Z dziejów ludzkich opowiem wam historię. Wczoraj w przedpokoju jemy zupę i, jedząc zupę, babcia prosi, żebym – jak już zjem – odlał trochę i zaniósł na górę wujkowi, żeby też zjadł. Kiedy unosi łyżkę do ust, w kącikach zostają jej pojedyncze ziarenka ryżu. Jest przeddzień lipca, na podbeskidzkiej wsi kręcą się remonty elewacji, dni znaczą brzęki kosiarek, wieczory – śmigła zraszaczy. Okrutny skwar, niebo wisi nad nami nieporuszone i nikt nie wie, co z nim – z tym skwarem – zrobić. Wujek, emerytowany górnik i syn mojej babci od strony mamy, mieszka piętro nad nami. On też nie wie. Od czasu śmierci jego żony – dla mnie cioci Małgosi – jest z nim coraz gorzej. Ciocia zmarła sześć lat temu; nie było w tym nic łagodnego. Ostatnie lata wujek spędził więc głównie na pogrążaniu się w swojej samotności. Już odpuścił. Wraz z odejściem żony zabrakło w jego pobliżu kogoś, kto miałby oko na jego picie. Tak też, zamknięty w mieszkaniu, od rana popija kuflowe z puchy i ogląda telewizję z wyłączonym dźwiękiem. Często powtarza, że z tych wakacji już nikt go nie zwolni. Bardzo zgorzkniał. Mało co go interesuje. Na tarasie walają się flaszki: po wiśniówce, po żołądkowej, po tanich browarach z ciemnego plastiku, takie duże, litrowe. Nie są wprawdzie usłane jak dywan, ale wystają z rogów i kątów, spod ławy, spod stołu, z wiklinowego kosza, z kominka, który sam wujek dekady temu złożył mocą żelaznej wyobraźni. Pamiętam. Ten, kto pokitrał te całe szkło i plastik, po prostu musi być na zakręcie. Z domu wychodzi głównie do sklepu, jak mu braknie. Czasami wsiada do fury i jedzie na pobliską stację. Albo po fajki, bo na Zawodziu – czyli części wsi leżącej po drugiej stronie Soły – ma układ z jedną typiarką, która zaopatruje go w ruskie, sianowate szlugi. Bierze na wagony, po kilka, ile tam akurat można. Tego nie da się jarać. Jego samochód – wysłużona, błękitna toyota – jest cały potłuczony. To takie drobne, ale liczne wgniecenia w karoserii, mniej w przedniej, więcej w tylnej. Musi zahaczać, gdy na lekkiej fazie cofa z garażu, parkingu, czy skąd tam. Wieczorami słyszę, jak próbuje grać na gitarze. To zazwyczaj proste, pojedyncze akordy bez ładu i składu. Jest psychofanem Dżemu. Pamiętam, że kiedyś – wypadał festyn z okazji dni Andrychowa – wybraliśmy się na koncert. Grali za fryty. Miałem już wtedy osiemnastkę i prawko, więc mogłem prowadzić, a on mógł pójść w melo. Byłem przekonany, że to dobry układ. Kilka dni wcześniej kupił gruby, czerwony marker i na białej koszulce samodzielnie wyrysował logo zespołu. Wyglądało bardzo uroczo. Wziął też swoje kasety, żeby mu podpisali. W każdym razie wieczorami słyszę jego – wujka, nie Dżemu – granie, bo mój karłowaty pokój znajduje się akurat pod jego salonem.

Mówię babci, że zaniosę. Nalewam do miski i idę na górę. Wujek śpi na tarasie pod szarym kocem, spod którego wystają mu brudne stopy. Widok roztacza się na kanał za ogrodzeniem i wyschnięte, zarośnięte stawy, zresztą bardzo malownicze akurat w czerwcu, na wylocie którego właśnie jesteśmy. Paznokcie wujka mają mdły, żółty kolor. Boję się, że moje też się kiedyś takie zrobią. Mam obsesję na punkcie kończyn: zawsze marzyłem o gładkich stopach i wypielęgnowanych dłoniach. Wujek śpi przy włączonym i wyciszonym telewizorze: leci jakiś teledysk, w którym piosenkarka tańczy na tle basenu i pastelowej willi. Towarzyszy jej drużyna umięśnionych facetów. Na popołudniowym wietrze świszczą bambusowe organki, cały rój. Nie wiem, skąd wujek je ma. Może dostał? Przecież on nigdy nie jeździł do żadnych sklepów, chyba że mu brakło. Wszystkie zakupy robiła za niego żona, czyli ciocia. Parzyła mu kawę, smarowała chleb margaryną. Jechała na targ i wracała z flanelowymi koszulami, które nosił na sobie, dopóki nie postanowiła ich wyprać. Cała spożywka i wyposażenie domu były jej domeną, a teraz – od tych długich sześciu lat – ze wszystkim został sam. Myślę: budzić go czy nie? Zupa wystygnie. Kiedy stawiam miskę na stole, nagle bierze nerwowy oddech i podciąga nogi. Widocznie tylko drzemał. Podnosi się, jego oczy błądzą przez chwilę po tarasie, aż wreszcie zawieszają się na mnie, są jednocześnie przekrwione i przezroczyste. Najebany, ale ogarnia. Ożywia się na mój widok. Mówię, że cześć, przyniosłem ci zupę. Dziękuje dziwnie wylewnie. Dodaję, że zapomniałem łyżeczki, bo rzeczywiście zapomniałem. On na to, że zaraz sobie przyniesie. Kiedy za dwie godziny wrócę tutaj po miskę, zupa będzie zimna i nietknięta, a sam wujek znowu pogrążony we śnie, dokładnie w takiej samej pozycji, w jakiej go wcześniej zastałem. Póki co częstuje mnie papierosem. To te sianowate szlugi z przemytu; spoko. Siedzimy naprzeciw siebie i coś tam rozmawiamy: chwilę o wczorajszym meczu, bo akurat były ćwierćfinały, chwilę o protestach na Białorusi, bo akurat były wybory. Pierwsze interesuje mnie mniej, drugie bardziej. Według wujka za wschodnią granicą wkrótce dojdzie do zasadniczego przełomu, zupełnie jak u nas czterdzieści lat temu. Mówi, że już nikt tego nie powstrzyma. Nawet piosenki mają polskie. Takie jak my za komuny. Widzę, że pod kocem trzęsie mu się jedna noga. Wygląda źle, jego cera ma niezdrowy, buraczany kolor. Jest nieogolony. 

Dobrze pamiętam pogrzeb cioci. Był słoneczny i pogodny dzień. Musieliśmy – ja, mój brat, mama, tata i babcia – zabrać się samochodem na dwa razy. Wypadło, że jechałem pierwszy i prowadziłem wózek babci. Kiedy dojechaliśmy we dwójkę do przykościelnego prosektorium, babcia wybuchła przeciągłym szlochem. Położyłem dłoń na jej ramieniu i zmusiłem się do paru łez. Siedzieliśmy przy otwartej trumnie w kapliczce na tyłach kościoła. Ceremonię prowadził były woźny z podstawówki, pan Jasio. Przed wejściem do kaplicy z powagą witał wszystkich żałobników. Poczułem się jak mężczyzna dopiero, gdy uścisnął mi dłoń. Pamiętam go ze szkoły i z niedzielnych mszy. Zawsze stał na chórze przy organiście i śpiewał na całe gardło, głęboko i nieumiejętnie, z celowym, sekundowym opóźnieniem po wszystkich. Po zbiorowym „amen” dudniło zza pleców dodatkowe, jasiowe. Był z tego znany na całych Górkach, czyli w naszej części wsi. Podobnie z pieśniami: zawsze kończył ze strategiczną zwłoką. Pewnie chciał zwrócić uwagę proboszcza Marka, zresztą też już – co tu dużo mówić – martwego od jakiegoś roku czy dwóch. Pochowali go przed wejściem do kościoła. Na uroczystość podobno zleciała się cała gmina, przyjechał też biskup, z którym – to żadna tajemnica – zwykł od czasu do czasu popijać na plebani. Znali się jeszcze z krakowskiego seminarium. Podczas jednej z libacji proboszcz przypomniał sobie, że dochodzi osiemnasta i musi odprawić wieczorne nabożeństwo. To były jego imieniny. Kiwał się przy wznoszeniu eucharystii. Miał za to jakąś sprawę w kurii, ale wszystko rozeszło się po kościach, właśnie przez wzgląd na tego kumplika biskupa. Są fazy święte i są fazy śnięte. W każdym razie pan Jasiu zawsze lubił śpiewać. Najpewniej marzył o posadzie kościelnego. Żeby w pełnym garniturze podczas niedzielnej sumy ze stosowną, ludową dumą zbierać datki do tacy. Wtedy, na pogrzebie cioci, też śpiewał: „swoją barkę”, „serdeczną matkę opiekunkę” i tego typu. Strasznie fałszował, ale nikt z żałobników nie miał mu tego za złe. W pewien sposób było to nawet ujmujące: jego trąbiący głos, choć okropny, wypływał z prawdziwego współczucia. Przecież oni się wszyscy z wujkiem, ciocią i moimi rodzicami znali od dzieciństwa. Stał plecami do nas i z nabożnie założonymi rękoma ciskał głosem po całej kaplicy. W pewnym momencie zaschło mu w gardle i nie mógł wyciągnąć jednego wersu. Kilka razy zaczynał od nowa, ale wciąż zacinał się w kluczowym momencie, aż wreszcie, po czwartej próbie, wyciągnął z kieszeni soczek ze słomką – pamiętam, że to był plastikowy kubuś o smaku banan-marchew-jabłko – odszedł na bok, łyknął, przeprosił nas, po czym wrócił do śpiewania. Bardzo chciał wyciągnąć ten fragment. Tym razem mu się udało. Ciocia w trumnie wyglądała bardzo źle, jak zombie. Siedziałem w drugi rzędzie i uparcie patrzyłem na jej twarz. Nie było w niej żadnego spokoju. Jej ucho i kąciki ust już zaczęły się rozkładać: nalot czarny jak smoła. Widok jej ciała zjedzonego przez chorobę robił okropne, piorunujące wrażenie. Bardzo przykra rzecz. 

Pewnego dnia podczas pracy w ogrodzie – musiała kosić trawę, plewić grządki albo grabić liście, bo, jak zawsze mówiła, te prace na świeżym powietrzu ją odprężały – osłabła i zemdlała. Była cała czerwona na twarzy i nie mogła dojść do siebie. Po prostu opadła z sił. Oddychała bardzo ciężko. Przewieźli ją do wiejskiego ośrodka zdrowia, a stamtąd na sygnale do szpitala wojewódzkiego w Bielsku. To okropny, wielki kloc u stóp Szyndzielni, nieopodal WORD-u. Rozpoznano u niej zaawansowanego raka jajników. Po dwóch miesiącach było już po wszystkim. Nie chciała, żebyśmy ją odwiedzali. Żebyśmy widzieli ją w tym stanie. Dobrze to rozumiem. Podobno najpierw straszliwie spuchła, a później okropnie schudła. Jej syn, a mój kuzyn, do samego końca przekonywał nas, że to przejściowe. Miało chodzić o jakiś nadmiar wody w ciele. Mówił, żebyśmy się nie martwili, więc się nie martwiliśmy, przynajmniej ja. To było chyba jakoś na wiosnę: w marcu? Jakoś tak. Pamiętam, bo ciocia i wujek byli akurat w trakcie generalnego remontu mieszkania. Stara boazeria z jadalni miała zostać zastąpiona przez farbę według wzoru z katalogu, a sfatygowana wykładzina z kuchni przez lśniące płytki. W łazience zamiast wanny – kabina prysznicowa; w sypialni zamiast rozkładanej wersalki z kocami w panterkę – dwuosobowe łóżko z lakierowanego drewna. Wszystko na połysk. Podczas hospitalizacji cioci wujek często powtarzał, że to może dobrze, że tam wylądowała, bo jak ją wypiszą, wróci już do nowego, albo raczej „na nowe”, tak właśnie mówił. Po odchowaniu dzieci – ich dwaj synowie od lat mieli swoje sprawy, rodziny i samodzielne życie – planowali nowy początek, ostatni początek, co im będzie towarzyszył, przynajmniej wtedy tak o tym myślałem. Wszędzie gruzy i kurz. Trudno wyobrazić sobie, co w tym pobojowisku musiał czuć wujek, najpierw z żoną w szpitalu, a później w kostnicy, osamotniony w rozkopanym i zagraconym mieszkaniu.

Wszyscy bardzo upiliśmy się na stypie zorganizowanej w małej sali obok strażnicy, bo tak było najprościej, przynajmniej dla mnie. Panowała dość ożywiona atmosfera: dla zmarłych tak zwana wieczność, dla żyjących tak zwane consolatio. Z reguły tak jest na stypach, prawda? Po pochówku wstawieni żałobnicy czują gorzką ulgę, bo wreszcie dochodzi do nich, że już nic nie można zrobić. Pomyślałem o tym, że najpewniej przeżyję rodziców i kiedyś też będę musiał ich pochować. I że po nich przyjdzie pora na mnie i tak dalej, i tak dalej: typowe myśli asystujące pogrzebowi. Wielka we mnie, wielka pustka na myśl o tym wszystkim. Pokłóciłem się o coś z żoną kuzyna – syna cioci i wujka – którzy przyjechali razem z Wrocławia. Kuzyn był nauczycielem wuefu i senseijudo, ona, jego żona, skończyła resocjalizację i pracowała w mopsie. Miała na imię Ewelina. Zdaje się, że poszło nam o jedzenie. Wyśmiewała wegan i działało mi to na nerwy. Powiedziała, że to „zboczenie”, tak właśnie powiedziała. Kilka miesięcy później wzięli rozwód. Podobno byli w trakcie procesu już wtedy, na pogrzebie, ale ze względu na okoliczności trzymali to w tajemnicy przed rodziną. Nie podobała mi się ta kobieta, traktowała mnie protekcjonalnie; miałem dwadzieścia sześć lat i nie chciała uznać mnie za gracza. Byłem dla niej dzieciakiem, poza tym i tak mieliśmy się już nigdy nie zobaczyć. Ona o tym wiedziała, wtedy, na tej stypie. Że jest w złej lidze i żyje dramatem nieswojej rodziny; nieważne. Wujek siedział przy stole ze zwieszoną głową, przyjmując kondolencje i słuchając pokrzepiających anegdot. Bardzo mu współczułem. Wiadomo: martwi są już spokojni, to żyjącym przypada w udziale cały ten dławiący niepokój. Wszyscy powtarzali, że ciocia była osobą, której po prostu nie dało się nie lubić. To prawda. Była bardzo serdeczną kobietą. Pamiętam jakieś tam rodzinne posiedzenia u nich na górze. Musiałem mieć ze dwanaście lat. Przy okazji takich imprezek zawsze podawała krokiety z barszczem. Wszystko gotowała sama, od początku do końca. Oczyma, prawda, umysłu, widzę ją – korpulentną, energiczną gospodynię – jak donosi na taras sałatki i czystą zastawę. I jak potem, po imprezce, myje talerze nad zlewem, a ja na jej prośbę siedzę obok przy stole i czekam, aż wyda mi tych kilka, które wcześniej od nas pożyczyła.

Koło dziesiątej wróciliśmy ze stypy do domu. Tak też po śmierci żony wujkowi przestało zależeć. Zamknął się w sobie i pił. Przez chwilę odwiedzał panią Lejcyn mieszkającą przy sklepie, też wdowę, ale dość szybko zerwała znajomość przez to picie. Wiedziałem o tym głównie z relacji moich rodziców, którzy obserwowali jego rozpitą żałobę. Co mogli zrobić? Mieli swoje sprawy, dużo pracowali. Sam mieszkałem wtedy w Krakowie, byłem po studiach z wyróżnieniem i miałem gównianą pracę w jakimś korpo, która pochłaniała większość mojego czasu. Pamiętam, że romansowałem wówczas z pewną dziewczyną z Łodzi. Miała do mnie przyjechać za tydzień i bardzo czekałem na tę wizytę. Mówiliśmy sobie, że bardzo się kochamy i że tak już zostanie. Dwa dni po pogrzebie wróciłem do Krakowa. Myślałem o cioci, ale rzadko. Raz mi się przyśniła, ale ten sen nie zrobił na mnie wrażenia. Już nawet nie pamiętam, o co chodziło.

Kiedy siedziałem z wujkiem na tarasie, wszystko to przychodziło mi do głowy falami, wszystkie te zbiegi okoliczności, z których nic nie wynikało. Lato, niepomne na te małe tragedie ludzkich dziejów, rozkwitało bezlitośnie. Moja mama przejęła w ogrodzie małą grządkę, której wcześniej doglądała ciocia. Rosły na niej pomidory, kapusta, cukinia, jakieś zioła. Powiedziałem do wujka, żeby jadł. Żeby jadł, bo mu ta zupa wystygnie. Wujek odpowiedział, że zaraz. Zaciągnął się papierosem i zerknął na telewizor. Leciał jakiś kolejny teledysk. Siedzieliśmy chwilę w milczeniu: czerwcowy upał, lekki wiatr znad Soły. Wszystko miało zacząć się na nowo, życie po życiu, wielokrotne usiłowania, że oto wraz z roztopami i odwilżą należy raz jeszcze jakoś ugryźć rzeczywistość. Doszło do mnie, że mam swoje sprawy. Połowę poprzedniego lata spędziłem na łóżku po drugiej operacji kolana. Miało się powoli goić. Rok temu upadłem ze schodów i złamałem sobie górną nasadę kości udowej. Brakowało mi towarzystwa, na nic nie miałem ochoty. Czasami wychodziłem na spacery do wikliny i wałęsałem się po okolicy bez żadnych konkretnych myśli. I kiedy tak siedzieliśmy teraz razem na tarasie, wujek zapytał mnie, czy coś dla niego zrobię. Czy skoczę do sklepu. Dodał, że możemy wziąć jego toyotę. Żebym prowadził. Bambusowe organki chwiały się na wietrze.



Krzysztof Sztafa – prozaik, krytyk literacki. Publikuje w prasie i internecie. Przygotowuje rozprawę doktorską poświęconą twórczości Tomasza Pułki. W „Małym Formacie” prowadzi cykl postfelietonów Ćwiczenia z rezygnacji. Pochodzi z gór, mieszka w Warszawie.