Mówię z własnej skóry, jedynej która podsyca moją
ambicję, aby prześcigać się w nieprawości
nadając słowom rodzaj godności z porami i delikatnymi
włoskami
(tej samej, którą w wieku dziesięciu lat nadałem młodemu wężowi, po tym jak szamotał się krótko w piersi i poczułem między ustami jego rześką głowę.
A moja siostra biła wesoło brawo, wierząc, że tak nagle
zdołałem wypowiedzieć
czarne słowo z oczami:
– Zobacz, mamo, jakie długawe słowa mają obce języki!
Potem ten sam wąż w metalowej misie szeleścił jak książka
wydrukowana na lichym papierze)
Takie a takie zjawisko duchowe ginie a
taki a taki organ nie ginie, a mimo to,
nagi i przerażony przed lustrem obejmuję swoje ciało.
A co miałem robić z dwoma głosami w ustach?
Bez wątpienia teraz chodzę po mieście z godnością na patyku
i taplam palcem w świadomości równie łatwo jak
w słoiku z jogurtem
mieszając tak długo aż zmięknie, zmięknie, zmięknie.
W samo południe jakiś człowiek siedzi zamyślony drapie się po głowie i
pluje do własnej pamięci jak do
opuszczonej studni:
– Pamięć? A bo może ja chciałem z łakomstwa
powieki z zębami i trzonowcami
by cały dzień przeżuwać sobie oczy!
Zobaczymy jeszcze tego człowieka pod koniec wiersza
pod postacią roju muszek octówek (Drosophila
melanogaster)
jak przechodzi kulejąc przez wrota kultury.
W każdym razie, ja stoję przed poetyckim credo jak przed kobietą
bez skóry,
która pudruje sobie żyły, a jeśli całuję ją czasem, w czym ja
jestem lepszy
od rzeźnika, który po zamknięciu sklepu chowa
z płaczem twarz w połciach mięsa,
których nie sprzedał.
To znaczy, ja kładę swój kark między pracę a jego przypadek
to znaczy, mój kark stoi między wierszem a jego przypadkiem
jak łono kobiety między plemnikiem a komórką jajową.
A jeśli moi przyjaciele chwalą się, że wyrosło im jakieś ucho
na brzuchu
brzuchem niech się do nich mówi. Znam ich zbyt dobrze: tkwią z
ziarnem prawdy w ustach
i ssają je ciągle jak cukierek.
Policzyłem dostatecznie, myślę że mam więcej stawów niż palców.
Ostatnio, coraz bardziej natrętne listy proszą, bym określił
wiek, w którym zwiariuję.
Ha, jutro rano złapię rudego psa za
nogę i obracając nim nad głową jak
śmigłem
rzeczywiście wzniosę się do nieba.
Oto, co zawsze wiedziałem: ci, którzy ujawniają swoją siłę
czynią to zapachem bezpłodnego zwierzęcia.
Oto, czego się nauczyłem: byłem jeszcze dzieckiem, gdy przepowiedziano,
że muszę przeżyć zdarzenie
potem, w szkole podstawowej litery rozkwitały na papierze tak samo jak
drobne plamy odry
małe figlarne zwierzęta zmieniały kolor na twarzy kolegi
z ławki.
„Tego lata byłem w mieście, gdzie miałem okazję
dużo spacerować
z zamiarem przestrzegania zasad ruchu drogowego. Oh, z jakim
wzruszeniem
przechodziłem przez ulice, przestrzegając zasad
sygnalizacji świetlnej…”
Ach, ciało moje, w ten sposób jesteś na tym świecie niczym kolorowa potrawka
bulgocąca w bezcennym kotle!
I właśnie teraz mój rozum krwawi na moje jedyne
przedstawienie spokoju ducha:
siwy żołnierz, który czesze sobie włosy w małych i łagodnych oknach
łaźni komunalnej.
Ha, jutro rano złapię rudego psa za
nogę i obracając nim nad głową jak
śmigłem
rzeczywiście wzniosę się do nieba.
Jak po całonocnym pijaństwie
gdy zamiast słońca wschodzi na niebie siny gruczoł,
gdy zamiast słońca ponad zielonymi górami
wznosi się na niebie wątroba i szklista wydzielina,
sprawy stają się
nie tyle jaśniejsze, ile nieznośnie wyraziste.
Nadwyrazistość. Ciało ukochanej jest sztywne
i wydziela nadmiar wyrazistości,
jakby jego komórki ustawiły się w szeregach pod skórą
i zastygły na baczność, tak że wyskakuje z łóżka
(z pogniecionej niezupełnie czystej pościeli)
i wkręca się w ścianę i wkręca się jak
świder w drzwi
a jej piersi zwisają bezwładnie z błyszczącego
betonowego stropu.
Wówczas byłoby czystą głupotą mówić o
misteriach kreacji,
podobnie jak czystą głupotą jest pić
w dalszym ciągu.
Ale, oto co możesz zrobić: skulony w kącie pokoju
pieść rozpaczliwie swoje ciało
z oczami wybałuszonymi na małe i popielate sutki jak dwie
pieczęcie śmierci.
We śnie zamarzły mi dłonie,
bo we śnie jest bardzo zimno.
Zbudzili mnie i mi je odcięli.
Śpij, maleńki, śpij!
We śnie zamarzły mi stopy,
bo we śnie jest bardzo zimno.
Zbudzili mnie i mi je odcięli.
Śpij, maleńki, śpij!
We śnie zamarzło mi serce,
Bo we śnie jest bardzo zimno.
Zbudzili mnie i mi je wycięli.
Śpij, maleńki, śpij!
Teraz jestem martwy.
Już nigdy nie zasnę.
Śpij, maleńki, śpij!
Więc sam pod ziemią.
Więc sam, sam, sam pod ziemią daleko.
Albowiem ziemia wykrztusiła wszystkich.
Wszystkich wypluła pośród kwiatów,
w kwiecistą chusteczkę wiosny.
Wszystkich wyrzuciła.
Teraz są plamami krwi w pięknej chustce
panienki gruźliczki.
Tfu! Wypluła ich ziemia w trawę.
I właśnie teraz jest dzień zmartwychwstania.
Teraz jest dzień drugiego nadejścia Zbawiciela.
Dzień Sądu Ostatecznego.
Oh, jaka wielka radość!
Ziemia wyciągnęła wszystkich na wierzch
ze swoich płuc,
ze swoich skrzyń chłodniczych
gdzie, Panie, tak dobrze się zachowali.
To jest Dzień Sądu Ostatecznego,
dzień, w którym rośnie ciało na każdej kości,
ciało osadza się na kości jak kurz na meblach.
To dzień, kiedy ciało świeci jak Księżyc.
To bezpieczne ciało.
Albowiem człowiek krzyczy z radości i mówi:
„Chodź, chodź do mojego ciała, tu jest ciepło i dobrze!”
Więc sam pod ziemią.
A na każdej kosteczce rośnie ciało.
Tak że ziemia zapełnia się ludźmi
a wody rybami
a niebo ptakami
a budy psami
a letnia kuchnia matki zapełnia się muchami
(ponieważ na kosteczkach much rośnie ciało musze)
O, jaka wielka radość!
.
A ci, którzy spalili się w ogniu i nie mają kości
również się radują
bowiem, z tego co widzę spod ziemi,
na trawie zapalają się ogniska małe jak płomień zapałki
albo wielkie jak płonący dom,
płomienie zaś, pac, wtem wypluwają kości
na kościach zaś, wtem rośnie ciało,
a jeśli gdzieś na świecie pojawia się idea,
wtem widzisz, że wokół niej rośnie głowa,
wtem widzisz jak idea wyleguje się w cieniu czoła,
którego wcześniej nawet nie było.
O, jaka wielka radość!
Więc ja sam pod ziemią.
Łopocze płótno chorągwi na wieczornym wietrze.
Jestem sam pod ziemią, jak dziecko z nosem przyklejonym do szyby.
Z nosem jak ślimak przyklejonym do szyby.
A to, co widzę, widzę przez trawę.
I siedzę w słodkim i czarnym mleku ziemi
i jestem jedyną żabką i wężem, rybą i królem
ciemnego królestwa.
Więc sam, sam, sam pod ziemią daleko.
A oni tańczą horę,
Krąg za kręgiem wokół Chrystusa,
który stoi pośród nich jak baranek.
I co ja widzę, przez trawę widzę:
kobiety z cienkimi nogami jak ołówki
z waginą jak gumka do mazania, wilgotna i różowa
i mężczyzn jak tupią w skórzanych butach z ostrogami
a każdy ma dwa kałamarze pełne tuszu między nogami.
Tyle zdołałem zobaczyć,
bowiem oni wraz z Chrystusem pośródku wstąpili do nieba.
Ja zaś sam, sam, sam na wieki,
z niebem zaciągniętym nade mną jak czarna kurtyna,
niebem zasuniętym jak zamek błyskawiczny nad oczami,
sam w słodkim mleku ciemności,
sam pod ziemią.
O, jaka wielka radość!
.
Oto Dzień Drugiego Nadejścia.
I nagle, pac,
ciemność wypluwa anioła,
anioła maciupeńkiego,
anioła wysuszonego,
anioła cukrzyka,
anioła albinosa,
ostatniego anioła rekuperatora.
Który ucapia mnie za ucho
i zabiera mnie do światłości a ja płaczę
i płaczę przez powietrze
z uchem między palcami anioła,
płaczę,
bo ciemność zostaje sama.
Poczerwieniało mi przed oczami,
czerwona góra przy wyjściu z baru,
bo było zimno a powietrze wilgotne, dramat dla astmatyków.
Im głośniej kaszlałem, tym czulej trzymała mnie za ramię,
tkliwa z powodu zimna.
A kiedy się uspokoiłem, chodziłem jak bociek,
jakbym miał głowę w słoiku,
i niezbyt pewne nogi.
Tak szedłem naprzód przez kałuże, deklamując Pounda,
na tyle na ile pamiętam, z podniesioną ręką, trochę teatralnie:
„Ktokolwiek jest zakochany, może chodzić bezpiecznie
nawet po scytyjskim wybrzeżu,
Żadne barbarzyństwo nie posunie się aż tak daleko,
żeby zrobić mu krzywdę.
Kupido poniesie przed nim zapalone pochodnie
I odpędzi wściekłe psy od jego kostek”…
A ona głosem pielęgniarki: „Proszę się uspokoić, proszę się uspokoić,
bo znów będzie pan miał atak kaszlu!” …
Dobry Boże, nie wiem, skąd się wzięli!
Dwóch z jednej, dwóch z drugiej strony.
I jeden z jasnofioletowym irokezem na głowie mówi:
„Widziałeś, jak ją macał, dziad, pod stołem
i jak ją mamił głupotami z Platona?”.
A drugi, co wyglądał jak dziecko, bardziej zadziorny:
„Jak pomyślę, że ssie pomarszczonymi wargami
jej piersi jak brzoskwinki, tfu, chce mi się rzygać!
Damy koteczce troszkę świeżego mleczka!”
A ten z irokezem na głowie:
„A dziadkowi damy po łebku,
bo już czas, by poszedł lulu”,
i wymierza mi policzek.
Ona zaś jak wyszyta na rękawie kotka.
Dobry Boże, wtem zobaczyłem chodnik jak się rusza,
i przechodzi nade mną, otulając mnie jak mokra kołdra.
Budynki zaś z głową w dół.
A czarna kałuża spadła mi jak poduszka na uszy.
Luli luli na kwiecistej łące!
A gdy się ocknąłem, próbowałem się odkryć i nie mogłem.
I znowu luli luli na kwiecistej łące i znowu policzkowanie
a ona płacząc i całując mnie, z podbitymi oczami,
z ustami pogryzionymi jak przez myszy i podartą sukienką:
„Proszę się uspokoić, proszę się uspokoić, bo znów będzie pan miał atak kaszlu!”
Podniosłem się z trudem, ona zaś zabrała różowe majtki spod płotu
I schowała do torebki.
Teraz, w wieku niespełna 25 lat, jest starszą panią:
czarne wory pod oczami,
pobrużdżone czoło, pomarszczone usta, obwisłe piersi.
I co ja mogę zrobić, skoro postanowiła się zestarzeć i
starzeje się zgodnie z planem?
„Z wielkiej miłości – mówi – za dwa lata będę jak pan,
niech pan się nie wstydzi ze mną
wieczorem w knajpie!”
I nazywam ją dziwką. Ale też aniołkiem.
A ona, głosem pielęgniarki:
„Proszę się uspokoić, proszę się uspokoić, bo znów będzie pan miał atak kaszlu!”