą perukę.
– Tak.
– Wszystkie? – spytała kobieta.
– Tak. Moja rodzina i ja – poprawiła Agnes. Przedstawiła się i wyciągnęła rękę.
Kobieta podrapała się u nasady włosów. Agnes zastanawiała się, czy odzywa się wyłącznie pytaniami, gdy tamta w końcu odpowiedziała:
– Bridie Donnely. Mieszkam na wierchu dwajścia dziewięć lat. Przez cały ten czas miała żem piętnastu somsiadów.
Agnes poczuła na sobie wzrok wszystkich Donnellych. Chuda dziewczynka o okrągłych oczach wyniosła na dwór tacę z kubkami herbaty. Każde dziecko wzięło po jednym. Nie odrywali od niej wzroku, popijając.
Bridie skinęła na drugą stronę ogrodzenia.
– Ta tam to Noreen Donnelly, moja kuzynka. Ale nie moja krew, co nie.
Szaro wyglądająca kobieta zwinęła język w rurkę i gwałtownie skinęła głową. Bridie Donnelly ciągnęła:
– A tamta to Jinty McClinchy. Moja kuzynka. I moja krew.
Mieszkająca obok Noreen kobieta wzrostu dziecka zaciągnęła się porządnie prawie wypalonym papierosem. Oczy zwęziły jej się od dymu i rzeczywiście wyglądała jak Bridie w chustce. Wszyscy wyglądali jak Bridie, nawet chłopcy, tyle że mniej męsko.
Kątem oka Agnes zauważyła, że następna kobieta przechodzi przez zakurzoną ulicę. Zatrzymała się i porozmawiała z półkolem dzieci w łachmanach; kiwnęła głową, jakby przekazały jej jakieś poważne wieści, i weszła przez bramkę prowadzącą do nowego domu Agnes. Nie było dla niej ucieczki. Za jej plecami Leek z nadąsaną miną wyszedł na dwór po kolejny pakunek.
– Twój chop? – spytała nowoprzybyła bez wstępu.
Mięśnie jej twarzy były napięte jak kości przebijające spod wyschniętej skóry na czaszce. Oczy zapadnięte głęboko jak dwie łuzy, włosy barwy głębokiego, burzliwego brązu, tyle że rzednące niczym futro niewyszczotkowanego kota. Stała w powyciąganych legginsach z paskami na stopy, które wcisnęła w męskie klapki.
Agnes zacięła się na absurdalności tego pytania. Dzieliło ją od Leeka dwadzieścia parę lat.
– Nie, to moje średnie dziecko. Wiosną skończy szesnaście lat.
– Ach! Czyli że wiosną. – Kobieta zastanawiała się nad tym przez chwilę, a potem gwałtownie wycelowała palec w furgonetkę. – A ten tam to twój chłop?
Agnes spojrzała na mężczyznę z firmy przeprowadzkowej zmagającego się ze starym telewizorem, który dla dyskrecji próbowała zawinąć w prześcieradło.
– Nie, to znajomy znajomego, który nam pomaga.
Kobieta zastanowiła się nad tym. Wciągnęła wychudzone policzki do wnętrza swej przypominającej czaszkę twarzy. Agnes machnęła niewyraźnie i wykonała półobrót, by odejść.
– Co to masz na tych rękawach? – spytała chuda kobieta.
Agnes spuściła wzrok i opiekuńczo objęła puchate ramiona, jakby to były kocięta. Kryształki zadrżały nerwowo.
– To tylko koraliki.
Shona Donnelly, dziewczynka z herbatą, wolno wypuściła powietrze.
– Ach, psze pani, moim zdaniem są śli…
Chuda kobieta jej przerwała.
– Masz ty wogle chopa?
Drzwi wejściowe znów się otworzyły i Shuggie stanął na najwyższym schodku. Ignorując kobietę, obrócił się w stronę matki i położył ręce na biodrach; wystawił nogę do przodu i powiedział tak wyraźnie, jak Agnes jeszcze nie słyszała:
– Musimy porozmawiać. Naprawdę nie sądzę, żebym mógł tutaj mieszkać. Śmierdzi kapustą i bateriami. To po prostu niepojmięte.
Głowy zaszokowanej widowni zwróciły się ku sobie. Wyglądało to tak, jakby kilkanaście twarzy spoglądało na własne podobizny w lustrze.
– Patrzajta no tylko! Liberace tu do nas zajechał! – wydarła się jedna z kobiet.
Kobiety i dzieci ryknęły jak jeden mąż, rozległ się wysoki piskliwy śmiech i zaflegmiony kaszel.
– Ach! Coby tylko w salonie zmieścił się fortepian.
– No, bardzo miło was wszystkich poznać – powiedziała Agnes z lekkim grymasem. Przycisnęła Shuggiego do biodra i odwróciła się, by odejść.
– Oj tam, nie być już taka. Miło was poznać i wogle, kochanieńka – wysapała Bridie, a jej surowa twarz złagodniała wokół oczu od porządnej dawki śmiechu. – My tu wszyscy jak rodzina. Tylko nowe gęby rzadko się trafiają.
Kobieta o twarzy przypominającej czaszkę podeszła o krok do Agnes.
– Tak, no, dogadamy się jak trza. – Cmoknęła, jakby kawałek mięsa utknął jej między zębami. – Tylko trzym te fikuśne rękawki z dala od naszych zasranych chopów.
Przez resztę popołudnia Shuggie chodził na skraju nowego osiedla, podczas gdy mężczyźni wypakowywali rzeczy z furgonetki. Kobiety w ciasnych legginsach przytaszczyły sobie do okien krzesła kuchenne i z twarzami pozbawionymi wyrazu patrzyły, jak wyładowują pudło po pudle. Zobaczywszy chłopca, witały go, machając z przesadą i uchylając zmyślonych kapeluszy, a potem rechotały do siebie.
Shuggie w swym nowym wdzianku doszedł na drugi koniec ulicy. Nic tam nie było. Zaułek kończył się na skraju torfowiska, jakby się poddał. Ciemne kałuże błotnistej wody stały nieruchomo, głębokie i przerażające. Wielki las brązowych trzcin wystawał ponad trawy i powoli posuwał się ku osiedlu, zdecydowany odebrać je górnikom.
Shuggie patrzył, jak dzieci bez butów bawią się w pyle. Stał na skraju kępy krzaków zasadzonych przez miasto i udawał, że kataloguje jakieś małe czerwone kwiatki, analizując każdy z nich pod kątem rozmiaru, podczas gdy w istocie czekał, aż zaproszą go, by się do nich przyłączył. Kręciły wokół siebie nawzajem kółka na rowerach i nie zwracały na niego uwagi. Shuggie rozgniatał w palcach białe jagody, starając się wyglądać na zupełnie niezainteresowanego, potem zaś z pomocą lepkiego soku próbował pozbawić swe porządne buty połysku.
Podkute ćwiekami buciory górników krzesały iskry na asfalcie. Mężczyźni zaczęli z wolna dryfować jeden za drugim pustą drogą. Z kopalni nie dobiegał teraz gwizdek, mimo to pamięć mięśniowa martwej rutyny pchała ich naprzód; wracali do domów w porze końca pracy, choć nic nie zostało skończone, mieli tylko brzuchy pełne ale’a i plecy przygniecione troskami. Ich robocze kurtki były czyste, a buty lśniące, gdy telepali się drogą. Shuggie cofnął się, gdy go mijali z głowami spuszczonymi niczym zmęczone czarne muły. Każdy z nich bez słowa zgarnął gromadkę chudych dzieci, które szły posłusznie jak pełne szacunku cienie.
Agnes stanęła za drzwiami zewnętrznymi i zamknęła duże szklane drzwi przed sobą. Nie była w stanie myśleć. W ciasnej przestrzeni między dwiema parami drzwi dokończyła puszkę, którą ukryła na dnie torebki. Przycisnęła twarz do zimnej, kojącej ściany; kamień był gruby i wilgotny, wiedziała, że wolno będzie się nagrzewał.
Stała w tej kryjówce przez dłuższą chwilę, by wreszcie ruszyć korytarzem. Minęła dwie małe sypialnie. Catherine stała na środku pierwszej z nich, bo nie wiedziała, gdzie się podziać. Dzikie dzieci górników z łokciami na parapecie patrzyły na nią przez okno, jakby to było zoo. W osłupieniu mogła tylko odwzajemniać ich spojrzenia. Okna w drewnianych ramach były kiepsko dopasowane, a poodłupywany kit zapowiadał zimne noce i wilgoć na ścianach. Agnes słyszała paplaninę dzieci tak wyraźnie, jakby były razem z nią w pokoju.
Leek znalazł drugą sypialnię. Otworzył torbę, w której trzymał przybory do rysowania, i leżał teraz na gołej podłodze, szkicując czarne wzgórza. Wziął koniuszek węgla pastelowego i rysował mężczyzn w ciemnych kurtkach, którzy obserwowali ich przyjazd. Stali wzdłuż nasypów jak bezlistne drzewa. Agnes obserwowała syna, zazdroszcząc mu talentu do znikania, do odpływania i zostawiania ich wszystkich za plecami.
Nie było już więcej sypialń. Trzecia, którą im obiecano, okazała się salonem i gdy Agnes przemierzała tę samą drogę drugi, a potem trzeci raz, wiedziała, że całą trójkę trzeba będzie znów umieścić w jednym pokoju.
Shug stał na końcu korytarza i patrzył na nią beznamiętnie. Jego zaczeska podskakiwała na wietrze, złapał więc kręcące się kosmyki i próbował je przygładzić na ślinę. Cofnął się do otwartego aneksu kuchennego i gestem przywołał Agnes do siebie. Z sufitu zwisała tam wielka suszarka do ubrań, która wyglądała jak narzędzie tortur. Na jej drugim końcu wisiał komplet górniczych ubrań roboczych, starannie rozprostowanych, by wyschły, od skarpet, przez białą bieliznę, po niebieską koszulę z poliestru – wszystko zesztywniałe ze starości. Czy mężczyzna, do którego należały, wróci kiedyś z kopalni? Może trafili do złego domu?
Szafki z płyty wiórowej miejscami się łuszczyły i Shug stał, grzebiąc małym palcem pod odłażącym laminatem. Za nim, w rogu nad kuchenką, rozciągało się pnącze czarnej pleśni. Nie patrząc na Agnes, Shug powiedział po prostu:
– Nie mogę zostać.
W pierwszej chwili ledwie podniosła wzrok. Myślała, że ma jedynie zamiar iść na swoją zmianę i zarobić trochę kasy. Często tak robił, wracał do domu ze zmiany tylko po to, by chwilę później wstać i oświadczyć, że znów wychodzi. Nie był typem mężczyzny, który przesiaduje w domu.
– Na którą chcesz obiad? – spytała, zamartwiając się już o frytkownicę i noże do chleba.
– Nie chcę już więcej twoich obiadów. Nie rozumiesz? – Kręcił głową. – To tyle. Nie mogę zostać. Nie mogę z tobą. Te wszystkie twoje potrzeby. Całe to chlanie.
To wtedy dostrzegła, że pośród kartonów i pudeł stoją brokatowe walizki, ale czerwonych tam nie ma. Na jej twarzy musiało malować się całkowite zdezorientowanie, bo gdy Shug spojrzał jej prosto w oczy, zaczął wolno kiwać głową, jak wtedy, gdy dziecko połyka lekarstwo i się je popędza, czekając aż maziowata substancja dotrze do żołądka. Agnes odwróciła wzrok. Nie chciała rozumieć. Nie chciała lekarstwa. Przestała szukać frytkownicy i zaczęła przestawiać koraliki na rękawie tak, by błyszczące fasetki były zwrócone do góry. Grała na zwłokę, niepewna, co dalej począć.
– To tyle – powiedział znowu.
W pomieszczeniu było jedno krzesło, kuchenne krzesło z połamanym oparciem, pokryte plamami farby i używane do sięgania ku półkom wysoko zawieszonych szafek. Agnes cicho zamknęła drzwi do kuchni; dzieci na korytarzu zaczęły już marudzić, uświadomiwszy sobie, że jest za mało sypialni. Postawiła połamane krzesło przed zamkniętymi drzwiami i usiadła.
– Dlaczego ci nie wystarczam?
Shug zmrużył oczy, jakby nie dowierzał temu, co słyszy. Pokręcił głową i odparł, dźgając się palcem w klatkę piersiową:
– Nie, moja droga. Dlaczego to ja ci nie wystarczyłem?
– Nigdy nawet nie spojrzałam na innego.
– Nie o to się rozchodzi. – Potarł oczy, jakby był zmęczony. – Dlaczego nie kochałaś mnie na tyle, żeby przestać pić, co? Kupuję ci najlepsze rzeczy, tyram, ile wlezie. – Patrzył na ścianę; nie tyle na nią, ile przez nią. – Myślałem nawet, że może jak dam ci nasze dziecko, ale nie… Nawet to nie wystarczyło, żebyś usiedziała w spokoju.
Chwycił ją brutalnie za łokieć i próbował podnieść z siedzenia. Wywinęła mu się i usiadła z powrotem, jakby brała udział w pokojowym proteście.
Znajdowała się w niebezpiecznym miejscu pomiędzy. Wypiła dostatecznie dużo, żeby poczuć się wojowniczo, ale jeszcze nie tyle, by zachowywać się nierozsądnie. Kilka łyków więcej i wpadłaby w destrukcyjny nastrój, stałaby się nieprzyjemna, złośliwa. Shug wpatrywał się w nią, jakby odczytywał zmianę pogody nadciągającą znad wąwozu. Złapał ją i jeszcze raz spróbował przesunąć, nim oberwą się w niej ogromne chmury deszczowe. Wyrwała się z jego uchwytu, usiadła znów i wyprostowała się. Przez długą chwilę chłodno mu się przyglądała. Nadal nie mogła uwierzyć w to, co się dzieje.
– Nie, nie byłeś wystarczająco dobry. Takie rzeczy nie przytrafiają się kobietom takim jak ja. Znaczy, spójrz na mnie. Spójrz na siebie.
– Ośmieszasz się.
Szarpnął za przód jej swetra. Przesunął ją siłą. Nie krzyknęła, gdy wziął ją za włosy i pociągnął na podłogę. Przywarła do kuchennych drzwi, jakby w ten sposób mogła zatrzymać go w środku na zawsze. Shug trzasnął nimi w tył jej głowy – potraktował ją nie lepiej niż odstający róg dywanu. Gdy nad nią przechodził, zahaczył butem o jej podbródek, rozcinając perłowobiałą skórę.
– Proszę… Kocham cię, naprawdę – powiedziała.
– Tak, wiem o tym.
Gdy taksówka skręciła w Pit Road, dzieci były na korytarzu, a Agnes – skrząca się i puszysta – leżała jak wyjściowa sukienka, którą upuszczono na podłogę.
Czerwone skórzane walizki nigdy nie dotarły do górniczego domu. Shug nie wracał przez kilka dni, a gdy to zrobił, nie miał ich ze sobą. Zawiózł je do Joanie Micklewhite i wsunął w wolne miejsce, które zrobiła mu pod łóżkiem. Agnes z początku o tym nie wiedziała. Shug po prostu zjawił się którejś nocy, delikatnie pocałował skaleczenie na jej podbródku i położył ją na rozkładanej kanapie w salonie.
Zaczął się zjawiać w świeżo wyprasowanych koszulach w trakcie nocnych zmian i wykorzystywać ją w ten sposób. Czekał do późna, aż dzieci będą w łóżkach, a potem na korytarzu rozlegało się jego beztroskie gwizdanie. Gdy go rozbierała, widziała, że ma czystą bieliznę, którą inna kobieta wyprała w wysokiej temperaturze. Kiedy było po wszystkim, leżał przez chwilę, dopóki go nie objęła. Wtedy wstawał i wychodził. Jeśli mu coś ugotowała, zdarzało się, że zostawał nieco dłużej. Jeśli wsiadła na niego z jakimś pytaniem albo pretensją, wychodził i w ramach kary nie pojawiał się przez kilka nocy.
Gdy znikał, Agnes leżała na kanapie, bo bez niego nie była w stanie położyć się do wspólnego łóżka. Nie mogła zasnąć przez resztę nocy, wpatrując się w sufit, podczas gdy chłopcy spali w sypialni za ścianą. Przez tę pierwszą jesień Catherine wskakiwała na materac obok matki i leżały razem pod wilgotnym, rozłażącym się po suficie grzybem.
– Dlaczego nie wrócimy do Sighthill? – szeptała Catherine.
Ale ból był zbyt wielki, żeby Agnes mogła to wytłumaczyć. Wiedziała, że Shug nigdy nie wróci, jeśli ona znów sprowadzi się do matki.
Miała zostać tam, gdzie ją zostawiono.
Miała przyjąć każdą odrobinę życzliwość, jaką on jej zaoferuje.
W końcu nadeszła Noc Guya Fawkesa. Powietrze było gęste od dymu płonących opon i drewna. Leek i Catherine stali przy oknie i patrzyli, jak zaimprowizowane stosy płoną w bagnistej ciemności. Dzieci miotały w siebie fajerwerkami, jakby to były świszczące rakiety. Wydawało się to rzadko spotykaną tutaj frajdą.
Telewizor nadal stał na podłodze w rogu pokoju, częściowo zawinięty w prześcieradło – oznaka niepełnego przywiązania. Catherine opadła na kanapę, na mokrych włosach miała turban z ręcznika. Jeszcze tylko wieczorne wiadomości i kolejna noc słuchania matczynego łkania w ciemnościach.
Agnes czekała w kuchni. Gdy zgasiło się światła, było to pomieszczenie z najlepszym widokiem na Pit Road. Każdej nocy wypatrywała taksówki i robiła sobie nadzieję z każdym zbliżającym się buczeniem dieslowskiego silnika. Piła całymi dniami, ale to nie pomagało. Chodziła między oknem a schowkiem pod kuchennym zlewem. Po szczęknięciach zasuwki dzieci mogły policzyć, ile razy otwierała szafkę i wyjmowała chyłkiem alkohol.
– Mamy coś do jedzenia, mamo? – zawołał Leek z kanapy.
Agnes przestała rozdrapywać strup na brodzie. Spojrzała na garnek na kuchence elektrycznej.
– Mogę ci podgrzać trochę zupy.
– Tej z groszkiem? – spytał Leek.
– Tak.
– To nie, skoro jest z groszkiem – powiedział Leek, nieco urażony tym, że jego wojna piętnastoletnia przeciwko zielonym warzywom przechodzi niezauważona.
– Ej no, to zupa groszkowa, ty głupolu jeden! – podkpiwała Catherine.
Leek wbił siostrze nogę w bok i ściągnął jej ręcznik z głowy, wyrywając przy tym trochę włosów. Na złość rzucił go w drugi róg pokoju. „Podnieś go se” – powiedział bezgłośnie. Uzgodnili, nigdy nie omawiając tego wprost, że przy matce będą zachowywać się tak ostrożnie, jak tylko się da.
Catherine wstała, żeby pójść po ręcznik. Zgodnie z przestrogami Lizzie uchroniła swoje dziewictwo, a do ślubu z Donaldem juniorem nie zostało wiele czasu; potem nie będzie już musiała dzielić sypialni z braćmi albo z matką w tej zimnej, wilgotnej dziurze. Ta świadomość powstrzymywała ją przed wyprowadzką, bo i tak niebawem się stąd wynosiła.
Raz jeszcze owinęła włosy, po czym pokazała bratu środkowy palec. Sprawdziła, co u matki. Agnes w roztargnieniu krążyła po kuchni jak zabawkowy pociąg; co jakiś czas zatrzymywała się, otwierała szafkę pod zlewem, napełniała kubek z pojemnika w reklamówce i pociągała długi łyk. Catherine trąciła drzwiczki palcem u nogi; z ulgą zobaczyła, że matka nie nalewa do kubka wybielacza.
Zmarszczyła nos na widok gara z zakrzepłą zupą.
– Mamo, co ty na to, żeby zamówić chińczyka?
– Dobry pomys! – włączył się Leek z pokoju.
Catherine mówiła tylko o chińczyku, ale Agnes usłyszała „Shug”. W tamtych dniach miała dziwną zdolność łączenia z nim wszystkiego. Jej wzrok nagle zyskał przeszywającą ostrość.
– Mogłabym zadzwonić na dyspozytorni i upewnić się, czy Shug zajrzy wieczorem – zaproponowała pogodnie. – Może przywiózłby chińczyka?
Catherine jęknęła. Ostrzegano Agnes, by więcej tam nie dzwoniła. Shug dorzucił to do długiej listy rzeczy, z którymi musi skończyć, jeśli chce go jeszcze zobaczyć w domu. Szachował ją w ten sposób. Możliwe jednak, że gdyby wiedział, że dzieci są głodne, wpadłby i przez kilka godzin wszystko byłoby w porządku. Gdyby Agnes ładnie się umalowała i wystroiła, może spędziłby z nią całą noc na rozkładanej kanapie. Pociągnęła łyk z kubka i przeanalizowała scenariusz: mówić normalnie, trzeźwo, niezobowiązująco, zachować luz i uśmiechać się przez telefon. Nie wiedziała, dlaczego nigdy wcześniej się to nie sprawdziło, ale strasznie chciała spróbować ponownie.
Usiadła przy stoliku obitym skajem, na którym stał telefon, i zapaliła papierosa, by się uspokoić. Kiedy skończyła wykręcać numer, obróciła pierścionek zaręczynowy, jakby osoba po drugiej stronie mogła go zobaczyć. Złoto obrączki przeszło w brudną żółć.
Rozdrażniony kobiecy głos zatrzeszczał:
– Taksówki Northside!
Była to Joanie Micklewhite. Agnes znała ją tylko z widzenia.
– Cześć, Joanie, to ty? Z tej strony Agnes Bain.
– Ach, halo, kochaniutka. Co mogę dla ciebie zrobić? – Joanie brzmiała bezbarwnie, jak wtedy, gdy wpadniesz zza rogu na kogoś, kogo wolałbyś nie spotkać.
– Możesz przekazać Shugowi, że prosiłam, żeby zadzwonił do domu? – powiedziała Agnes. Zastanawiała się, czy Joanie wie, że od niej odszedł. Zastanawiała się, kto z postoju wie, że Shug nie sypia w jej łóżku.
– Postaram się. Możesz zaczekać, kochaniutka? – Na linii zrobiło się cicho, gdy Joanie zawiesiła połączenie, próbując skontaktować się z Shugiem przez CB. Trwało całą wieczność, nim znów pojawiła się po drugiej stronie. – Jesteś tam?
Zastała ją w trakcie zaciągania się. Agnes wypuściła dym nad głową.
– Nadal czekam! Udało ci się go złapać?
Joanie przez chwilę milczała i Agnes zesztywniała w gotowości na odmowę.
– Tak. Powiedział, że za niedługo zadzwoni.
Agnes poweselała, w jej piersi rozpaliło się coś na kształt nadziei. Nie mogła się doczekać, aż go zobaczy, aż zobaczy swego męża. Myślała o aksamitnej sukience, którą dla niego włoży; zastanawiała się, czy zdąży ogolić nogi.
I wtedy Joanie dodała:
– Agnes, kochana, wiem, że ci wszystkiego nie powiedział. – Ciągnęła dalej, jąkając się: – Po prostu… po prostu chciałam, żebyś wiedziała, jak w końcu to odkryjesz, że nie chciałam, żeby do czegoś takiego doszło. Sama mam siódemkę dzieciaków. I… no, przepraszam.
Kiedy Shug przyjechał, ostatnie ogniska dogasały. Dzieci były w łóżkach, nadąsane i głodne. Agnes nie była w stanie tknąć chińczyka. Patrzyła, jak włosy opadają z jego łysiejącej głowy, gdy ładuje wielkie łychy do ust. Nie stracił przez to wszystko apetytu i to ją dobiło. Potarła skronie i usiadła pośród nierozpakowanych rzeczy. Nadal nie było tam czerwonych walizek.
– Dobrze zajmuje się domem?
– Nie bardzo – powiedział, nie podnosząc wzroku.
Agnes wypiła tyle lagera, ile zdołała jednym łykiem, nim musiała opuścić puszkę, by zaczerpnąć powietrza. Kiedy skończyła, zapytała:
– To może przynajmniej ładna jest?
– Powiedziałem ci przez telefon: nie chcę, kurwa, o niej rozmawiać. – Przedarł kromkę białego chleba na pół. – Daj mi w spokoju zjeść kolację. Nie przyjechał żem tutaj, żeby się kłócić.
Agnes milczała przez długi czas, ostrożnie rozważając, co teraz powiedzieć. Lewą ręką bawiła się nożem. Tkwiła między chęcią rozpoczęcia kłótni i dźgnięcia go a pragnieniem, by został trochę dłużej. Gdy znów się odezwała, starała się, by jej głos był spokojny i opanowany. Odkryła, że odwrócenie wzroku pomaga.
– Nic z tego nie będzie, co nie? Z naszego nowego początku?
Shug przestał przeżuwać. Wzruszył ramionami.
– To jest nowy początek, Agnes. Już dłużej nie mógł żem strzymać.
Ujęła twarz w dłonie. Lakier na jej paznokciach błyszczał, jakby wciąż był wilgotny.
– To czemu żeś mnie tu, do kurwy nędzy, sprowadził?
Shug odsunął talerz. Wąsy miał ciężkie od ścinającego się różowego sosu.
– Musiałem sprawdzić.
– Co sprawdzić? – spytała, a głos załamał się jej z wściekłości. – Myślałam, że tego właśnie chciałeś.
– Musiałem sprawdzić, czy naprawdę to zrobisz.
Złapała go za kołnierz puloweru. Shug wziął pasek z saszetką i pocałował Agnes, wpychając język w jej usta. Musiał ścisnąć wszystkie kosteczki jej dłoni, by go puściła. Kochała go i musiał ją zupełnie złamać, by odejść na dobre. Agnes Bain była zbyt wyjątkowym okazem, by ktoś inny miał prawo ją kochać. Nie wypadało zostawiać jej w kawałkach, by inny facet je potem pozbierał i posklejał.
Powieść Shuggie Bain ukaże się 16 czerwca 2021 roku nakładem Wydawnictwa Poznańskiego.