Poszedłem do łazienki, by przetkać rurę w ubikacji, by wydobyć na jaw – wobec innych – grozę swojego położenia.
Waldemar Bawołek, Furtka przy dozorcy

Nie gadamy, bo i nie ma o czym, a zresztą zaraz właściciel nam otworzy i będą lepsze rzeczy do robienia niż gadanie. Siedzimy pod klatką. Duchota, spiekota, kurz. Palimy, chociaż był przykaz, że nie wolno. Brygadier Orion łypie na nas, ale nic nie mówi, bo to poniżej jego godności. Zamiast tego odzywa się brodaty Bosman, prawa ręka Oriona.

– Panowie, nie przesadzajcie może, co?

– Przecież wywietrzeje zaraz – łże któryś. – Nie nasza wina, że mieli otworzyć, a nie otwierają.

– Może nikogo nie ma – sugeruję.

W tej chwili widzi mi się, że nikogo może nie być w ogóle w całym budynku. Żywej duszy. Tylko my, ekipa, cienie wiedzione obietnicą zapłaty. Remontujemy balkony w całym pionie, teraz na piątym piętrze. Zrywanie kafelków, impregnacja, izolacja. Płytki z gresu układamy na rusztowaniu, zmyślnie, bez fug. Trwa lato, sezon burz. Może zagrzmiało właśnie poza murami betonowego grobowca, a może tylko wydało mi się, że grzmi. Nie wiem, co gorsze.

– Szef mówił, że właściciel mieszkania przyjdzie nas wpuścić – odzywa się Orion. – Na pewno zaraz będzie. Windą przyjedzie. Po co ta gadka?

Szef to administrator budynku. Człowiek z innej bajki, który przydzielił mnie do brygady Oriona ledwie tydzień temu. Tydzień? A może rok? A może właśnie tu przyszedłem na świat? Chłopaki – Bałwanek, Masza, Olo – mruczą coś jeden do drugiego. Patrzę na ich lekko spocone łby, słucham głosów, które w tych łbach rezonują i wydobywają się na zewnątrz nie wiadomo po co. Mówią, żeby mówić.

– Ścieżka do mądrości prowadzi przez nieumiarkowanie.

– Mieszkamy w wykwintnym pałacu rozpaczy.

– Zmieniaj, co możesz, a resztą się nie przejmuj.

– Święte słowa.

W zasadzie to chyba coś innego mówią, po swojemu gadają, prosto, ale ja w ich prostocie widzę zawsze samo sedno. Rzucamy pety, zacieramy ręce. Szoruje skóra o szorstką skórę. Z niejednego pieca jadły chleb te dłonie, same surowe jak ciasto, czerstwe, gorzkie, bo i gorzkości wiele zaznały w życiu. Stoję wsparty o ścianę, nurzam się w dusznym zapachu rozciągniętego na lata autodafe, samospalenia.

W końcu winda rzeczywiście przyjeżdża, potem stają przed nami otworem drzwi mieszkania. Już wiadomo, że spędzimy na tym piętrze dłuższą chwilę. Dopiero przymierzamy się do kafelków, a właściciel już się skarży, że mu odpływ na murowanym balkonie nie działa, znaczy że woda nie schodzi, stoi. Skutkiem tego wychodzą na ścianach czyraki – tynk się wybrzusza mniej więcej na poziomie kostek. Mamy przetkać.

Do tego dochodzi jeszcze drugie mieszkanie, naprzeciwko, do wyremontowania, zanim zostanie sprzedane. Ot, ekstra fucha – szef zlecił, a Orion kiwnął głową w naszym imieniu. Dotychczasowy właściciel, dziadek od łysiny po łapcie, koniecznie chce mi pokazać, gdzie powiesiła się jego żona.

– Chodź pan, panie – mówi konspiracyjnym szeptem. – Wejdź pan ze mną, obejrzysz żyrandol.

Pozwalam, żeby niosła mnie fala wydarzeń. Po to tu jestem, marynarz na burzonym morzu, wyburzanym i wznoszonym na nowo. Żyrandol wisi. Naderwany lekko, ale się nie urwał. Trup musiał być lekki, jak wspomnienie.

– Porządna robota – cmyka pod nosem staruszek.

Kiwam głową, no.

– Wiedzą panowie, co macie wybebeszyć?

– No – kiwam głową.

Mówi, żebym się nie przejmował, że kręcą na nas nosami co poniektórzy z niższych pięter, że niby nie wszystko robimy do końca, jak należy. Praca ma swoje prawa, ciężka praca, harówa. Potem dodaje, że słyszy wieczorami krzyki kotów za oknem, ale jak czasem strzeli do nich ze śrutówki, to zaraz uciekają. Ale nie wszystkie krzyki da się uciszyć, na przykład krzyk zarodków zamrożonych, panie szanowny, w ciepłym azocie. Jezus Maria. Przecież tam dosyć ludzi czeka nienarodzonych, żeby drugi raz Ziemię zaludnić, wszystkie problemy rozwiązać. Wyjmuje piersiówkę. Marnotrawstwo siły roboczej, dodaje, jak już wypijemy po łyku. Ale zaraz się poprawia, że głównie to jednak o dusze idzie i że Boga trzeba przebłagać, przebłagiwać dzień w dzień za te bezeceństwa. Żegna się, choć najwyraźniej nie jest pewien, czy najpierw klepnąć dłonią w prawe czy lewe ramię, więc robi raz tak, raz siak. A ja żegnam się też, tyle że z nim i ruszam na klatkę. Po drodze zerkam jeszcze na jego biblioteczkę.

Wiedziony ciekawością często przechadzam się wzdłuż półek w mieszkaniach, które remontujemy. Zwykle zresztą wzdłuż dwóch czy trzech na krzyż, otoczonych śladami po nieumiejętnie wykręcanych śrubach. Niedobitki. Pozostałości po straszliwym pogromie, który literaturze zgotowały ozdobne talerze, ikony i zdjęcia, zajmujące teraz większość dostępnej przestrzeni. Co się ostało? Patrzę, oceniam. Domy nad rozlewiskiem, reportaże i albumy, antologie skandynawskiego kryminału, a do tego zatrzęsienie polskiej traumy z dzieciństwa, opowieści o alkoholu i trudnych relacjach z rodziną. Teraz też nic mnie nie zaskakuje. Wychodzę. Wracam do mieszkania obok, tego z balkonem. Już mnie wołają.

– Te, Baba! Złaź na Ziemię z księżyca, czy gdzie tam aktualnie przebywasz!

Taki mi ukuli pomysłowy pseudonim. Bo włosy mam do ramion, co się w świecie narodowo-pracującym nie mieści zwyczajnie.

– Idź na balkon, przydasz się – mówią.

To idę. Po drodze jeszcze kilka zaczepek, doczepek, jęków. Wszystko przez to, że radia nie ma. A przecież poczciwy odbiornik, zapaćkany betonem, szary, przedwieczny, to pełnoprawny członek naszej kompanii. Teraz go brakuje, kiła mogiła. Bosman nie przyniósł, a może zgubił. Nie jest to jasne. W każdym razie trzeba pustkę wypełnić, milczenie przegadać. Odruch bezwarunkowy. Jak obracanie głowy, kiedy przechodzą dziewczyny, szczególnie, że teraz, latem, chodzą właściwie gołe. No to jak tu się nie obrócić?, pyta Olo, wzbudzając wybuch wesołości, pomruk zrozumienia. I tak to się toczy. Życie.

Podchodzi do mnie Orion.

– Baba, obudź się.

Orion. Mityczny łowca, gwiazdozbiór na nocnym niebie, olbrzym z zamierzchłych czasów. Gdyby chodził po dnie oceanu, głowa wystawałaby mu ponad fale. Gdyby chodził po piwnicy, podgolonym łbem tarłby sufit najwyższej kondygnacji. Muskuły prężą mu się w gorączce dnia. Piękny jest. Posągowy. Prosty jak odmierzony najczulszą poziomicą, złożony z samych twardości, rozpierających poplamione fantazyjnie spodnie i szary podkoszulek.

– Bierz sprężynę – mówi Orion. – Spróbujemy udrożnić ten odpływ nieszczęsny, może coś się tam miękkiego wpierdoliło po prostu i siedzi, liście jeszcze z zeszłego roku. Ty pokręcisz, bo to trzeba dwóch rąk. Ja potrzymam.

– Zawsze się kręci, żeby coś osiągnąć – mówię. – Życie.

– Ale przyłóż się porządnie, kurwa mać.

– Tak jest, porządnie. Nigdy losu nie wolno z rąk wypuszczać.

– Będziesz gadał, czy kręcił? Kręć!

– Losy ludzkie toczą się często po krętej drodze.

– Kurwa! Nie idzie, ni chuja. Coś tam się porządnie zaklinowało. Pewnie bryła gruzu. Wpadła poprzedniej ekipie i nikt słowem nie pisnął, żeby nie trzeba było kuć. Fuszera, że ja pierdolę.

I nieskończoność ukazuje się na jego zatroskanej twarzy. Przerasta mnie to i przeraża, więc skupiam się na czym innym. Łopocze folia rozciągnięta nad balkonem, żeby osłonić owoce naszej pracy przed ewentualnym deszczem. Podchodzę do barierki, patrzę. Ulicę zaludniają głowy wypełnione jedną myślą, tą samą myślą, tożsamą wszystkim, łączącą, ale niewypowiedzianą. Myślą, która pcha ludzi naprzód, do sklepu, do śmietnika, do budki z tanim piwem, na ławkę, ale też i wszystkich ciągle dopycha do ziemi, depce i zniewala. Brak mi sił, żeby tę myśl udźwignąć i wyartykułować. Może nie dałby jej rady nawet
i sam Orion. A może by dał. Papierosa, zapalonego nie wiedzieć kiedy, gaszę
i rzucam w świat, niech teraz wiatr go niesie, gdzie uzna za stosowne.

*

Trzęsą się ściany, tynk leci, ryk Oriona przerywa milczenie. Co to ma, kurwa, znaczyć?

CO TO MA, KURWA, ZNACZYĆ?

Nie było go chwilę, myśleliśmy, że pije kawę w mieszkaniu obok, ale teraz nagle wyrósł jak spod ziemi, czy spod dywanu raczej perskiego, co lepsze czasy pamięta. Bałwanek, Olo i Masza odpoczywają po demontażu półek, wszyscy rozlaliśmy się na balkonie, w oczekiwaniu na powiew. Palimy, gadamy. Nawet Bosman z nami jest, ale podrywa się na równe nogi, bo pan jego, brygadier, stanął w drzwiach balkonowych i z mordą do nas.

– Co. To. Jest? – cedzi słowa, jakby je sobie z gardła wyrywał na siłę, jakby gardło udrażniał sprężyną.

Trzyma w rękach notes. Ma w oczach wiertarki, na twarzy znów tę nieznośną nieskończoność, ale nie skupiam się na niej, nie mogę. Strach na mnie opada jak lepka folia, bo notes wygląda bliźniaczo podobnie do mojego, tego, w którym zapisuję myśli i uwagi, odkąd postanowiłem dokleić się do ekipy. Czyżbym zostawił go przy drzwiach? Przy czajniku? Czy naprawdę mogłem być aż tak roztargniony, rozedrgany? Serce mi wali, pot na czole, papieros drży w palcach, żarzy się.

Podchodzę powolutku, dryfuję jak kontynent, mrużę oczy. Nie.

– To nie moje – mówię z ulgą. Potem pewniej: – To nie moje.

– Moje też nie – dodają po kolei Bałwanek, Masza, Olo, Bosman.

– Nie moje, nie moje – przedrzeźnia Orion i macha notesem w powietrzu jak narzędziem zbrodni. – Czyjeś na pewno, kurwa. A w środku takie kwiatki.

I zaczyna czytać na głos, nienawistnie, jadowicie czyta:

„Staliśmy na klatce, paliliśmy jednego za drugim, w oczekiwaniu na zmiłowanie. Zawsze, zawsze trwamy w oczekiwaniu. Słusznie powiedział nasz gwiezdny gigant Orion, że cały ten świat to jedna klatka schodowa. Pniemy się w pocie czoła coraz wyżej, choć na właściwe piętro i tak nikt nie da rady dotrzeć. Chyba, że windą.

I tak oto na windę czekają zebrani wokół mnie ludzie pracy, sól ziemi, przywiędły kwiat narodu. Na windę, co dla nich nie przyjedzie nigdy. Z zielonym banknotem przytkniętym pod nos w miejsce mleka. Piszę o nich, mówię, ale nie muszę się ich obawiać. Przecież nigdy nie przeczytają moich myśli. Nawet imion im zmieniać nie muszę, imion czy mian, które przyjęli, którymi hojnie się nawzajem obdarowują. Bo niby jak mieliby mnie zdemaskować? Niby kiedy? Przecież dla nich każda chwila jest zawsze uwięziona między jednym petem a drugim, między półpiętrem a mieszkaniem, między zrywaniem płytek a wynoszeniem gabarytów. Nic mi nie grozi”.

– I tak dalej – mówi Orion – i tak dalej – mówi – i tak dalej. W chuj tam tego jest, w pizdu, ile chcąc! Mądrości, kurwa, życiowe. – Spluwa. – A to znaczy jedno. Mamy tu szpiega, zostaliśmy zinfiltrowani, wśród nas jest ktoś, kto zwyczajnie nie pasuje. – Zawiesza głos, rzuca okiem spode łba, chyba na mnie, ale nie wiem, może na wszystkich. – Jest wśród nas literat.

– Na pewno, szefie? – Bosman występuje naprzód. – Może to klienta notes?

– U nas by leżał przy kawie? – parska Orion. – Gówno. Ktoś dopiero co w nim pisał. Tusz jeszcze ciepły, taka jego mać. Nie wierzę! Przychodzi taki, opierdala się w robocie, nic nie umie, zamiast pracować, zbiera sobie doświadczenia, a potem…

– Ale w czym problem, szefie? – mruczy Bosman. – Co za problem, że któryś z chłopów coś tam sobie nabazgrze przy okazji?

Dzięki ci, myślę, brodaty zbawco. Ratuj nas przed gniewem brygadiera!

– To mi szkodzi! – ryczy Orion i unosi prawe ramię, czy też kikut, który mu z ramienia został. – Widzisz, Bosman? Widzisz, ile mnie ostatnio literat kosztował? Słowo daję, gdyby nie to, że od lat ze mną robisz, to bym i ciebie chciał z balkonu zrzucić!

Patrzy na pozostałych, na nas, na mnie.

– Nikogo z was dobrze nie znam! Wszystkich mi szef przydzielił na ten blok. Chuja o was wiem.

– Ta ręka… – pyta Bosman. – Szefie, nie gadałeś nigdy o tym. Któremuś się piłka omsknęła czy co…?

– Mniejsza! – Orion dopada do mnie jednym susem, aż mi papieros z ust wypada. – Baba! Ty, skurwlu jeden, zawsze z głową w obłokach bujasz, zawsze zamyślony. Ty jesteś literatem, tak? Przyznaj się, to będzie łagodny wpierdol.

– W życiu! Zdania bym nie umiał sklecić. To ten łysy grubas! – wskazuję Bałwanka. – Widziałem, jak się zamykał w łazience z ołówkiem za uchem.

– Spierdalaj! – warczy Bałwanek. – A krzyżówki nie wolno przy sraniu rozwiązywać? To pewnie któryś z tych dwóch. – Celownik przesuwa się na Maszę i Olego. – Ciągle coś szepczą.

Tamci oczywiście w kwik, że nic z tych rzeczy. Drzemy się jeden przez drugiego, Orion stoi w oku cyklonu, aż wreszcie cyklon ucisza, tupie nogą, ręką wali w ścianę, w drzwi balkonowe, framuga idzie w drzazgi.

– Dosyć gadania! Stulcie pyski. Zaraz dojdziemy do prawdy. Zaraz się wszystko wyda. Ustalimy, co który robił, i sprawdzimy, gdzie fuszera. Szybciutko wyłapiemy, kto tu jest na doczepkę, kto na jebane safari sobie przyjechał pooglądać pięknych prostaczków, nacieszyć się ich rzekomą mądrością!

Nie marnuje ani chwili. Rzuca się na główkę w otwarte śledztwo, rozpoczyna polowanie, jak na mitycznego łowcę przystało. Wypada na balkon. Ja tymczasem łypię po pozostałych. Czyżby naprawdę był tu jeszcze ktoś z zewnątrz? Zerkam niepewnie. Wszyscy zerkają niepewnie. Drżymy jak ławica ryb tuż przed czmychnięciem. Co to będzie?

– Mam! – ryczy Orion. – Który folię przyczepiał? Przecież to jest na ślinę zrobione!

– To Olo! – woła z ulgą Masza.

– Nie, jak Boga kocham! – drze się oskarżony.

– To Olo, tak jest, to on, brać go! – podłapujemy.

Co za ulga! Wypuszczam powietrze, nawet się uśmiecham. Orion wpada do mieszkania, cały czerwony, jednoręki bandyta gotów do nokautu, ale nagle potyka się o coś, przystaje, kuca.

– Wiertarka… ot tak, na środku pokoju? Rzucona z wiertłem niezdjętym? – Podnosi głowę. Błyszczą mu oczy, nagle rozbiegane. – Kto to tu zostawił? – pyta cicho.

Masza spuszcza wzrok.

Orion wstaje, idzie teraz powoli, sunie po świecie, przygląda się światu, punktuje.

– Kto potłukł cztery płytki? Cztery, kurwa, kafelki z gresu, każdy po stówce jak nie lepiej?

Bałwanek czerwienieje. Opada kolejna maska.

Wiem, co zaraz nastąpi. Wszyscy to wiedzą.

– A kto… w takim razie… wybił gabarytem dziurę w ścianie na korytarzu? Chociaż to najprostsza rzecz na świecie, przenieść szafkę do windy? Kto?

Opuszczam głowę.

– Naprawdę wszystko spierdolone? – pyta cichutko Orion. – I wy wszyscy? Wszyscy?

Mdli mnie, miękną mi nogi. Strach.

Ale przecież nie jestem sam. W powietrzu rozchodzi się zapach krwi. Prawdziwej, ludzkiej, smakowitej, gęstej, esencjonalnej, sycącej. Czujemy ją. Podnoszę głowę. Patrzę. Jest nas czterech, ich dwóch. Bosman zasłania Oriona własnym ciałem. To wcale nie polowanie, a ja nie jestem ofiarą. To zasadzka. Obława.

Przecież Bałwanek, Masza i Olo są tacy jak ja. Ich też administrator za stosowną opłatą zgodził się po cichu dodać do ekipy, oddać pod opiekę brygadiera Oriona. Rozbrykana z nas brygada brygantów. Orion cofa się przed nami. Bosman też, ale kiedy pochyla się, żeby złapać deskę – broń! – z kieszeni jego koszuli wypada złożona kartka. Orion natychmiast ją chwyta, dociska do uda, rozprostowuje. Czyta.

gigancie z miniętych czasów, z innych
mitów Orionie innych ludzi. Korona twoja ze śrub
opasany jesteś papą, jesteś papą świata
wyrównaj nas wedle miary swojej co do
centymetra

– Bosman – szepcze Orion. – Bosman, ty? Przecież myśmy latami razem pracowali…

Brodacz ma łzy w oczach. Odwraca się do Oriona.

– Kocham cię – wyznaje z rozpaczą.

– Też mi miłość! Wiersze! Wiersze… i co jeszcze? Żaden ze mnie gigant, żaden kosmos! Jestem mocny, bo haruję, choć wolałbym posiedzieć! A że Orion? Tak mnie przezwali, bo tuż po transformacji robiłem w hurtowni proszku i potem na budowach zawsze ode mnie jebało błękitną siłą enzymów. Odpierdolcie się! Daje mi… dajcie mi po prostu robić swoje. Cholerne dupki! Wracacie do domów cali zadowoleni, z menażerią mieszkańców blokowisk w klaserze! W dupę sobie wsadźcie swoje safari. Dajcie mi spokój! Dosyć już wycierpiałem! – Znów potrząsa nam przed twarzami kikutem prawej ręki. – Nikt mi tej ręki nie obciął, nie straciłem jej w wypadku, po prostu jeden taki zasrany literat… był łaskaw mi ją spisać. Na straty!

Co za wybuch! Co za ekstaza! Co za strumień najprawdziwszego, szczerego bólu i rozżalenia. Czuję to w każdej komórce ciała, nasiąkam tym, dłoń mnie swędzi, jakbym miał długopisy zamiast palców, z palców sączy mi się tusz, zostają wstydliwe plamy na bieliźnie.

Inni też to czują. Nawet Bosman, co stoi teraz przecież razem z nami. Powoli otaczamy Oriona. Jest nas pięciu, on jeden. Pentagram z oczkiem w głowie, z języczkiem u wagi. Zwieramy szyki, opada gra pozorów. Krew pulsuje tuż pod skronią, ślinka cieknie. Oto prawdziwa opowieść. Nie te zatęchłe nudy, wypełniające mieszkania, które odwiedzam. Nie smętne traumy z kilku półek na krzyż, gdzie międlone są w nieskończoność te same brudne pieluchy, ta sama dziecinada. Tu i teraz znów czuję w powietrzu krew najprawdziwszą. Skarb, miód i mleko, ambrozję. Drżę z ekscytacji i nie jestem w drżeniu osamotniony. Znów zacieśniamy krąg, jesteśmy na wyciągnięcie ręki. Otwieramy notesy, prężymy długopisy. Słychać krzyki, ale szybko cichną. Puste ubrania padają po kolei na podłogę, kiedy powoli, kawałek po kawałku, członek po członku, rozpisujemy Oriona na role, na głosy i na postaci.



Jarek Westermark (ur. 1985) – pisze opowiadania i wiersze, tłumaczy powieści, śpiewa i gra na harmonijce w zespole królduch. Prowadzi w „Przekroju” rubrykę „Dramatyczna kronika kryminalna”. Maluje żołnierzyki, które można zobaczyć na jego Instagramie. W 2016 zadebiutował książką Opowiadania, które napisałem. W 2021 nakładem wydawnictwa Nisza ukazał się jego nowy zbiór – Dziesięć opowiadań na krzyż.

Natka Klimowicz / Kosmonatka (ur. 1992) – plakacistka, ilustratorka, absolwentka grafiki projektowej i warsztatowej Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu. Urodzona w Łodzi, zakotwiczona w Reykjavíku, gdzie tworzy plakaty koncertowe i zaangażowane społecznie. W wolnych chwilach płacze nad losem świata, czasem nad własnym.