Od tłumaczy

Bruno Durocher mówił, że napisał Bazar Don Kichota po polsku przed wojną, już po wydaniu dwóch pierwszych tomików wierszy, Przeciw (1937) i Pieśni barbarzyńcy (1939). Tekst się nie zachował. Odtworzył go po francusku – jako La foire du Don Quichotte – i wydał w 1977 roku. Adaptacja sceniczna Bazaru Don Kichota została wystawiona w teatrze La Huchette w Paryżu w maju 2017. Na młodzieńczość autora wskazuje buńczuczność tekstu. W wieku dojrzałym wybierał raczej patos.

Maryna Ochab
Andrzej Socha

Bazar Don Kichota

PRZESŁANIE

Wszystkim,
co mają grube brzuchy,
co nie dostrzegają żadnego pejzażu poza tym, który roztacza się w cieniu ich nosa,
co są w zgodzie z czasem i opinią,
co nigdy nie spróbowali perwersji lub są w niej całkowicie pogrążeni,
co mają subtelny węch i kręcą szyją w prawo i w lewo,
co nie potrafią zrozumieć prawdy tkwiącej w każdym przeciwieństwie,
co są wrogami uczucia, które jest na początku wszystkich wielkich wartości,
co uwielbiają kłamstwo i siłę, powszechnie zwane prawem i dogmatem,
co są szelmami i nieznana jest im walka człowieka opuszczonego,
którzy nie wiedzą, czym jest modlitwa,
którzy nie znają imienia Boga,
tym wszystkim, a ponadto tym, co nie znają prawdziwego uśmiechu.

TEZY

1. Lukrownicy są pozbawieni poczucia humoru, ponieważ wierzą.
2. Jedynie irracjonalizm zapewnia prawdziwą logikę.
3. Ze względów socjologicznych powinniśmy zainteresować się kotami, które miauczą o północy i mają podniesione ogony.
4. Hedonizm jest najwznioślejszą formą stosunków międzyludzkich.
5. Fantazjo-kreacja to jedyna rozsądna koncepcja.
6. Anarchia i brak porządku powinny być celem dla wszystkich.
7. Wspinaczka przy użyciu nosa jest najweselszą rozrywką.
8. Umiłowanie samego siebie to prawdziwy altruizm.
9. Podnoszenie różnic między ludźmi to zadanie dla osób prawdziwie świadomych.
10. Każdy, kto nie umie pocałować własnego pępka, jest durniem.

Rozdział I

Bylibyście fest zdziwieni, gdybym wdał się w szczegółowe opisywanie czerwonego nosa Belzebuba. Osłupielibyście jeszcze bardziej, gdybym oderwał spojrzenia i cisnął je w dal, tak by znalazły się poza zasięgiem waszych poszczekiwań i ryków.

Cera na skarpetce człowieka, który zapomina nogi między kwiatami ognia, zostaje na miejscu niczym pamiątka przypięta do sztandaru społeczeństwa. Pamiątki gromadzą się na placach publicznych i rzężą z bólu: można nawet wygrać cynamon i cukierki, gdy palcem naciskamy spust gwoli uśmiercenia fruwających baloników albo lalek. Każdy człowiek, każda mieścina, każde miasto i przestrzeń człowiecza są w niebezpieczeństwie. Tak, drodzy, którzy przekraczacie dwie granice życia, „ogłasza się, że cała ludzkość znajduje się w stanie uprawnionej obrony przed państwami suwerennymi, ideologiami i propagandami, które zamierzałyby uzasadnić rozpoczęcie wojny. Kryzys porządku świata uznaje się za otwarty”.

Na każdym rogu czyhają wspomnienia. Tańczą z przyszłością i naśmiewają się z małej dziewczynki, która sprzedaje fiołki dla zakochanych.

Gołąb jest za słaby, żeby utrzymać filar nieba na cieniu swych skrzydeł. Niepotrzebna skarpetka jest mokra od łez.

Przed chwilą jakaś kobieta, która upadła na skrzyżowaniu, została zmiażdżona przez wydarzenia. Tłum gęstniał, gdy przeciskał się przezeń policjant. Był potężny jak Bóg. Holowniki ślizgające się po Sekwanie nie okazały żadnego zaskoczenia. Ślizgały się niespiesznie i niezawodnie.

W górze:

Ręce robotników oraz myśl inżyniera – most zawieszony przed dwudziestu laty podtrzymywał niebo, które owładnęły chmury, porzucając stubarwne ulice.

Miasto.

Dzieło rąk pogrzebanych wieku temu i na nowo stwardniałych i zaróżowionych od posługiwania się ubijakiem.

Dokąd zmierzają długie smugi światła rzucane przez reflektory aut?

Na bagnach wyrastają żelazne palce kuli ziemskiej – wieże T.S.F.1 – które jednakowoż nie są tak wysokie, jak nasze marzenia.

Pod bladą latarnią dziewczynka znalazła zgubiony fiołek, lecz jej radość rozbiła się o hełm policjanta.

Z kościołów unoszą się śpiewy mięsożernego tłumu.

Kiedy księżyc wynurza się pod niebem, złodziej z Bagdadu kradnie westchnienia, a pod oknami przesłoniętymi firankami słychać serenadę i płaczliwą melodię skrzypiec. To romantyczny kochanek wyraża swe uczucie w owym nieśmiałym języku. Panienka rzuciła z okna kwiat, lecz jej pocałunek powędrował do atlety silnego i gwałtownego.

W suterenie Paweł bije żonę. A w domu bankiera siostry kłócą się o cień jakiegoś mężczyzny.

Neony pożerają słońce.

Pieniądz jest bramą do szczęścia i nagie tancerki każą pieścić brzęk monet.

Kobieta bez mieszkania rzęzi na progu domu i drętwieje z zimna. Jej syn mógł był zostać największym złodziejem stulecia, lecz wrzucono go do kanału i jego trup gnije w nieczystościach.

List przyszedł za późno i poważny przemysłowiec odebrał sobie życie. Kawałeczek stali to bilet do krainy aniołów.

W ogrodach kwitną lilie i westchnienia zakochanych. W każdej mieścinie jest jakaś idylla. Pasterze. Wiatr. Oberża. Codzienna bijatyka. Ręce oderwane od pługa i przeniesione na cmentarz.

Pan Baltazar Dupont siedzi na tarasie swej willi i znów rozpamiętuje lata młodości. Jakiż świat jest piękny i jakże jego małżonka przypomina bohaterkę Byrona! Właśnie pojawia się w drzwiach, gruba jak beczka słoniny, i wrzeszczy: „Znowużeś mi nie narąbał drewna, leniu skretyniały, niby na czym mam ci ugotować kolację. Jak ja mogłam wyjść za takiego matoła? Boże ty mój, aleś mnie pokarał!”.

Milion obrazów. Każdy krok to obraz. Każda minuta to świat.

Lecz cóż to za tuman kurzu na drodze? Kim jest ów rycerz w błyszczącej zbroi, która przyciąga spojrzenia. Jak też współczesne życie zdołało począć takiego łowcę przygód!

Pewien młody człowiek zaproszony na stypę po pogrzebie swej ciotki, Księżnej Saksonii, po wchłonięciu dziesięciu szklanic błękitu pruskiego ukradł z zamku starą zbroję. Była to zbroja Don Kichota.

I Don Kichot rozpoczął wędrówkę, odprowadzany ludzkimi spojrzeniami. Galopował pośród tłumów i przemierzał stepy, za jedyny bagaż mając swój romantyzm, i kontemplował wydarzenia niczym spektakl. Świat zmieniał się i był pozbawiony ciągłości. Każdy dzień miał inne oblicze. Don Kichot przechadzał się po swych pałacach i medytował. Widywano go w poczekalniach dworców, które są krainą niepewności. Twarze wchodzą po stopniach i schylają się pod ciemnym sklepieniem usłanym dymem; potem pociągi odjeżdżają i znikają na zielonym wietrze. Włóczędzy cisną się do ciepła sali, aż jakiś palec wskaże podziurawione drzwi i ulice za nimi. Wtedy czmychają, złodzieje fantasmagorii.

Czasem bywały turnieje. Młodzi rycerze walczyli za iluzje, a na ich czele był ten najdzielniejszy i najzuchwalszy: Don Kichot.

Zżerany przez samotność i ustawiczne niezadowolenie, Don Kichot zapragnął mieć giermka.

Wszystkie rozgłośnie radiowe i wszystkie rządowe afisze rozpowszechniają ową potrzebę zatrudnienia człowieka szlachetnego charakteru, posiadającego certyfikat moralności wydany przez najważniejszych doradców Belzebuba, który to mąż zechce podzielić los najbardziej prawego z rycerzy, Don Kichota, i zostanie jego giermkiem.

Było wielu kandydatów, aliści nie aż tylu, by zdołało to przeszkodzić Helenie Martin w wyciągnięciu się na kanapie i wyiskaniu swojego ulubionego kota.

Don Kichot siedział na sprężynowym fotelu w wielkiej ciemnej sali i przyjmował petentów. Ich twarze zapisywał w pamięci. Na koniec przyszedł grubiutki i niezdarny człowieczek odziany w białą chlamidę. Miał szeroką, kwadratową gębę oraz nos pijaka. Wykonał głęboki ukłon przed Don Kichotem i jął całować ślady jego stóp na piasku.

– Przybywam z Aten. Na imię dano mi Sokrates, imię najmędrszego spośród ludzi. Aby móc przyjść do ciebie, właśnie łyknąłem cykutę. Chcę ci służyć.

Don Kichot ujął szablę i uczynił Sokratesa rycerzem, nadając mu imię Sanczo Pansa. Odtąd wędrowali pospołu.

Miasta kolorowe jak bukiety rozsypały się po całej ziemi. Oszalałe psy pożerały gorsety. Każde spojrzenie dostrzega inną scenę aniżeli ta, na którą patrzy, i w każdym sercu gra odmienny teatr.

Ściśnięte pasem brzuchy rewolucji padły pod stopami głodnego.

Na podwórzu starego domu rośnie suche drzewo. Kilkoro dzieci łapie kurz z dywanów i bawi się w śmieciach. W przedniej części domu jest oberża, w której można kupić śmierć. Obok mieszka poeta.

Tymczasem w duszy Don Kichota rodzi się wzniosła wizja stworzenia świata i historii:

Ponad mgławicami słów szybował Duch
z pustej przestrzeni wyłoniły się formy energii
aż wyrzeźbiono twarz człowieka
wtedy nadeszła zbrodnia
albowiem nicość ulega unicestwieniu za sprawą nicości
i unicestwienie nazwano Adamem, i dano mu synów i córy
Orfeusz uratował ogień przed zniszczeniem
Don Kichot rozsiewał ogień na ziemi oraz bunt
jego giermek rozgłaszał wyjaśnienie.  

Przeklęta niech będzie niewiasta, która w dwudziestym wieku wydała na świat Don Kichota. Oby wydała ostatnie tchnienie na szczytach Kaukazu, rozszarpywana przez sępy.

Rozdział II

Atrament i pióro, którymi Bóg napisał dziesięć przykazań, leżą na biurku i domagają się wprowadzenia jego wizji w życie.

Nic więc dziwnego w tym, iż wyciąga się sznurowadła z podbródków i robi się z nich kolorowy dywan. Głowa. No właśnie, głowa to ocean.

Po zabiedzonej uliczce dreptały buciory popękane i brudne. Strzępy portek dyndały nad tym obuwiem niczym łzy świętej Agnieszki i – huncwoty – wzajemnie się trącały. Albowiem wyżej była jasność. Spodnie lśniły jak pięknie wyczesana angora. Tak samo błyszczały oczy właściciela spodni. Podmiejską łąką maszerował ubogi student filozofii.

Gdy spostrzegł wystające z chodnika ramiona swej matki, której Pan Sigmunt, niemiecki policjant, odebrał życie, przyspieszył kroku i wcisnął się w cień starych obdrapanych kamienic. Na koniec wpadł pędem w bramę rudery w połowie zapadniętej, wbiegł po schodach i wtargnął do swej izdebki pełnej papierzysk, staroci i kurzu.

Człowiek ów posiadał parę oczu z obu stron głowy. Jego nerwy wypuszczały czułki poza skórę jego ciała. Historia dwudziestego wieku spaliła go tak, jak pali się śmieci, przygniotła go, jak zgniata się pchłę w celu jej uśmiercenia, cisnęła nim, jak dzieci rzucają piłką, igrała z nim i raniła go na tysiąc sposobów, by stał się bledszy niż cień swego cienia.

Teraz jest tu, w swym pokoiku, i zaokrętował się na statek, by odbyć podróż dalszą niż te, jakie były udziałem wielu żeglarzy i łowców przygód. Żegluje wskroś wichry wyjące i śpiewające. Opuszcza statek, aby pieszo lub konno przemierzyć rozległe krajobrazy.

Schyla się, pozdrawiając starca ze smagłą cerą i ogniem w oczach i w głosie.

– Świat zrodził się z ognia i wody – rzecze starzec – ich związek daje atom i życie.      

Wzajem uściskali swe cienie, zmieszali blask swych źrenic i rozstali się.

Gdy przybył do Egiptu, nie było tam jeszcze ani piramid, ani Sfinksa. Był kapłan o kamiennym obliczu, przyodziany w białą szatę, który wyjaśniał istotę Boga jedynego, i ludzie, którym trzeba dać symbole i niewolnictwo, i opowiadać im bajki, żeby się nawzajem nie porozdzierali i żeby mogli żyć.

Jednak dopiero rozmowa z Diogenesem na ateńskiej agorze i tegoż Diogenesa kopniak w zadek wybudziły żeglarza z jego rojeń.

– Daj mi wodę i milczenie! – zakrzyknął do ateńskiego przechodnia. – Dam ci wodę radości i dam ci milczenie ognia. Spójrz na wiatr, słońce, strumienie i ludzi. Nic nie ma sensu i nic nie jest trwałe, nawet lubieżność, a mamy jej tak mało. Weźmij tedy wina do amfory i weźmij sto tysięcy niewiast, i chodź z nami tam, gdzie grają flecistki i tańczą czarne o pociągłych twarzach, boginie, których pocałunki muskają cię po oczach. Pójdź ku nam w ogrody Epikura.

Żeglarz przemierzył Ateny, wabiony dźwiękami fletu i śpiewami. Przechodząc obok studni na placu, spostrzegł osobnika otyłego i przysadzistego, z wielką łysą łepetyną, który komicznie podskakiwał, klepiąc się po pępku ogromnego brzuszyska.

– Wiem, że nic nie wiem, przeto piję i tańczę, a ty, Ksantypo – tu osobnik obrzucił spojrzeniem rudą Greczynkę o zbyt dużych niebieskich oczach – skłoń się przed cudzoziemskim przechodniem i daj mu kwiat twego pocałunku, iżby dłużej nie szukał.

Ogrody i baśnie. Ogrody i kwiaty. Ogrody i rozkosz.

Tymczasem pod arkadami przechadzał się stary Platon, głaszcząc różową buzię jakiegoś młodzieńca, rozprawiając o umiłowaniu nieskończoności bez kształtu ni chuci.

Palmy wyginały się na ryczącym wietrze. Zacienionymi alejami spacerowali ludzie, ich oblicza promieniowały spokojem i dostatkiem. Prometeusz niepotrzebnie zerwał się z łańcuchów i swą pochodnią przypalił rzęsy Bogu ducha winnym jegomościom.

Podróżny szedł. Wiatr igrał w fałdach jego szaty. Musiał się schronić przed burzą i księżycem w domu owiniętym pajęczyną. A był to warsztat Arystotelesa. Starzec, pokurczony i bielutki jak gołąb, układał linie i trójkąty. Chwytał promienie słoneczne niczym warkocze młodych dziewcząt, przekładał je grubymi pergaminami poplamionymi śliną, która nie przestawała wypływać mu spod języka. Coś tam mamrotał o segregacji fenomenów, potem wsadził nos w grubą poduchę i usnął. Jego chrapanie drapało gwiazdy w podbródek.

Student kroczył przez drogi, ścieżki, lasy i równiny. Szedł dla samej radości zmieniania krajobrazu, dla zapomnienia o swym niepokoju i o tęsknocie za sielskością. Krople deszczu spadały mu na kapelusz, a kurz na jego buciorach zamieniał się w błoto. Tak to wkroczył w pustynne piaski spalone przez płomień i żarliwość rezygnacji. W pobliżu wydmy piaszczystej trafił na kaznodzieję i pokornie słuchający go tłum, który odbywał pokutę.

– Porzuć ojca swego i matkę swoją, sprzedaj swe włości i pójdź ze mną, a dam ci wieczystą szczęśliwość. Utnij swą dłoń, jeśli twa dłoń wiedzie cię na pokuszenie, wydłub sobie oko, jeśli ma ono grzeszne zachcianki, i pójdź ze mną, a dam ci wieczyste odpocznienie.

I ujrzał wędrowiec, jak tłum podąża za kaznodzieją. Tyle że ten tłum jął masakrować dysydentów w imię szczęścia i miłości.

U sklepikarza handlującego grzebieniami i szczotkami nabył szczotkę do włosów. Wyczyścił sobie buty i niespiesznie skierował się ku swemu okrętowi. Niedaleko rozwrzeszczana ciżba zionęła gniewem i namiętnościami. Pluła na wychudzonego czarnowłosego krasomówcę i na jego dobre i mądre oczy.

– Śmierć kłamcy, który karmi nas słowami, a nie chlebem!

I zamordowali go.

Kotwica rozpostarła swe żagle, które ogarnął wiatr. Morze pod stopami połyskiwało niczym rozległe zwierciadło. Huragany przetaczały się po morzu, lecz stale było słychać niemy krzyk rekinów oraz chlupot fal.

Złotousty Cycero obrzucał przekleństwami Katylinę, który przecież nie pragnął niczego innego, jak tylko zbierać owoce zielonych drzew. Seneka, mądry niczym Salomon, wygłaszał sądy na temat ludzkich namiętności i ze zdumieniem patrzył na piękną i spokojną śmierć patrycjusza Petroniusza.

Aliści żeglarz nie opuścił okrętu. Dopiero w rozsłonecznionej Hiszpanii wsiadł na arabskiego konia i jął przemierzać uciążliwe hiszpańskie drogi i wąwozy. Gdy przejeżdżał przez Walencję, wielki inkwizytor wydał rozkaz, by go schwytać i spalić na stosie.

– U nas nie ma czego szukać – wrzasnął inkwizytor – my nie chcemy niespokojnych, w mrocznych korytarzach klasztorów jest ład i dozwolone jest wierzyć tylko temu, co jest napisane. Ty byś może chciał, cudzoziemcze, udać się w tłum i go podburzać? Tłum istnieje po to, by tkwić w jarzmie.

W chwili, gdy zbiry inkwizycji zbliżyły się do wędrowca, jego biały arab przeobraził się w gryfa i wzniósł się ponad głowy przerażonych kapłanów, którzy padli twarzami do ziemi i wzywali Boga, myśląc, iż jest to anioł Apokalipsy.

A żeglarz przybył do granic Galii obfitującej w wino i znów jego rumak stukał kopytami po drogach i kamieniach. W jednym z miast spotkał brodatego wygnańca, Leonarda da Vinci, i niemal się zjednoczył z dyskretnym powabem kompozycji florenckiego mistrza. Jednakowoż poszum drzew, falowanie łąk i kiście winogron skłoniły go do kontynuowania podróży. I gdzieś tam ponownie powitał starego wilka morskiego, kapitana statku, na którym podróżował.

Płynął.

W pewnym ludnym porcie Holandii chłopię w łachmanach przybiegło wziąć jego walizy. Pośród pstrokatej ciżby czuł się zagubiony i z lekka nieswojo. W uliczkach sprzedawcy zachwalali swe towary. Umalowane dziewczęta ocierały się o powietrze niczym kotki.

Duży warsztat szlifierza był wypełniony mrokiem. Tysiące szklanych paciorków rozsypanych na posadzce nęciły oko jak baśń lasu i kwiatów. Szlifierz, otyły mężczyzna o mięsistych wargach, stał przed głazem, na którym płonął ogień. Pilniki różnych rozmiarów, okruchy szkła i diamentów pokrywały szerokie stoły, a szlifierz zgarniał je dłonią i mieszał w wielkiej skórzanej torbie.

– Wielobarwność świata jest jedynie złudzeniem. Nie ma różnic. Nie ma rozłączności materii i ducha. Wszystko jest absolutną i doskonałą jednością.

Szlifierz głaskał powietrze dłońmi i mruczał z zadowolenia. A pod oknami jego warsztatu przechodzili brodaci Żydzi, którzy pluli na próg jego domostwa, wrzeszcząc:

– Przeklęty niech będzie heretyk i renegat. Oby jego cień zniknął nam sprzed oczu i oby jego stopa nie przeszła tam, gdzie my chodzimy!

Tymczasem szlifierz wskazał na czarnych przechodniów i rzekł:

– Zaślepieni fanatycy. Ja bym chciał do wszystkich iść z miłością i dobrocią. Najbliżsi odpłacają mi nienawiścią. Tyle że nie istnieje ani miłość, ani nienawiść, jest jedność.

Szlifierz podobny do posągu zatrzymał się na środku warsztatu, tam, gdzie promień słońca spadał z wysokiego okna, i nawet nie zauważył, jak podróżny wymyka się przez półotwarte drzwi.

 Żeglarz czerpał wilgotne powietrze nerwowymi wdechami. Na ponurych wyspach Albionu przystanął obok wielkiego mistyka, który uwielbiał powtarzać słowa Kartezjusza, Myślę, więc jestem, i przygotowywał teleskop, aparaturę fizyczną i geometryczną.

– Spójrz, młody człowieku. Gwiazdy przemierzają przestrzeń, aby się spotkać. Ludzie też się spotykają; i to jest miłość.

Gruby długowłosy Niemiec z Lipska roztaczał przed podróżnym poglądy na temat różnorodności świata oraz Boga, który unosi się nad niejednolitym światem i panuje nad żywiołami.     

– Już wystarczy. Wyjdź spomiędzy kart książki i spójrz na ludzkie życie. Nie jesteś w stanie niczego poznać, zmysły konstruują formy i barwy, doznanie to rzeczywistość; tak krzyczał chudzina profesor, który bardzo lubił zasiąść przy oknie w wygodnym fotelu i kontemplować horyzont.

– Wszelka rzecz istnieje i nie istnieje. Jest ciągła zmiana i ciągły postęp, ale ja jestem ukoronowaniem postępu. Już nic nie zdoła przewyższyć mojej dialektyki oraz niemieckiego panowania.

Ależ głupcami są przeto wszyscy ci, którzy uprawiają filozofię. Jedyną realną rzeczą jest to, czego możemy dotknąć: materia i jej forma. Megalomania zawraca ludziom w głowie. Oto życie. Tłumy galopują ulicami. Spod więzień wynędzniałe głodomory wyciągają pęczki zielsk i żują. Niektórym brakuje nafty, innym żarcia. Żelazne maszyny plują armatami, a nad głowami wyją głośniki i podjudzają bestię: tłum, jego nienawiść i jego głód. Zza horyzontu już chcą wyjść inni i dać ludziom biały pokój i zgodę. Jednak policja działa automatycznie.

– Niech wasza krew przemieni sztandary białe w sztandary czerwone.

I przemienia.

Pod drzewami toczą się motory, warcząc i zrównując z ziemią zboże, domy i ręce.

Wojna! Wojna!

Okręt roztrzaskał się o skałę na morzu Północnym i powoli pogrążył się w morskich wirach. Wypłynęła jedna jedyna szalupa. Był w niej podróżny, dygocący ze strachu.

Student zamknął książkę.

– Lepiej być Don Kichotem i mieć swoją własną rzeczywistość i swoje przywidzenia.

W tym momencie matka Martin, właścicielka domu, w którym mieszkał ten ubogi student filozofii, wypadła biegiem na ulicę, dzierżąc garnek wrzątku, i jęła wrzeszczeć z autentycznym przerażeniem w oczach. Włosy miała w nieładzie.

– Na pomoc, dobrzy ludzie, mój lokator zwariował!            

Matka Martin lizała sobie koniec uszu ogromnym, drgającym jęzorem.

Rozdział III

Po prawdzie Don Kichot urodził się w Paryżu. Jego matka, czując nadchodzące bóle, schroniła się w sieni przy ulicy d’Assas, gdzie powiła chłopczyka. Bobasek miał nienaturalnie wielką głowinę, ryże włosy i przedwczesne zęby. Miał siłę i odruchy zwierzęce.

W uliczkach, w cuchnącym pyle miasta, wyrwany z obskurnego barłogu przez prymitywne łapska, chłopak wzrastał i poznawał życie.

W przytułku dla bezdomnych nędzarzy było ciemne podwórze, gdzie ganiały dzieci okryte łachmanami. Tylko oczy tych dzieciaków ukazywały obraz innych rzeczywistości i innych możliwości, były osadzone w cudzoziemskim obramowaniu i spowite bladością.

Już będąc dzieckiem, Don Kichot uwielbiał wpatrywać się w niebo i wyrywać skrzydełka motylom i muchom. Po uliczkach biegał niczym, rzekłbyś, książę. Znał każde miejsce i każdą twarz. Wielkie osobistości były interesujące wyłącznie jako przygoda i wtedy były królami lub chłopami pańszczyźnianymi. Biegał ulicą, chwytał słońce w dłonie i rzucał nim w głowy przechodniów. Niejednego tym zabił. Wówczas przyłaziły szczury, otaczały ciało i gdzieś tam pod miastem biesiadowały.

Tymczasem Belzebub sapał i odganiał muchy od swego tyłka, mrucząc z ukontentowaniem.

– Ale będzie radocha, kiedy mój brat Don Kichot dorośnie i zacznie działać na serio!

W wieku dwunastu lat chłopiec po raz pierwszy poznał kobietę. Była to sąsiadka jego matki, osiemnastoletnia prostytutka, śmierdząca i cała we wrzodach.

Don Kichot był wniebowzięty, gdy pieścił jej gołe ciało, a równocześnie drapał się po nosie i zgrzytał zębami.

– Hola, żebraki nieszczęsne i wy wszyscy z wilgotnych nor, wy, których braćmi są czarne koty, oto wasz nowy prorok – mówił stary włóczęga, wskazując sękatym kijem wyrostka o rudych włosach i z nosem w górze. – Pójdź, Don Kichocie, ja wiem, że znana ci jest heroina i zdrada. Doprawdy, jesteś tym, który był przepowiedziany.

Chłopak nie umiał ani czytać, ani pisać i nigdy niczego się nie uczył. Od urodzenia umiał kraść i kłamać. Wyłaził z obskurnego podziemia, chwytał przechodniów za czubek butów i ciskał im gołębie w oczy. Był najbardziej dziki, a równocześnie najbardziej sentymentalny, bo gdy gwiazdy roziskrzyły się na lazurze, jego dusza wyła pospołu z psami i wraz z nimi biegała pośród cieni, wyzwalając kwiaty z ich flakonów.

Któregoś dnia znalazł się w górach. Wichura uderzała w pierś i z łomotem rur organowych rzucała się na drzewa.

Szczyty głazów tonęły w słońcu, a śnieg lśnił biały i szklisty. Pod stopami Don Kichota rozciągała się łąka, którą przechodziły owce, pobrzękując dzwoneczkami, jakby to były kwiaty. Nieopodal znajdowała się oberża. Smugi słońca grzęzły w czarnych oknach. Przez półotwarte drzwi niosło się echo piosenek, które jakiś wojażer wybębniał na starym pianinie. Tam skierował się Don Kichot. Wszedł bezszelestnie i nikt nie spostrzegł jego wejścia. Dopiero po kilku minutach mała dziewczynka bawiąca się z kotem spojrzała na drzwi i palcem wskazała Don Kichota, którego oczy jaśniały niczym ogniki latarni Aladyna, i krzyknęła:

– Tatusiu, przyszedł czarodziej.

Wszystkie źrenice oplotły nowo przybyłego. Odruchowo zapadła cisza. Przestano nawet mrugać i przeżuwać wspomnienia koziego sera tudzież piernika. Grajek wstał i rozpłynął się w powietrzu, usiłując ukryć swe zmieszanie. Don Kichot podszedł do klawiatury. W oczekiwaniu wszyscy wstrzymali oddech w samym środku wdechu względnie wydechu.

Czarne pudło jęło rzęzić pod palcami rycerza. Pojękiwanie było nieprzyjemne, prawie tragiczne. Pianino torturowało samo siebie, znęcało się nad swą obudową, swymi strunami i tonami, nad powietrzem i przestrzenią, aliści z wolna rzężenie przeobrażało się w melodię. I dźwięki ślizgały się niczym biały balet. Zaczęły ogarniać słuchaczy, kręcić się wokół ich zmysłów i domostw.

Pianino przeszło samo siebie, albowiem był to śpiew człowieczych rąk w stanie buntu. Rąk, które wyrywały się z ziemi i zaczynały obalać drzewa, jak czynią to drwale, a następnie budować mosty, miasta i drogi. Melodia biegła, zatracając się w mrocznej baśni lasów, podążając w ślad za giętkim lotem dzikich kóz i łani, które kąpią się w jeziorach i strumieniach.

Melodia narastała, stale wygłodniała, stale nienasycona. Słuchacze mieli wrażenie, że są na pełnym oceanie, gdyż zjawy nierzeczywistych grzywaczy śpiewały między falami i przyciągały ich uwagę. To dźwięki ich przyciągały. Ręce budują nasze życie. Ręce ubijają ścieżkę ku nieznanemu losowi. Ręce wyzwalają melodię.

Skończył.

Zamknął pianino i wyszedł. W oberży długo jeszcze panowała cisza i długo jeszcze wszystkim się zdawało, że pianino grało, stęsknione za fantastycznymi obrazami. Jednakowoż ciszę przerwało miauczenie kota. Ktoś usiadł do pianina i zagrał, a mała dziewczynka spytała:

– Babciu, dlaczego już nie ma czarodzieja?

W międzyczasie Don Kichot stał się mężczyzną. Przywdział zbroję błyszczącą i ciężką. Dosiadł pięknego ognistego rumaka. Wziął sobie giermka, któremu dał osiołka mądrego i spokojnego. Wyjechali z odrażającej spelunki i uliczek ku pałacowi zbudowanemu specjalnie dla Don Kichota.

– Zjeżdżaj, sukinsynu, świnio! – darła się za nim jego mamusia o rozeźlonej bezzębnej facjacie starej czarownicy i udała się w kierunku Kaukazu, aby ją tam przykuto łańcuchem do skały i wystawiono na żer sępom.

Rozdział IV

Był pogrążony w półśnie. Otaczający go pokój był obskurny – pełno wielkich róż na ścianach. Takie róże znajdziemy we wszystkich nędznych hotelach Paryża. Sen z wolna unicestwiał jego świadomość, a on stopniowo tracił pamięć i wiedzę o rzeczach. Jego sąsiad, który był oszustem, zamieszkiwał inną rzeczywistość. Toteż ubogi student, który co noc siusiał do swego łóżka, zmywał się za dnia, i straszliwy odór pokoju przechodził wonią odległej gwiazdy. Dziewczyna, manikiurzystka, która miała poślubić kabaretowego śpiewaka, zaczynała malować paznokcie promieniom zaplątanym w łoże.

Zaczął chrapać.

Raptem drzwi otworzyły się na rozległą przestrzeń, którą omiatało miauczenie kota. Podszedł do niego Iwan Groźny, a on stał się prawym okiem monarchy. Jego oko lewe było martwe od czasu pożaru Nowego Jorku.

Potem podróżowali przez rosyjski las. Ogromne niedźwiedzie kłaniały się Iwanowi Groźnemu, a wilki podtrzymywały sklepienie niebios swym anielskim wyciem. Lizały pnie spojrzeń Iwana Groźnego.

W pewnym grodzie żołdacy doprowadzili kobiety brzemienne przed prawe oko Iwana Groźnego. Rozcinali wzdęte brzuchy i z krwawiących bebechów wyszarpywali monstrualne embriony. Po czym kucharze przyrządzali embriony w sosie z łez zmieszanych z siekanymi piersiami. Bo Iwan Groźny lubił dobrze zjeść.

Cały lud wielkiej Rosji składał w ofierze swe strapienie pod stopami Iwana. On był prorokiem Boga i rządcą dusz. On rozdawał pożary oraz śmierć, śmierć-wyzwolicielkę losu Rosjan.

Kiedy spożył mózg swego jedynego syna, matka podarowała mu swe pośladki przywiędłe od zatroskania.

Iwan poucinał głowy wszystkim dawnym bojarom i porozdzielał nominacje ich synom w najbliższym swym otoczeniu. Byli mu wierni z wdzięczności, a także z radości służenia mordercy ich ojców, którzy zasługiwali na śmierć.

Prawe oko Iwana Groźnego spozierało na Rosję mroczną i tajemniczą, jego ucho słuchało zaś pieśni rozlewnej jak strach żeglujący po Wołdze.

Iwan Groźny często przebywał na księżycu. Rytm bałałajek krążył po nocy, a wiotkie Kirgizki tańczyły w milczeniu światła.

Gdy w końcu jeden z synów Robespierre’a zasztyletował Iwana Groźnego, wicher nadchodzący z wielkiej Rosji uderzył w jego drzwi, a on trafił między czerwone róże, które przypominały poucinane głowy.

Europa, Azja, Afryka, Ameryka.

Kula szarej ziemi kręci się popod drogą mleczną i styka się z krańcem wszechświata – dom wciśnięty w miasto pięciu kontynentów.

Gdy tylko Paweł się urodził, natychmiast do niego poszedł. Jego wiecznotrwała krosta na czole promieniała brzydkim zapachem. Bardzo lubił kobiety i z przyjemnością wracał do przygód sprzed swych narodzin.

Jego dziadek, naczelny rabin Chasydów Europy Wschodniej, cieszył się sławą cudotwórcy i w rzeczy samej często gawędził sobie z Bogiem, a także uzyskiwał spełnienie wszelkich swych zachcianek. Ze wszystkich kontynentów przybywali ludzie, by dostąpić uzdrowienia. Poucinane nogi odrastały, gdy zechciał tego Awrom Burych Ben Izaak. Wyczarowywał nowe oczy dla ślepców oraz serca dla niedowiarków. Kiedy hrabina de Dupont zapragnęła przy nim cudu zapomnienia, zabrał ją do swej sypialni i przez dziewięć miesięcy modlił się za nią. Na koniec, w jego mieszkaniu przy ulicy Ménilmontant, powiła dziecię.

Był to właśnie ojciec Pawła, hrabia Edward de Dupont. Ów mąż, mający w swych żyłach potrójne szlachectwo judaistyczne pochodzące od króla Salomona oraz rycerską krew Francji chwalebnej, uwielbiał podejrzane afery i po niedługim czasie związał się znajomością i przyjaźnią z wszystkimi gliniarzami w dzielnicy. Zapłonął uczuciem do pewnej Murzynki, potomkini czarowników z Afryki Środkowej, i dał jej możliwość posiadania spadkobiercy.

W taki oto sposób przyszedł na świat Paweł Ben Izaak de Dupont Harumoru.

Podobno jeszcze przed swym przyjściem na świat Paweł miał kochankę, jakąś korpulentną Niemkę, która zawsze, gdy tylko skończyli się kochać, mawiała doń: Mein Liebling, du hasst nicht genug gefressen

Owa niewiasta powiła wielkiego zucha, który miał wszelkie przymioty przydatne dla stworzenia ruchu rasistowskiego. Jego krew czysto nordycka i germańska, w połączeniu z mądrością Salomona, murzyńską magią i francuską kurtuazją, dała mu siłę i pewność siebie.

Paweł, który urodził się po swoim synu, schronił się u Don Kichota, ponieważ zbiry jego syna podrzynały gardła wszystkim podejrzanym dzieciom.

Płakał, i to oznaczało dlań śmierć, albowiem łzy kapiące na tyłek jednego rasisty wzbudziły jego gniew i zamordował dziecię.

Zaraz po śmierci Paweł udał się do swego syna i pokazał mu Europę, Azję, Amerykę tudzież Drogę Mleczną, poniżej której szara ziemia kręciła się na samym krańcu wszechświata.

Don Kichot spał w swym łożu, a po jego ciele pełzały pluskwy i wspomnienia. W jego wyobraźni świat odgrywał swój spektakl niczym w ogromnym kinie.

Kiedy armia niemiecka wkroczyła do Polski, Don Kichot, który wtedy nazywał się inaczej, był antysemitą z przekonania i zaciągnął się jako ochotnik. Brał udział we wszystkich masakrach i pozamiatał brudy tego świata. Tym sposobem widział, jak umiera ostatni Żyd. Wszelako zdawał sobie sprawę, że przeklęta krew jeszcze nie całkiem umarła, bo wiedział, że w żyłach Polaków płynie krew zbrukana przez Żydów, wiedział, że każdy Polak składa się z jednej połowy semickiej i drugiej połowy ludzkiej. Był w historii Polski jeden taki pan Franc, fałszywy mesjasz, który wraz ze wszystkimi swymi wiernymi dał się ochrzcić i wszyscy oni zostali uszlachetnieni przez króla, który z całą pewnością też był Żydem. Don Kichot zabrał się do mordowania wszystkich Polaków.

Po wytępieniu Polaków zostawało jeszcze sporo krwi żydowskiej wśród różnych narodów. Żydem był Adam, ojciec ludzkości, potem Noe, ten zbawca ludzi, również był Żyd. Przeto Don Kichot zabrał się do mordowania wszystkich ludzi.

Gdy ostatni Zulus i ostatni Niemiec rozstali się z życiem ziemskim, i gdy ich głowy ucięte przez Don Kichota opadły na dno morza Czerwonego, nareszcie świat został wyzwolony.

Don Kichot, zbawca ludzkości, ostał się sam na ziemi.

I przyszło w końcu królestwo aryjskiej czystości i spokoju. Ludzkość obmyta z pragnień materialnych rozpostarła ramiona na świętość.

Wtedy Don Kichot odebrał sobie życie gwoli ukatrupienia ostatniego Żyda.

Wszelako nie umarł. Leży tu na łóżku i walczy z przywidzeniami napastującymi resztki jego władz umysłowych. Każda minuta przynosi nową wizję.

I oto znajduje się w sali kinowej, pogrążonej w całkowitej ciszy. Jest noc i ostatni seans dawno się skończył. Ciemność jest gęsta i ciężka jak ołów. Fotele, rzekłbyś, chór mnichów, śpiewają pieśń nieistniejącą i przepełnioną bólem. Westchnienia zapomniane przez widzów błądzą po korytarzach niczym chmara Żydów porzuconych przez Boga. Trupy pomordowanych aktorów rozwleczone na dywanie mokrym od łez zatracają się w czerni. Cisza narasta, ogromna i zniekształcona przez trwogę.

Raptem w sali robi się oślepiająco jasno. Ekran rozdziera się z chrzęstem na wszystkie strony, a zza niego wyłazi istny tłum bohaterów.

Kiedy King-Kong, ta małpa-gigant, wyłamuje drzwi wyjściowe, mordercy, sadyści i święci rozbiegają się po mieście.

I była to noc rzezi dziewic, podniosłych modłów i strzelanin. Milion dziewcząt spoczywało na chodnikach i wystawiało swe ciała na zgwałcenie. Sentymentalne serenady pięły się w górę po promieniach księżyca. Wszystkie banki zostały obrabowane, a ciała strażników z poderżniętymi gardłami zwisały z pustych okienek kasowych. Sadystyczne widowiska celebrowały swoje misterium. Ucięte głowy małych dzieci paliły fajki, radośnie wytrzeszczając oczy. Podstarzałe dziewoje pływały w narkotycznej atmosferze.

Świat stał się kinem.

Pewien wszechwładny reżyser dyrygował całym tym gwiazdorstwem, które rozgrzewało człowieczą krew.

Temperatura świata rosła.

Noc tańca.

Noc miłości.

Noc zbrodni.

Noc śmierci.

Noc życia.

Monstra rozdeptywały westchnienia świętych.

Jutrzenka zatarła wielkie widowisko rzeczywistości. Wszyscy widzowie na powrót zajęli swe miejsca na ekranie, a ten popadł w nieruchomość. King-Kong zamknął drzwi kina i ulotnił się.

Rano życie znów stało się normalne i zbudziło miasto ze snu. Pierwsi policjanci stwierdzili kilka zabójstw i zagadkowych gwałtów. Ślady zbrodni zacierały się przed wielkim kinem.

Pośladki zgwałconej dziewicy wisiały na haku w masarni.

A Don Kichot ciągle tu jest. Pot perli się na jego czole i rozjaśnia noc obszerniejszą niźli nieskończoność. Wydaje się, że ów człowiek gromadzi w swym ciele całe szaleństwo, które od zarania ludzkiej rasy nadaje kształt jej istnieniu i historii.

Nagle jakieś nieuchwytne zgoła wezwanie przenika przestrzeń. Skrzydła nocy trzepoczą u ramion tego człeka. Chwyta insygnia czarnoksiężnika, insygnia szaleńca, niczym błyskawicą okrywa niebiosa jasnością i znika. Pojawia się na górskim szczycie, skąd schodzi po schodach ku przepaści, która jest radością.

Jest to kraina tańca, upojenia, rozkoszy i lubieżności.

Wkracza tam i daje się porwać wirowi.

W haszyszu i w opium drży pieśń wieczystego sabatu.

Przybiega byk unoszący nagą dziewicę. Dziewica mości się na ołtarzu i oto dobiera się do niej samiec. Jego penis wnika w oddane ciało. Parę kropel krwi spada na ołtarz. Samiec zlizuje krew, a dziewica zaczyna drgać jak struna skrzypiec. Samiec gra muzykę.

Pozostali zaczynają śpiewać i tańczyć. Urodziwe czarownice oplątują członki mężczyzn pieszczotą, która powoduje oszołomienie. Biorą członki w usta i piją spermę. Samce liżą łechtaczki, czerwone i ciepłe. Czarnoksiężnicy głaszczą ich penisy, jedni drugim.

Woń nasienia rozbudza zmysły zwyrodnialca, który katuje młode ciało, po czym je pieści, i znów się nad nim znęca, by na koniec w ekstazie uciąć młodą głowę, a jej krew zmieszać z owocem swego upojenia.

Aaaaaaaaa!

Świat wybucha w owej konwulsji życia, która wynika ze zbliżenia dwóch ciał. Dlaczego wstydzić się spraw istniejących, które każdego dnia dokonują się na ziemi wieczystego sabatu?

On, samcem będący, patrzy na swój penis jak na bóstwo radości i kontempluje płeć niewieścią, jakby też była bóstwem, gdyż i jedno, i drugie dają uszczęśliwienie oraz życie, które jest naszym jedynym sensem. On wie, że świat jest pełen zła, wstydzi się bowiem powiedzieć, że uwielbia to, co uwielbia.

A zatem, samice i samce, wodzireje sabatu.

Pozwólmy naszym ciałom doznawać rozkoszy.

Rankiem Don Kichot odnajduje swoją głowę na poduszce i chce mu się płakać, bo nie było mu dane przeżyć tego, co jeszcze dostrzega za pierwszą mgłą świtu.    

Kiedy wstaje i idzie opróżnić pęcherz, już nie wie, czy naprawdę jest Don Kichotem, czy młodym zbłąkanym człowiekiem dwudziestego wieku.

Rozdział V

Odkąd Don Kichot utrzymuje, że nie jest stwórcą świata, wszyscy uważają go za wariata. Lecz nie będąc wariatem i nie chcąc być za takiego uważanym, przyznaje, że jest stwórcą świata.

I istotnie jest stwórcą świata.

Historia zaczęła się za sprawą cudu: On był. Następnie ukształtował czas, przestrzeń i materię. Tak więc, dając upust swym instynktom sadystycznym, stworzył świat taki, jaki jest.

Najpierw był to spektakl ognia, który pochłonął materię i dał się pochłonąć przez nią. Ale się fajczyło! Trzymał w dłoniach rozbryzgi żyjącego ciała świata (stworzył go bowiem żyjącym), które wyślizgiwały mu się spomiędzy palców. Wybuchy rozrywały nerkę słońc, która wrzeszczała z niesamowitej boleści. Radował się.

Lecz niebawem naszła go ochota, by zobaczyć każdą cząsteczkę materii oddzieloną od innych i pokontemplować cierpienie wszystkich tych drobinek, a to celem nagromadzenia, zwielokrotnienia bólu, tak by została z niego uczyniona radość. Wobec czego zaczął stwarzać planety. Potem, by uzyskać lepszy widok na rozszczepienie jądra atomu, zarządził narodziny światła; i było światło. Ale radość, zanurkować w tę jasność i widzieć.

Po ukształtowaniu ziemi stworzył rośliny i zwierzęta. Trzeba było zobaczyć cierpienie kamieni, które zaczynały się poruszać, aby zrozumieć jego zachwyt i uciechę, wielkie jak świat. Na koniec kamienie, ziarnka piasku i pyłu zostały przyobleczone w ruchliwe ciało, pełne żył i nerwów. Temu wszystkiemu przydał uczucie głodu i rozpoczęło się wzajemne pożeranie, które pozwoliło brzuchom pęcznieć i obrastać w wesołość.

Człowiek był uczyniony na podobieństwo aniołów, które nie zostały poczęte w materii, jednakowoż miał pozostać zwierzęciem, wraz z jego samicą i jego brzuchem, który to nie zapomina, że istnieje, by cierpieć i zadawać cierpienie, by dźwigać udrękę aż po pępek Don Kichota.

Pośród aniołów niemal równie potężnych jak Don Kichot przydarzył się otóż jeden, który był dobry (wyobraźcie sobie: był dobry, jakby nie pochodził z jego ciała). Zbuntował się przeciwko cierpieniu, przeciwko śmierci i trwodze, przeciwko prawu brzuchów, i chciał uchronić stworzenia przed losem, jaki został im dany. Walka między nimi jest przeto wiecznotrwała, albowiem dla każdego z nich przeszkodą nie jest ani śmierć, ani granice. Jeden przebywa w ciemności, drugi w świetle, gdyż bardzo lubi oglądać swoje dzieło. I odtąd wszechświat jest podzielony na dwoje, lecz jako że stwórca pozostał najsilniejszy, wszechświat jest prawie tak piękny, jak on tego pragnie.

Człowiek stał się jego ulubionym zwierzęciem, ponieważ – będąc podobnym do aniołów – posiadał niejaką zdolność twórczą. I było to przerażające narzędzie strachu, śmierci i cierpienia. Don Kichot zaśmiewał się, spijał tenże śmiech i pławił się w swej uciesze.

Każdego dnia rzeźbił, malował, pisał historię człowieczą jakby dzieło sztuki. Rosło jego podekscytowanie, noce spędzał w mansardzie oświetlonej migotliwym płomykiem świecy (elektryczność odłączono z powodu braku forsy), a zjawy, niczym rozhisteryzowane baby, wrzeszczały w próżni wokół jego ramiona.

Najpierw skazał człowieka na męczarnie monotonii. Był to raj. Mieli słońce, wodę, żarcie i nic więcej. Jednostajność dni i nocy powtarzała się. Zobojętnieli na wszystko, jak stojąca woda, która gnije. Wreszcie urwał człowiekowi kawałek żywego ciała i nadał mu kształt kobiety. Człowiek, który cierpiał od rany, rzucił się na swą samicę i rozdarł jej wnętrzności.

Lecz dni następowały po sobie, każdy podobny do poprzedniego, i samica znudziła się człowiekowi. Tedy wysłał węża, który wzniósł się przed nią na sztorc niczym potężny fallus, ona rozłożyła nogi i od tego czasu wąż pląsał wokół niej i w niej.

Zachęcona przez węża, kobieta stała się prorokinią, którą rozochociła lubieżność. Padła na twarz przed tłumami i zafascynowała je. I tłumy uwierzyły. I oto zaofiarowała w całopaleniu ciało ludzi, aby czytać przyszłość w ich wnętrznościach, które wyrywała własnymi palcami. Na wojnę i na masakry powiodła ludy.

Stwórca patrzył i pławił się w uciesze. Sprawił, że zatrzęsła się ziemia i zapadły się miasta. Wybijał narody w potopach i śmiał się.

Oszalała ludzkość modliła się i błagała o zmiłowanie. Co za durnie, co za durnie! Starcy wzywali jego imię, a on, on sprawiał, że jeszcze więcej nieszczęść spadało na ich głowy. Był wszędzie; ani jedna cząstka cierpienia nie wymykała się jego świadomości. W końcu, spośród wszystkich narodów, wybrał swój naród i wymyślił historię narodu żydowskiego. Z jednego stulecia na drugie przepędzał ich, mordował, dręczył i pomnażał ich niedolę. Postawił rodziców przeciw dzieciom i dzieci przeciw rodzicom, i ukuł ich nienawiść do siebie nawzajem.            

Wszelako pewnego dnia, zamknięty w swej mansardzie brudnej i zimnej, Don Kichot zauważył, że jest dobry, i wtedy cały wszechświat ulotnił się niczym bańka mydlana, po czym przestały nawiedzać go zjawy i został otoczony szczęśliwością bez granic. Porzucił swe ciało, a cierpienie świata zmieniło się w jasność olśniewającą i ciepłą. Od tego czasu rozdawał nadzieję i dorastał w miłości.

Rozdział VI

Mężczyzna bierze kobietę w ramiona. Zwierają swe ciała i stapiają się w rozkoszy. Jest to historia życia, która trwa i trwać będzie. Nasienie mężczyzny wnika w ciało kobiety, ona zaczyna nadawać kształt nowej istocie, aby otworzyć jej życie.

Pejzaże mieszają się jak dni i noce. Dzwony, istnienia, wydarzenia – przemijają jak sny. Miejskie kanały chłepczą deszcz i kurz. Wieczór, królestwo romantyzmu, jest zarazem ojczyzną udręki matek, które nie mają czym nakarmić swych dzieci.

Każda chwila niesie jakąś zmianę i w każdym momencie krzyżują się przeróżne kroki, drogi, pragnienia, spojrzenia i westchnienia. Głowy pochylają się ku przepaści, a usta ujawniają swe oddechy. Tłumy gromadzą się przed ułudami. Niewinne dziecięta, dławione przez społeczność i przeobrażone w ludzi o chciwych dłoniach, rozdzierają ciszę. Ludzkość błąka się po nocy. Nieświadomi ludzie nurzają się w ciepłocie i żłopią życie.

Każdy człowiek to świat cały, ale świat jest ogromnym warsztatem, w którym istoty ogołaca się z ich osobowości. W uszach autora rozbestwiają się wyznania i ukazują jego oczom twarze zniekształcone żądzą.

Gdyby każdy mówił to, co myśli, społeczność by nie istniała, oczy zabrałyby się bowiem za dławienie ciał, a konwenanse zostałyby zniszczone przez rację instynktów.

Żyjemy w wyjątkowych czasach, które trwały i wciąż trwają, i jesteśmy otoczeni przez ogrom chwil i idei, jakbyśmy byli w dżungli i szukali właściwej drogi, która istnieje po drugiej stronie naszego pożądania.

Durnie służą cwaniakom. Jest rzeczą ludzi inteligentnych sprawić, aby służyli im inni. Oto właśnie klucz do wszelkich problemów społecznych. Człowiek jest taki, jaki jest, i nigdy nie będzie odmienny.

Don Kichot przypomina sobie, jak dwóch szarlatanów pokazywało dwie magiczne kule, w których odbijały się intymne myśli każdego. Wśród widzów był pewien generał, który posłał swych adiutantów, by się takiej kuli przypatrzyli. Wgapiali się w nią, jednak kryształ pozostawał przejrzysty i pusty. Generał zniecierpliwił się i rozkazał: „Myślcie!”. Lecz kula nadal była przezroczysta. Wreszcie, po długiej chwili, jeden z magików pokazał kulę swemu koledze, a ten wrzasnął przerażony: „Odsuńcie się wszyscy, nadchodzi wielkie niebezpieczeństwo!”. W krysztale pojawił się mały czarny punkt, który rósł i przeobrażał się w gęstą szarą mgłę. Mgła rozsadziła kulę, owionęła świat i połknęła struchlałych widzów. Była to nicość oficerskich myśli.

Pośród ruin wielkiego miasta para żebraków szukała przebłysku słońca. Wykopywali zwłoki i odzierali je z ubrań, a potem szli dalej, dłońmi całymi w strupach wycierając wargi pokryte pianą. Kiedy niewybuch rozerwał ich ciała, żebrak znalazł się w cieniu drzew i był nagi, podczas gdy żebraczka śpiewała arię słowika, przeglądając się w pobliskim źródle. Spojrzeli sobie w oczy i zaczęli się śmiać z koszmarnego snu.

Jednak śmiech nie jest w stanie unicestwić rzeczywistości, która jest kłamstwem i szponami żądnymi krwi.

Tak, ci, co głoszą prawdy wieczyste i niebiańskie w celu zwiększenia swej potęgi materialnej, powinni zostać skazani na spędzenie całego życia w łóżku i na codzienne lewatywy z czekolady.

Tedy spójrz, na rogu ulicy jest kafejka, z której ulatnia się woń spermy i paznokci. Widzisz twarze osób wchodzących do tej kafejki: oszuści, złodzieje, prostytutki, artyści z bożej łaski. Widzisz ich wielkie oczy? Na takich trzeba patrzeć jak uczony, który obserwuje eksperyment naukowy. Wtedy rozpoznasz tych marzycieli, osobliwie przemienionych w żebraków i w bankierów. Lecz wiedz, że w głębi całej tej rzeczywistości jest irracjonalna tajemnica życia zaślepionego i nieznanego.

Otóż Don Kichot kreuje człowieka amoralnego, który kocha prawdę i wskutek tego jest w niezgodzie z opinią publiczną, której przedstawiciele, chorzy na żołądek, dźwigają grube brzuchy na krótkich nóżkach.

Ludzie tłuści są cnotliwi, albowiem uzasadniają swe czyny pieniądzem, narzędziem powszechnego kłamstwa. A ten, kto jest hipokrytą od urodzenia i nie przyznaje się do swych zachcianek, widzi siebie jako przybrane dziecię zdrowego rozsądku, cnoty, stabilności i władzy.

Człowieczą prawdą jest przemiana. To, co siedzi w języku codzienności, przejawia się w zbrodni.

Ten tu nie miał ani brzucha ani koszuli, którą mógłby sobie okryć żebra. Nie wiedząc co zrobić, podróżował przez świat i spotkał mężczyznę, który mu rzekł:

– Co to za pomysł nosić cerowane portki, kiedy można sobie fundnąć nowe za kilka groszy uczciwie zarobionych. Toteż wszystko, co robisz, jest wbrew zdrowemu rozsądkowi.

Po prawdzie był to pierwszy przechodzień, który mu ukradł brzuch, żeby go przykleić do swojego, skądinąd już grubego, z czego był bardzo dumny.

Całe nasze życie i całe nasze dzieło mają jedynie wartość względną i właśnie dlatego nie zwycięża sprawiedliwość, lecz siła. Bohater Don Kichota był słaby. Ograniczył się do samotności. Wierzył, że dzisiejsze zło jest jutrzejszą cnotą, i nabijał się z nieszczęśnika, który wkrótce zajmie jego miejsce.

Zanim pojawiło się kłamstwo, było jeszcze dość jedzenia dla wszystkich, a kobiety rodziły bez okrywania się wstydem. Potem stworzono kłamstwo i ludzie stali się ofiarą fałszywych pochlebstw. Naturalną pasję zamknięto w murach hipokryzji.

Cała pierwotna natura ludzka zniknęła pod plątaniną obrzydliwych przyssawek, jakimiście ją opasali. To wy wmówiliście człowiekowi, że jest szczytem stworzenia i panem innych ludzi, i wy daliście mu możliwość mordowania bliskiego swego.

O wy, którzyście uformowali lud takim, iżby godził się na zbrodnie i łykał je jak zdrowotną pigułkę rozgrzeszającą. To wyście zatracili ludzką twarz. To wy pysznicie się waszym własnym upierzeniem i tańczycie taniec grubych brzuchów, nie wykraczając poza granice wąskiej egzystencji. To wy jesteście skrajnie przyzwoici, cnotliwi i podporządkowani ideom, które przynoszą wam obrzydliwą korzyść materialną.

W czym odstępujecie od ustanowionych norm i od posłuszeństwa wobec form powszechnie przyjętych? Gdyby każdy z was zachował bezkompromisowość i był po prostu uczciwy, świat byłby uwolniony od pożądliwości.

Topicie zdania w pustosłowiu, aż tracą wszelkie piękno, ponieważ jesteście zaledwie naskórkiem własnego odczuwania. Czyżbyście w zetknięciu z lękiem i cierpieniem nie popadali w łakomstwo i nie kłaniali się bogactwu? Zamiast wołania o bezpieczeństwo ciała i wzniosłość duszy, zadowalacie się popychaniem ludzi ku nowej nienawiści, napędzając zabawę głupców, którzy nami rządzą.

Wedle znaków niebieskich, dymu ognisk, wnętrzności zarżniętego bydła, spryciarze oznajmili zbłąkanym ludziom, że nadejdzie epoka jednego stada i jednego pasterza. W tamtym czasie nie mógł istnieć dyktator, ponieważ wróżbici obawialiby się wizji jedynego pasterza.

Pewien dyktator wyznał Don Kichotowi, że zgładzał narody z litości, aby uwolnić je od egzystencji i zespolić w jedno stado.

Teatr, kino, jarmark… Don Kichot byłby szczęśliwy, gdyby mógł odmówić udziału w tym spektaklu. On również jest aktorem. Niestety! Co jest warta cała nasza poezja, jeśli nie jest w stanie wyzwolić jednego westchnienia!

Każdy krok jest kolorem, kryształem, w którym odbija się dzień.

Każdy dzień jest widowiskiem, którym rządzą głód i pragnienie.

Każda noc jest antraktem, kiedy materia wypoczywa i daje się nawiedzać upiorom.

Pozbądźcie się wszystkich teorii na temat wojny i na temat pokoju, i zamknijcie je w muzeach dla bogatych amerykańskich turystów. Niech ich pilnuje sentymentalny romantyk, naiwny i przyzwoity. Ponieważ nie da się sprawić, by pokój obowiązywał wszystkich ludzi, wszystkie narody i państwa. Te zamierzenia wzajemnie się wykluczają. Ludzie są stworzeni, by żyć, to znaczy – by walczyć.

Niektórzy ludzie chcą wszystko wytłumaczyć, podczas gdy istnieją sprawy niewytłumaczalne. Trzeba wybrać między łydką i rozumem. Bóg chrześcijan wspina się po pępku Boga hinduskiego. Po co oczyszczać swą duszę, potrzebne są pigułki przeczyszczające i oczyszczenie brzucha, aby mieć duszę czystą.

Urodziwe wampy w bieliźnie mokrej od moczu. Brud psychologiczny trzeba zmyć wodą, aby zamordować literaturę. Co za bezsensowny świat – mecz głupoty z ciemniactwem.

Słuchaj, zegar wolno chodzi; nie, to śmierć! Zabawki znikają. Śmierć jednoczy nas ze światem. Woń apteki, białe łóżko wygniecione przez wszechświat. Mgła rozprostowuje swe milczące dłonie i upodobnia się do ołowiu. Pokój zamyka w sobie kosmos. Chory jest niewidomy, toteż bierze w objęcia nieskończoność. Cienie spacerują po ścianach niczym leniwe zwierzęta i wykrzykują z siebie ciszę. Chory rośnie powoli, staje się ogromny jak świat. Wszystkie otaczające go przedmioty roztrzaskują się w jego dłoniach.

Latarnie biegną czarnymi rzędami. Wieczór otwiera niezmierzoną przestrzeń. Noc trzyma domy pod kluczem. Dachy brodzą w nieznanym, a na bruk spadają liście muzyki. Ulicą podąża człowiek szukający miejsca swego zamieszkania, ale ulica prowadzi gdzie indziej.

Z nieba spada kawałek nierzeczywistości. Promienie fantazji zstępują na ziemię i przechadzają się pośród tłumu. Tłum śni i zaczyna wierzyć. Staje się niebezpieczny, ponieważ wierzący nie pisują i nigdy nie kończą swoich zdań znakiem zapytania. Oni wszystko wiedzą i osądzają. Oni zabijają.

Człowiek wyrwany ze swego pejzażu przez rękę, która pokazuje mu konstelacje, śpiewa hymn potopionych marynarzy. Ten zmienia się w melodię kwiatów i sięga piękna. Ktoś inny ucina śpiew spojrzeniem, które pluje krwią.

Pewna kobieta całuje portret osła niczym niewidoma bohaterka Szekspira. Ona kocha. Jej miłość jest większa aniżeli urok stawu w wielobarwnej jutrzence, większa aniżeli odległe góry tonące w słońcu. Aliści inna niewiasta zagarnia to jej marzenie i tamta zostaje z pustką w ramionach.

Manuskrypt niebios, niemożliwy do odczytania, więzi nasze spojrzenia, a to, co nieruchome, istnieje dalej.

Tuman obrazów tańczy przed naszymi zmysłami, które zamykają nas w rzeczywistości niepojętej i obszerniejszej niż marzenie.

Kroczymy ziemskimi ścieżynami, podążając za historią i przeznaczeniem.

Samiec przyciska się do ciała samicy. Samica rodzi.            

Nowe zwierzę zaczyna pożerać inne zwierzęta.

Rozdział VII

Z nastaniem wieczoru księżyc wypłynął ponad dachy. Między drzewami ogrodu pobłyskiwały gwiazdy i uliczne latarnie. Z kawiarni sączyły się melodie jazzowe oraz nijaka mieszczańska ckliwość. Na ognistym czarnym rumaku postępował rycerz bez skazy, Don Kichot, a u jego boku, na tłustym osiołku, jego wierny giermek, Sancho Pansa rodem z Aten. Kopyta klekotały po asfalcie, a ściany domów odsyłały dźwięk echem. Księżyc odbijał się w stalowej zbroi rycerza. Z okien wychylały się wstydliwe główki młodych dziewcząt, a ich dłonie rzucały kwiaty pod stopy kawalera. Przechodnie zatrzymywali się, spoglądali na rycerza i schylali głowy w głębokim poważaniu. Sancho Pansa, odziany w czerwoną kamizelkę, chrupał orzeszki i uśmiechał się do niewiast. Na rozdrożu widniała dłoń ze znakami kabalistycznymi, a jeden palec wskazywał Don Kichota.

W tej samej chwili jakaś zieleniarka krzyknęła do gapiów:

– Zróbcie przejście, oto przybywa zbawca świata, Don Kichot!

Rycerz przypatrywał się miastu, jego życiu i jego ludziom. Każdy z tych ludzi żył podług warunków oraz wydarzeń. Żaden z nich nie miał swej prawdziwej twarzy. W ich oczach dostrzegało się odbicie domów, szkieł i metalu. Radość i wesołość były poza nimi, żyły własnym życiem i nieczęsto przystępowały do ludzi, aby im kłaść uśmiechy na wargach. Wręcz przeciwnie, zamieszkiwała ich zachłanność. Zachłanność była ich towarzyszem i ich duszą. Każdy czegoś tam pożądał i żaden nie był zadowolony. Dłonie mieli lepkie i chciwe.

Don Kichot w milczeniu kontynuował swe tournée i rozmyślał o jakimś potężnym wstrząsie, który by tym wszystkim przechodniom krążącym po bezbarwnych powierzchniach życia otworzył wyjście stamtąd i który by ich przerzucił między zwierciadła jaśniejące światłami i śmiechem, gdzie promienie rozbijałyby się na okruszyny kolorów i fantazji. Temu miastu brakuje zapomnienia i ekstazy. Brak mu bazaru, który wkomponowałby się w życie miasta i otoczył je ramionami inspiracji, który dzięki swej radości i żywiołowości szarpnąłby ludzkimi źrenicami, zdarł z nich odzienie i sprawił, że tańczyliby nadzy pośród wichur.

Byłby to festyn dosytu i będzie to wyzwolenie od egoizmu i chciwości. Bo może-li być egoistą człowiek zaspokojony?

Don Kichot wychynął na olbrzymi plac, gdzie zgromadziła się ciżba oczekująca w milczeniu przybycia rycerza.

– Witaj, rycerzu dzielności i szlachetności! – zakrzyknął otyły przywódca.

Tłum padł na kolana, a chór srebrnych dziewic przywitał śpiewem zjawienie się oczekiwanego.

Don Kichot wstąpił na ogromną trybunę, specjalnie dlań przygotowaną, i pozdrowił zebranych ruchem ręki.

– Niech żyje Don Kichot!

Don Kichot rozpoczął tymi słowami:

– Kocham was, synowie piekła, a moi bracia. Ten wieczór jest chwilą zstąpienia Szatana tudzież chwilą objawienia. Bo otom przybył do was, aby objawić wam nowe życie. Podążycie za mną drogami, które wam wskażę. Albowiem nadszedł czas, by pomyśleć o prawdziwym życiu, o miłości w rozradowaniu i w zmysłach. Wzniosę wam świątynię, którą nazwiecie „Bazarem Don Kichota”. To będzie mój dom. Tam będziecie oddawać mi hołd. Wy i wasi synowie. W domu tym znajdziecie pokrzepienie we wszelkich strapieniach, jakimi gnębi was Bóg. Dosyć doświadczeń i dosyć cierpień. Błogosławiony niech będzie piorun, który zakwita w ustach i w sercach.

Zamilkł.

Oto triumf sprzączki od paska i epoki tańczącej na przydeptanych palcach ulicznego bruku.

Kopyta klekotały po asfalcie, a kilku urwisów biegło za obszarpanym jegomościem, wołając: „Do czubków! Do czubków!” i rzucając w nieszczęśnika kamieniami.

Wniebowzięty Belzebub podskakiwał w swym fotelu i poprawiał sobie krawat, wrzeszcząc: „Brawo, Don Kichotku, synu mojej matki i utraconego romantyzmu!”.

Rozdział VIII

Na rozkaz Don Kichota ze wszystkich stron świata przybywali inżynierowie, mechanicy i robotnicy, aby rozpocząć budowę Bazaru. Projekty sporządził Michał Anioł, statuę Szatana wykonał zaś Fidiasz wraz z uczniami. Wszystkie fabryki produkowały dla Bazaru. Wytwarzano gwoździe, żelazne belki, meble, papierosy i lakier do paznokci. Zabudowania rosły jak grzyby po deszczu. W mieście rosło inne miasto będące jakby duszą tego pierwszego. Młode czarnowłose Greczynki przynosiły robotnikom całe naręcza winogron i na podobieństwo łani znikały w odmętach cienia. W stratosferę wypuszczano balony celem skonstruowania pociągu międzyplanetarnego. Wszystko było gotowe, by zorganizować wyprawy ku najodleglejszym mgławicom, i jedynie czas, który odmierza żywoty ludzkie, stał na przeszkodzie owej zuchwałości. Skończyło się na zbudowaniu pociągu łączącego pożeraczy mięsiwa i fantazji. Każdy dzień zaczynał się fanfarami anielskimi, noc kończyła się na orgii i zbrodni. Ręce milionów niewolników wznosiły granitowe kolumny i piramidy. Kapłani odprawiali misteria w świetle lampek oliwnych i czcili coraz to donioślejsze przeobrażenia ludzkości, która szukała stwórcy i czerwonych jabłek.

Wreszcie, po tygodniach, a być może i po latach, nadszedł czas inauguracji Bazaru. Przeogromne afisze na rogu każdej ulicy obwieszczały wielkie święto i uciechy. Wieczorem pozapalano światła, reflektory i świeczki. Na wielkich batutach pląsały nagie kobiety otoczone płomieniami. Lecz czymże jest to wszystko w porównaniu z tańcem nerwów i z Wenus w dzikiej ekstazie!

Ze wszystkich epok i z całego wszechświata przybywali ludzie. Przemierzali aleje i dróżki, a gałęzie drzew siekały ich po twarzach. Zdążali na Bazar, pozdrawiali statuę i hołd składali Don Kichotowi.

Tymczasem Don Kichot wystąpił przed ludzkie mrowie; był z lirą, ubrany na biało niczym duch, i jął improwizować. W miarę jak mówił, cień pewnego niewidomego starca, który trzymał się na uboczu, czerwieniał i coraz silniej gestykulował: na koniec tak dalece pochłonęła go światłość emanująca z Don Kichota, że zapłonął płomieniem.

Był to Homer.

Zjawiły się zbiry z Bazaru, opasały go łańcuchami i cisnęły w otchłań.

– Ten oto oddał życie za wielkość naszego zbawcy, Don Kichota.

W taki sam sposób spłonęli: Giordano Bruno, Beethoven, Shelley, Mickiewicz. Nawet najmarniejszy pisarzyna buntował się i wydawał żałosne okrzyki à propos słów wyśpiewywanych przez Don Kichota. Ale Don Kichot był ich głosem.

Przez cały ten czas rozbuchany motłoch oddawał się uciechom. Magiczne zwierciadła, pociągi-zjawy, huśtawki. Lecz największy sukces odniosło pokazywanie języków. Podziwiano gigantyczny jęzor matki Martin, szefowej hotelu, w którym kiedyś mieszkał Don Kichot.

Don Kichot krążył po ulicach, poważny i milczący. Rozkochane białogłowy łasiły się do niego jak psice.

Wichury, burze, gorąc, narkotyki, morderstwa, halucynacje i błyski.

Odbywały się turnieje. Rycerze-tułacze kruszyli kopie dla chusteczek cnotliwych dziewic, a gladiatorzy, zamiast walczyć, obejmowali się i płakali łzami skruchy, ku radości Nerona i jego towarzyszy. Lwy głaskały skazańców i lizały po brzuchu kulisa z brzegów Huang-Ho.

Dyrektorem Bazaru mianowano Sokratesa: kierował ruchem pojazdów i ruchem batut dyrygentów. Dookoła nosa Belzebuba tańczyły czarownice i miotłami odganiały komary sprzed czerwonej gęby króla piekieł, który popijał koniak i snuł marzenia, jak to uwodzi zakonnice.

Czasem Don Kichot wstępował do baru i podjadał sandwicze; wtedy w ogromnych lustrach widział swoją postać, która jednakowoż nie była jego, więc zdawało mu się, że nie jest Don Kichotem, ale biednym studentem filozofii, który bardzo lubi odwiedzać burdele, gdzie pędzą żywot kobiety, które miło jest popieścić.

Rozdział IX

Dzień spoczywał na nozdrzach niczym plama smrodliwa i robaczywa. W zakątkach myśli krążyły krwiożercze bestie i dobroduszne kangury. Z legowisk wyłaziło ptactwo i połyskujące robactwo. W zacisznych szufladach pająki tkały sieci i prosiły o deszcz. Do niemożliwości wręcz roztargniony Don Kichot (jako że zamiast hełmu nałożył cylinder, a miecz zastąpiła mu laska z gałką z kości słoniowej) dosiadł swego rumaka i w towarzystwie giermka podjął objazd Bazaru.

Między drzewami, kwiatami i warzywami krążyli nadzy mężczyźni, którzy zbierali poziomki i krzesali ogień za pomocą kamieni. Byli szczęśliwi, aż pojawił się niejaki Adam, który wziął i wyostrzył jeden kamień tak, żeby można nim było ciąć i zadawać śmierć. Wzruszył tylko ramionami, gdy Don Kichot zapytał, dlaczego właściwie sporządził owo narzędzie przemocy. Adam okrywał sobie plecy skórami zwierząt. Zgromadził swoich synów, swą kobietę i swoje sługi – ponieważ z najsłabszych uczynił był swych służących – i nakazał im uprawiać ziemię, polować na zwierzynę i zabijać tych wszystkich, co przekroczą granice, które on ustanowił.

To było pierwsze tableau Bazaru.

Don Kichot udał się do Egiptu, posłuchał śpiewów wielbicieli Ozyrysa, pooglądał niewolników grzebiących w korycie Nilu oraz wyniosłych mężów w długich sukniach, którzy pobierali podatki dla Faraona. Śledził tajemnicze misteria, przytłumiony szept modłów oraz balsamowanie panujących i ich konkubin. Obok gniły ciała zmarłych niewolników.

Gdy przemierzał wąwozy Himalajów, przystanął na rozdrożu, zsiadł z konia i wstąpił do świątyni kapiącej złotem. Kapłani zabiegali o bogactwa dla Boga, a dla ludzi prosili o ubóstwo i wyrzeczenie. Na progu świątyni natknął się na poszczącego ascetę, który stał na jednej nodze i monotonnym głosem w kółko powtarzał święte słowo „OM”.

– Czemu sterczysz tu jak idiota, a nie zabierzesz się do roboty, leniwcze? – spytał Don Kichot.

– A nie wiesz ty, że praca nad doskonaleniem samego siebie, swych instynktów i swych pragnień, jest znacznie trudniejsza od dźwigania kamieni albo walenia jednym kawałkiem żelaza o drugi? Owocem tej pracy jest szczęście, spokój, którego nic nie jest w stanie zakłócić, a także jedność ze światłem. Słowem: światłość.

Don Kichot podumał przez chwilę, lecz ruszył dalej, gdyż jego pragnienie różnorodności było potężniejsze aniżeli ponęta spokoju i wiekuistości. Wsiada na konia. Przemierza krajobrazy, rzeki wpław, jeziora, lasy i pieśni.

W ogrodzie cesarza Chin przygląda się torturowaniu zbrodniarzy i patrzy na śmierć z lubieżności. W Atenach, po konwersacji z Peryklesem, zaskakuje go widok jego giermka, który zsiada z osiołka i pędzi ku urodziwej Greczynce wyciągającej doń ramiona.

– Nareszcie przybyłeś, Sokratesie – szepcze tamta namiętnie. – Ucałuj me wargi osłabłe.

Potem była wojna. Zwycięscy Spartanie defilowali przed zwłokami Peryklesa i salutowali. Ale nad ich głowami galopował tabun koni macedońskich. Falangi Aleksandra wdzierały się w armie perskie, syryjskie i egipskie. Ludzie sprowadzeni do roli niewolników pchali połamane kwadrygi. Ciecie z Bazaru i uliczni policjanci z radością walili zgarbione plecy gumowymi pałami.

Na krańcu pustyni Don Kichot wdał się w pogawędkę z Hiobem, który butwiał na stosie śmieci.

– Bóg dał, Bóg wziął. Jestem cierpliwy, a moja cierpliwość jest moim szczęściem.

Don Kichot ponownie popadł w zadumę, lecz jeszcze nie przerwał swej wędrówki. Jego nienasycenie prowadziło go przez namiętność i niecierpliwość.

W Rzymie na otwarcie cyrku zapalono żywe pochodnie. Płonący staruszkowie śpiewali w serpentynach ognia. Psy wyły. Oczy imperatora błyszczały w ekstazie.

Ależ piękny jest smród ciała, które się pali!

Bazar był wszędzie. We wszystkich kątach i zakątkach ziemskiego globu. W murzyńskiej osadzie podwładni agenci Bazaru przymuszali spoconych Murzynów do jedzenia cytryn.

W Hiszpanii miało miejsce wzruszające spotkanie Don Kichota z jego ojcem, czcigodnym Cervantesem, który głaskał Don Kichota po rudej łepetynie i mamrotał:

– Czasy się zmieniają. Kiedyś ty się rodził ze mnie, wyglądałeś inaczej, ale ja cię rozpoznaję, to ty jesteś moim synem, a dwudziesty wiek przeorał twoje ciało i twoją naturę.

Obaj płakali przy rozstaniu, lecz Cervantesa zmuszono, by położył się w grobie, a Don Kichot ruszył w dalszą wędrówkę.

Don Kichot stanął twarz w twarz z prorokami. Był tam Zaratustra z ogniem w oczach, był otyły i leniwy Budda, był nieśmiały Lao-Tse, był płonący miłością Jezus oraz rozpustny i okrutny Mahomet. I dało się słyszeć jakiś głos ponad prorokami, których nazywa się synami Boga.

– Daliście ludziom idee i fanatyzm i pchnęliście ich w zamęt bitew, przesądów oraz zbrodni. Przeklęte niech będzie wasze dzieło!

Następnie Don Kichot objął spojrzeniem ludzkość, która miała jeden jedyny język oraz jedne jedyne ręce. Ci ludzie zgromadzili się na wielkim placu i podjęli budowę wieży Babel. Przerażony Bóg wypuścił na ludzi chmarę aniołów, pogmatwał ich języki i rozproszył ich po różnych ścieżkach i pejzażach. Nauczył ludzi nienawiści.

Don Kichot wraz z Kolumbem wylądował na złotodajnych wybrzeżach Ameryki. Patrzył, jak zabija się spokojnych i niewinnych Azteków.

– To przez złoto! – bąknął muskularny marynarz, mamląc gumę do żucia.

I przyszły wojny. Wojny o kobiety, o królów, o ziemię, o sukces, o naftę i chleb. Całe miasta umierały, potopione we krwi. Ruiny i gruzy świeciły na ulicach Bazaru. Lecz zawsze, kiedy myślano, że to już koniec świątyni Don Kichota, zjawiał się ten rycerz niczym pocałunek pokoju i magiczną laseczką przywracał wszystkiemu porządek. Zrywał brudne firanki i draperie. Malował makaki na murach i nożyczkami obcinał ślimakom rogi.

Aleksander, Cezar, Dżyngis-Chan, Karol Wielki i Napoleon musieli Don Kichotowi pucować buty i podcierać zadek Belzebubowi.

Oto Bazar i oto tysiące mrówek wokół jednego jedynego kija, oto rzeczywistość zamknięta pod kopułą nieba.

Dzieło Don Kichota okazało się większe od jego idei, a jego romantyzm zbyt wątły, by pokonać namiętności, wszelako był on na tyle silny, że ocalił ludzkość od śmierci i ciągłej nienawiści. Albowiem Bazar to dzieło zakochanych wizjonerów oraz handlarzy wizjami.

Rozdział X

Dobył ją z kwiatów i mgieł, zwała się Dulcynea. Przy muzyce organów wziął ją w ramiona i na białym tle konwalii położył czerwień pierwszego pocałunku. Kochał z żarliwością, a ona swymi palcami snuła muzykę. Wyciągała ramiona ku otchłani niebios i bladolica jaśniała w nimbie jego źrenic. Wiedział, że to ta, co od chwili stworzenia była przyobiecana jego pragnieniom. Wziął ją z serca gawiedzi, by poszła z nim i była jak pieszczotliwy powiew wiatru, kiedy muska rozgorączkowaną twarz. Na jej wargach kładł pocałunki niczym klejnoty. I były to pieczęcie, którym na imię zapomnienie.

Płynęli przez jeziora, a wiatr nadymał im żagle i rozwiewał włosy. Szli wskroś lasy, a ptaki nad nimi migotały swym świergotem, a drzewa wysokie i ciemne składały swój szelest i swą niepokalaność na ich ramionach. Szli przez pola falujące i srebrzyście usiane bławatkami, zatopiwszy spojrzenia w odległym, mglistym brzęczeniu świerszczy i rozdzwonionych kościołów. Żeglowali przez morze przygniatane ryczącymi nawałnicami, na przekór wyciu fal bijących w ich przerażone zmysły. Przez pustynie i wydmy oboje szli, splótłszy ramiona, pogrążeni jedno w drugim w całej pełni zapomnienia.

Sama obecność jej ciała, jej głosu i jej promienistości wprawiała go w uniesienie, a jej pieszczoty – w ekstazę. Okrywał jej ciało pocałunkami, co były jak krople krwi czerwonej, i byłby się utopił w jej obliczu, gdyby pewnego dnia, na samym czubku zamglonego szczytu, nie omdlała niczym anioł i nie uleciała w śmierć, cała biała.

Złożył jej ciało w kwieciu i umaił ją perłowym łańcuszkiem kryształowych łez.

Całe życie: Bazar, rumak, hełm, zbroja, laska z gałką z kości słoniowej, luksusowe i bezszelestne auto – wszystko to, po stracie Dulcynei, zdało mu się bezbarwne i nieponętne. Tedy przypomniał sobie przeszłość, wszystko, co odczuwał i o czym myślał, a także wyważone słowa hinduskiego ascety:

– Zwyciężyć i poskromić samego siebie to najcięższy znój, a jego owocem jest wieczysta szczęśliwość.

Don Kichot wszystkiego już doświadczył, wszelkich osobliwości, lecz nigdy jeszcze nie próbował działać przeciw sobie samemu, nigdy jeszcze nie potrzebował być cierpliwym. Więc tego zapragnął. Odrzucił bogactwa i w żebraczej szacie, z sękatym kijem, wstąpił na pustynne piaski, słońcem spalone, aby zgłębić głębię swej samotności, głębię swej duszy oraz głębię spokoju, jaki daje zapomnienie o miłości i zapomnienie o zapomnieniu. Pogrążył się w ekstazie i zniknął dla świata, i nikt na Bazarze nie wiedział, gdzie przebywa i co porabia.

Można było jedynie usłyszeć głos Hioba ponurego i wychudłego:

– Cierpliwość jest moim szczęściem i jest szczęściem Don Kichota!

Sokrates robił wszystko, co tylko możliwe, aby nikt nie domyślił się nieobecności Don Kichota. Wiedział, że z chwilą, gdy podwładni i pospólstwo spostrzegą, że nie ma zwierzchnika, rozpierzchną się po ulicach, pozdzierają uśmiech z okien wystawowych lub po prostu powstaną jedni przeciw drugim, spuszczając z łańcucha swe zbrodnicze instynkty, a Bazar zatonie w powszechnej wojnie i zbrodni; elektrotechnicy uciekną i nie będzie miał kto zapalić lamp ulicznych.

Sokrates nie mylił się. Pewien durny stróż w czerwonej liberii oznajmił, że Don Kichot zstąpił do piekieł, do swego brata Belzebuba, i że już nie wróci.

– I po jakie licho, Sokratesie? Niech sobie żłopie ciepłe napoje i pieści gołe brzuchy babom, a my, służba w Czerwonej Liberii, my będziemy rządzić Bazarem.

– Żadne takie! To my, służba w Liberii Zielonej, my zostaliśmy powołani do rządzenia!

I od słowa do słowa, zaczęła się bijatyka stróżów czerwonych z zielonymi. Błysnęły noże. Krew i wnętrzności popłynęły z brzuchów. Po bruku galopowały rozwścieczone języki. Ktoś podpalił pawilon dyrekcji, podczas gdy między pokrywami studzienek jęczało echo i zdziwienie obciętego paznokcia. Kobiety śpiewem opiewały zaślubiny spluwaczek, a mężczyźni odcinali ogony, które wyrastały noworodkom z tyłków. Zrezygnowany Sokrates ułożył się do snu na popiołach. Przez dziury w jego portkach widać było grube okrągłe kolano. Pociągał wino z rozbitej konwi i pieścił rudą Ksantypę, mamrocząc:

– Odszedłeś, Don Kichocie, opuściłeś swego giermka, iżby plugawa zachłanna bestia mogła żreć tłuszcz jego cienia. Spójrz, o czcigodny, co oni zrobili z twoim dziełem. Biją się, zabijają i pożerają, a domy rozpadają się w gruzy pod bombami i pożarami. Biedny jest Sokrates, o Ksantypo! Psy zrywają się z łańcucha i gryzą się, a krzykacze chowają po kieszeniach wszystko, co świeci w powietrzu.

Popijał wino i płakał.

Belzebub drapał się po nosie i klął, a muchy bezlitośnie kłuły go w zadek.

Wtedy przybył do Bazaru ktoś, przed kim wielu schylało głowę. Niemniej jednak szanowano go mniej aniżeli Don Kichota. Sokrates podskoczył, przepełniony radością, jakby go uszczypnięto w piętę, i zakrzyknął:

– Nareszcie mam z kim pogadać!

Dziwna to była postać. Potrafił podróżować szybciej niż promienie świetlne. Przemierzał jednocześnie wiele epok na raz. To on brał udział we wszelkich człowieczych usiłowaniach w kierunku zorganizowania szczęścia właśnie tu. Zawsze niósł światło, lecz jako że ludzie nie przepadają za światłem, przyjmowano go wyciami szakala.

Przyszedł do Sokratesa, aby przedłożyć mu plan reorganizacji Bazaru, który polegał na zaprowadzeniu porządku tudzież żęcia trawy na łąkach, tak by więcej nikt nie zrywał pąków innym ani nie obgryzał sobie paznokci, żeby za to wieprzowe szynki wisiały na ulicach i głodni mogli je wtranżalać. Żeby zamiast błysku bagnetów błyszczały ślepia wesołych kotów oraz oliwa z wątroby dorsza. Żeby był pokój między ludźmi.

Sokrates wyraził zgodę skinieniem głowy.

– Dobra, dobra, mój mały, ale trzeba mieć ręce z żelaza i palce ze stali, aby utrzymać psy na łańcuchach. Masz siłę? Tedy, jeśli chcesz szykować pokój i ład, musisz być silniejszy od tych, co szykują wojnę. Dla wojny ludzie potrafią wyrzec się wszystkiego, dla pokoju – niczego. Pokojowi nie jest potrzebne dalsze posługiwanie się przez Chińczyków ich alfabetem. Należy wyrzec się indywidualności grup w imię jednostki i w imię swobodnego brzęczenia komarów. Trzeba umieć powiedzieć „Nie trzeba” i bronić idei. Lecz kto by oddał paznokieć za pokój! A dla wojny oddaje się szczęście, spokój i życie.

Postać oddaliła się w smutek i mgłę. Sokrates żłopał wino i gulgotał:

 – Chodź, Ksantypo, i popieść moje zatroskane podbrzusze.

Rozdział XI

Don Kichot przebywał na pustyni, źrenice wytężając ku ekstazie. Znieruchomiały, milczący, o sercu przepotężnym. Piasek przykrywał jego ciało, a pająk tkał mu pajęczynę w brodzie. Aliści Don Kichot przecenił swe siły. Energia skruszała, a wiatr rozrzucał ją między ziarna piasku, między żwir. Umarłe i pogrzebane karawany tańczyły dookoła jego spojrzeń. Piasek i chudość okrywały jego ciało. Ekstaza przeminęła, za to nadeszły pragnienie i głód. Jego ciało zrobiło się zbyt słabe, aby wstać i pójść. Trwał wyciągnięty, a do jego spieczonych warg z wolna zbliżała się śmierć.

Biedak byłby umarł, gdyby pewna czarownica, bliska przyjaciółka Leonarda da Vinci, nie ubłagała była zezłoszczonego Belzebuba i nie otrzymała zezwolenia na przyjście z pomocą Don Kichotowi. I przyszła, jak anioł. Miotła, której dosiadła, piękniejsza była niźli skrzydła. Orli nos, wilgotne wargi, szponiaste pazury na końcu długich palców i rozczochrane włosy, czerwone jak płomienie: tak wyglądał anioł.

Przybyła i dała wypić Don Kichotowi eliksir życia. Obmyła jego rany i jego wrzody, ubrała go we frak, podała mu jego laskę z gałką z kości słoniowej tudzież cylinder. Pomogła mu wsiąść do eleganckiej czarnej limuzyny i pojechali.

Gdy Don Kichot dotarł do rubieży Bazaru, wystraszone sługi stłumiły swe wrzaski. Petardy ucichły i ustał śpiew tułających się żebraków. Gawiedź tkwiła przed swym imagiem i pozdrawiała go.

– Niech żyje władca świata, Don Kichot, właściciel Bazaru!

Na zakręcie spotkał ostatniego przeniewiercę. Ostatni rozpierzchli się, dzwoniąc, czmychnął też sklepikarz. Jego ciało powieszono na suchej gałęzi. Było to ostatnie błyśnięcie. Potem wszystko wróciło na swoje miejsce. Bazar ponownie zajaśniał światłem pochodni i reflektorów. Na ogromnych trampolinach znów skakały ludzkie policzki i śmiech.

– Niech żyje Don Kichot, włodarz pokoju!

Sokrates ubrał się we flanelową piżamę i podskakiwał, melancholijnie schyliwszy głowę:

– O tak, o tak, mistrzu, ja wiedziałem, że wrócisz.

Belzebub otwierał gębę w radosnym uśmiechu. Wiedział, że dopóki będzie istnieć Don Kichot, żaden śmiałek nie uszczypnie jego, Belzebuba, w zadek, ani żadna mucha nie zabrudzi jego nosa.

Rozdział XII

Pewnego dnia Don Kichot samotnie spacerował ulicami miasta. Słońce kładło długie cienie na chodnikach i odbijało się w szybach. Don Kichot chodził i rozmyślał. Z piątego piętra jednej z kamienic patrzyły nań dwie źrenice. Piętnastoletnie dziewczę o płomiennym oddechu podążało oczyma za donkichotową krzątaniną. Czerwień jej ust i żar jej spojrzenia podnieciły go. Don Kichot zapłonął pożądaniem.

Bezszelestnie wbiegł po schodach, otworzył drzwi pokoiku, w którym czekała nań – naga i rozpalona. Nastąpiła jednia dwojga oczu i wiatru. Przez chwilę zwarli się w uścisku, aby na nowo rozniecić pożary i cisnąć nimi w swe ciała.

Potem triumfalnie zaniesiono połowicę Don Kichota do bazarowego pałacu. Grały fanfary, grały także morskie huragany. Błękit rozciągał się niczym uśmiech i roztapiał się w światłach i cukierkach.

Po miesiącach wieść została rozpowszechniona, iż małżonka Don Kichota ma rodzić.

W krytycznej chwili na całym ziemskim globie rzesza ludzka czekała na czubkach palców, zbita w ciżbę pod głośnikami. W końcu zdenerwowany spiker szepnął resztką sił:

– Dziewczynka!…

Spikera zaniesiono do składu papieru, wprasowano go w biuletyn, i rozgorączkowany tłum popędził ulicami.

– Kobita! Kobita nam się przydarzyła!

Wszystkie ludy sprzeczały się między sobą o jej pochodzenie. Wszystkie chciały ją zagarnąć i sobie przywłaszczyć. Spór rozstrzygnął Don Kichot, który przyznał ją fabrykantom zapałek i kurcząt.

Przed nosem pewnego wytwornisia przeszedł satyr śmieszek i oto dlaczego w klubie trębaczy-plotkarzy popijano kawę i usiłowano grać w brydża.            

Ludzkość nasycona doczesnością tańczyła wokół własnego ciała, a wieczność rozciągała się w niezmierzonych konstelacjach ponad spojrzeniem ślepych pragnień.

Rozdział XIII

Ziarno, raz zasiane, musi zakiełkować. Idea, raz zrodzona, puka uporczywie, aż nie znajdzie się tęgi łeb, który pozwoli jej się ziścić w działaniu. Don Kichot nosił w najgłębszej głębi samego siebie słowa hinduskie. Ślady ascezy i jakieś tam mistyczne uniesienia poznaczyły jego serce niby szpikulec i pozostały w jego świadomości zda się marzeniem, które musi być urzeczywistnione. Raz zwyciężony, chciał być zwycięzcą.

Pewnego dnia, chodząc sobie od podium powitalnego do podium hołdowniczego, poczuł, jak bunt nadyma mu pierś. Zapałał nienawiścią do wszystkiego, co istnieje, albowiem ulice, wieże, domy i okna wyobrażają kraty więzienia, które kajdanami skuwają nasze oczy.

Szlachetny rycerz machnął mieczem i jął grzmocić statuę Szatana, aż się rozleciała. W euforii zwycięstwa i nienawiści do rzeczywistości zdemolował mieczem rusztowania trampolin. Bazar walił się. Przerażeni ludzie bazarowej służby kryli się w piwnicach, a Don Kichot wiedział, że nareszcie jest mocny i że teraz nadejdzie wyzwolenie ciała, i że zdoła w końcu dostąpić niezmierzonej szczęśliwości, i że, raz wyzwolony, wyzwoli świat, usunie zasłony i pogłaszcze szyby, że skończy się wszechwładza brzucha, hien oraz siatek na motyle.

W tej samej chwili biedny student filozofii zmagał się z egzystencją. Osaczały go: ubóstwo, koszmar i trwoga. Pozbawiały go wszelkiej nadziei na przejaśnienie. Łyknął atrament, który niegdyś służył Bogu i Mojżeszowi, pochłonął pióro i pięć cegieł, i z idiotycznym uśmiechem zadowolonego z siebie szpiega podjął próbę rozebrania swego ciała z życia – z owego żałosnego kłębka cierpienia.

W międzyczasie dusza Don Kichota szybowała wskroś przestrzenie i gwiazdy, spowita w muzykę harf.

– Szczęśliwi ci, którzy znaleźli spełnienie. Szczęśliwi ci, którzy kochają ciszę.

Don Kichot był szczęśliwy. Fruwał, wyciągnąwszy ramiona ku nieskończoności. Pomalutku zatapiał się w nieskończoności i stawał się nieskończonością.

Po zburzeniu statuy Szatana, Bazar legł w gruzach. Wojny i rewolucje szalały w ruinach na podobieństwo chichotu obłąkanych syren. Zostało tylko pustkowie, gdzie pływało wycie hien drapiących swe ogony. Język czarownic i nos Belzebuba płakały razem gorzkimi łzami, gdyż jego zadek został całkowicie skonsumowany przez muchy i ślimaki.

Sokrates patrzył ze smutkiem na ruiny, a na koniec wziął kij i ruszył w drogę ku nieznanemu losowi. Po kilkudziesięciu kilometrach, kiedy kurz pokrył jego bose stopy, bo nawet jego buty uległy zniszczeniu w ruinach Bazaru, kiedy poczuł zmęczenie w swych starych kościach, przysiadł na kamieniu granicznym i wsparł głowę na drżących dłoniach. Wróbel przycupnął na jego łysym łbie i długo oglądał swe odbicie w błyszczącej skórze. Trwało to dłużej niż nieskończoność, aż przypadek sprowadził na drogę samochód agenta amerykańskich filmów. Ten rzucił okiem na przysadzistą sylwetkę staruszka, na jego nożyny dziwacznie podrygujące i na mocno przybrudzoną togę: uśmiechnął się, wysiadł z wozu i podszedł bliżej, pozdrawiając:

– Nie wiem, kim jesteś, o czcigodny, lecz czuję twą wielkość. Jesteś największym aktorem, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Angażuję cię do filmu. Sto dolarów dziennie.

Sokrates podumał, w końcu się zgodził, i pojechali.

Po jakimś czasie afisze na całym świecie zawiadamiały o narodzinach genialnego komika o niewiadomym nazwisku. Wiedziano tylko tyle, że pochodzi z Aten.

Jednakowoż nie, nie wierzcie w to: ten Sokrates i ten Don Kichot nigdy nie istnieli. Istnieje jedynie biedny człowiek, który nie wie, co ma zrobić ze swą wrażliwością i swym ciałem. Za każdym razem, gdy usiłował odebrać sobie życie, przeznaczenie oddalało śmierć od rzeczywistości. Za każdym razem, gdy widma nachodziły jego oczy, znajdywał siebie coraz bliższym obłędu. Jego życie toczyło się wskroś szaleństwa dwudziestego wieku, zupełnie odmienne od życia Don Kichota. Było szare, przytłaczające i tak odległe od radości, że lepiej byłoby dla tego człowieka nigdy go nie doznać.

Jaki język zdołałby opisać jego niedole i jego nadzieje, kiedy słowa są wyczerpane. Już eklezjasta mawiał, że słowa są wyczerpane, a od tego czasu wyczerpały się jeszcze bardziej. Stały się łatwe i puste. Byle dureń może się nimi posłużyć i mówić o sprawach istotnych, nie rozumiejąc ich; byle klaun może doprowadzić tłum do śmiechu i do płaczu. A przecież jego życie jest tu, przed nim, niczym chorobliwa i obsesyjna skarga. On pochyla się przed tym życiem, bierze je i opisuje. Spójrzcie na nie.

ANTYTEZY

1. Tylko wiara daje prawdziwą satysfakcję;
2. Rozumne badanie zjawisk oraz dar zwany intuicją pozwalają konstruować prawdziwe formy logiczne;
3. Socjologia – nauka traktująca o stosunkach między ludźmi – powinna brać pod uwagę ludzkie charaktery;
4. Wyrzeczenie się przyjemności jednostkowych na rzecz dobra powszechnego będzie podstawą szczęścia społecznego;
5. Psychologiczna rzeczywistość światów najbardziej odległych i najbardziej postępowych jest zuchwalsza od fantazji;
6. Społeczne zjednoczenie w dobroci i miłości – taki jest najszczytniejszy cel ludzkości;
7. Podanie ręki bliźniemu swemu jest najbardziej podniosłym aktem radości;
8. Umiłowanie wszystkości i na koniec umiłowanie samego siebie jako cząstki wszystkości jest ostateczną zdobyczą;
9. Walka o to i o zniesienie różnic między ludźmi oraz społecznościami jest zadaniem wszystkich istot obdarzonych świadomością;
10. Wszystko żyje, przeto wszystko zasługuje na miłość i przytulenie.

[1] Télégraphie sans fil – radio (przypis tłumaczy).

Za udostępnienie oryginału La foire de Don Quichotte i za wyrażenie zgody na publikację przekładu serdecznie dziękujemy Pani Nicole Gdalia Kaminski.


Bruno Durocher (Bronisław Kamiński, 1919–1996) – pisarz i poeta pochodzenia żydowskiego, tworzący w językach polskim i francuskim. Urodził się w Krakowie, w zasymilowanej rodzinie żydowskiej, jako Bronisław Kamiński. W 1937 r. zadebiutował tomem Przeciw, a rok później opublikował Pieśni barbarzyńcy. Aresztowany w pierwszych dniach II wojny światowej, później więzień obozu koncentracyjnego Mauthausen-Gusen, w którym spędził sześć lat. Po wojnie wyjeżdża do Francji, gdzie zaczyna pisać po francusku, pod nowym imieniem i nazwiskiem – Bruno Durocher. Jego pierwsza francuskojęzyczna książka, Chemin de couleur (1949), uzyskała przychylne opinie Paula Eluarda, Blaise’a Cendrarsa i Pierre’a Reverdy’ego. W 1950 roku założył wydawnictwo Editions Caractères, które działa do dziś. Trzytomowe wydanie jego dzieł zebranych zostało opublikowane we Francji w 2010 roku. 

Maryna Ochab (ur. 1946) – tłumaczka, laureatka Nagrody za Twórczość Translatorską im. Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Z języka francuskiego na polski przekładała m.in. dzieła Georges’a Bataille’a, Rogera Caillois, Raymonda Queneau, Didiera Eribona i Uniki Zürn.

Andrzej Socha – inżynier, muzykolog, tłumacz. Przełożył m.in. Krew Nieba Piotra Rawicza i Oblubienicę Pana (Wydawnictwo Krakowskie) i trylogię o Solalu Alberta Cohena (Noir sur Blanc). Ma w szufladzie szereg nieopublikowanych tekstów, w tym Ostatniego sprawiedliwego (Le dernier des justes) André Schwarz-Barta, zdaniem wielu najlepszą powieść-świadectwo o Zagładzie (Prix Goncourt 1959).