Kenneth Koch, „Tysiąc sztuk awangardowych”

1.

Kenneth Koch, zaliczany do wielkiej czwórki „szkoły nowojorskiej” – obok, przypomnijmy dla porządku (i samej przyjemności przypominania): Johna Ashbery’ego, Franka O’Hary i Jamesa Schuylera – jako ostatni doczekał się u nas samodzielnej książki. Ale choć Tysiąc sztuk awangardowych pojawia się na półkach księgarń dopiero dziś, teksty te, w przekładzie Piotra Sommera, ukazywały się regularnie od drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych na łamach „Literatury na Świecie”, a więc przez blisko ćwierć wieku, dzięki czemu mogły nieźle zadomowić się w świadomości tych czytelników, którym bliskie są tradycje awangardy, nie tylko amerykańskiej. Zebrane w jednym tomie, bezsprzecznie złożyły się na jedną z najciekawszych i najbardziej orzeźwiających lektur, jakie przydarzyły mi się tej zimy.

Gdy mowa o obecności Kocha w Polsce, warto pamiętać, że garstka jego wierszy ukazała się latem 1986 roku w legendarnym „niebieskim” numerze „Literatury na Świecie” (w przekładzie Andrzeja Szuby i Agaty Preis-Smith) jako dopełnienie tekstów Ashbery’ego i O’Hary, sygnalizując zasadnicze znaczenie Kocha dla tej bardzo nieformalnej grupy poetyckiej. W późniejszych latach wielokrotnie gościł na łamach warszawskiego pisma, tłumaczony także przez Bohdana Zadurę i Andrzeja Sosnowskiego, ostatecznie odnajdując w osobie Piotra Sommera swojego ambasadora w polszczyźnie, który przygotował także najobszerniejszy jak dotąd wybór jego wierszy, pomieszczonych obok niektórych sztuk awangardowych w antologii O krok od nich; wybór tym cenniejszy, że obejmujący zarówno teksty wczesne, z początku lat 60., jak i późniejsze, zaczerpnięte z głośnego tomu One train z 1994 roku[1]. Z czasem nasze polskojęzyczne wyobrażenia o dorobku Kocha zaczęły uzupełniać również teksty spoza lirycznego poletka, dobrze pokazujące zakres jego pisarskich zainteresowań, rozciągających się także na prozę i eseistykę[2].

Jest więc Koch obecny od „dni pierwszych” Nowojorczyków nad Wisłą, ale długo – przynajmniej w szerszej świadomości – pozostawał trochę w cieniu słynniejszych przyjaciół[3]. Tysiącem sztuk awangardowych, jak mi się wydaje, Koch może dziś u nas sporo namieszać, bo zbiór to prawdziwie zbójecki: prowokacyjny, ostentacyjne osobny, ale także – zaskakująco świeży. Kiedyś książki poetów spod znaku „szkoły nowojorskiej” odmieniały – jawnie lub skrycie – oblicze polskiej poezji. Czy taki los pisany jest i Tysiącowi sztuk awangardowych? Dla tych, którym bliska jest tradycja poezji chronicznie wychylonej poza samą siebie, to lekcja obowiązkowa (być może po części już odrobiona). Ale książka ta, w odpowiedni sposób przeczytana, to także ciekawy przyczynek do ożywionej u nas ostatnio dyskusji o kondycji awangardy i jej znaczeniu dla literatury.

Koch jest obecny od „dni pierwszych” Nowojorczyków nad Wisłą, ale długo  pozostawał trochę w cieniu słynniejszych przyjaciół.

2.

W towarzyszącym książce posłowiu, stanowiącym fascynującą, liczącą przeszło czterdzieści stron notatkę z lektury i przekładu, Piotr Sommer zauważa, że Koch – na tle pozostałych Nowojorczyków – to poeta „wyraziście odmienny” (co zresztą, jak przypomina, można powiedzieć właściwie o każdym z nich), ale też niejedno go z nimi łączy. Koch, podobnie jak Ashbery czy O’Hara, był erudytą i miłośnikiem sztuki. Tę głęboką fascynację czuje się w Tysiącu sztuk awangardowych. Wystarczy wspomnieć, że na grono protagonistów składają się tak różne postaci jak Manet, Watteau, Kantor (Tadeusz), Yeats, Husserl czy Wittgenstein, którym na równych prawach partnerują Odyseusz, Agamemnon czy Hamlet. Jest więc Tysiąc sztuk awangardowych cyklem wyjątkowo gościnnym. Ale Koch nie ogranicza się tylko do bohaterów „sprawdzonych i uznanych”. Odnajdziemy tu nie mniej liczną reprezentację postaci anonimowych (jak chińska Kucharka), zwierzęcych (jak ubrana na czarno Kaczka, która reżyseruje śmierć wspomnianego już Tadeusza Kantora na scenie), a także pochodzących zupełnie spoza tradycyjnego katalogu bohaterów – jak Didaskalia, które w jednej ze sztuk wyskakują z – tak, tak – parasola i na jedną (bezcenną) chwilę wybijają się na egzystencjalną niepodległość. Ale Koch i na tym nie poprzestaje, bo całe to grono zupełnie swobodnie przemieszcza się pomiędzy sztukami, drwiąc sobie nie tylko z klasycznych zasad trzech jedności i decorum, do czego już zdążyliśmy się przyzwyczaić, ale i z samej formy dramatycznej. Jeśli dodamy do tego, że ten sam aktor – jak w krótkiej, rozpisanej na kilka zdań scence zatytułowanej Inny powrót Odyseusza – może wcielać się równocześnie w dwie postaci, Odyseusza i Penelopę, jasne jest, że w tekstach tych zdarzyć się może wszystko. I takie od początku przyświecało im założenie.

Koch, podobnie jak Ashbery czy O’Hara, był erudytą i miłośnikiem sztuki. Tę głęboką fascynację czuje się w „Tysiącu sztuk awangardowych”.

Tym, co od razu rzuca się w oczy podczas lektury Tysiąca sztuk awangardowych, jest zamiłowanie Kocha do komizmu – jego niezwykłe wyczucie, prowadzące niekiedy wręcz do zapamiętania się w żywiole literackiej zabawy (albo, mówiąc wprost, zgrywy). Niewątpliwie też jest to jeden z najbardziej charakterystycznych rysów całego jego pisarstwa i jeden z wyznaczników wspomnianej już odmienności, choć trzeba pamiętać, że zasadniczo cała nowojorska czwórka od początku przełamywała chwilami nieznośną solenność powojennej poezji amerykańskiej, a element otwarcie ludyczny stał się z czasem jednym z istotniejszych znaków firmowych ich tekstów. Koch jednak wyciągnął z owej zasady komicznej najdalej idące konsekwencje oraz, co może nawet ważniejsze, zbudował na niej oryginalny i bardzo zajmujący komentarz do czasów, w których przyszło mu żyć – choć może lepiej byłby powiedzieć: do wszystkich czasów. Bo tym właśnie są „sztuki awangardowe”: udramatyzowanymi przypisami i dopiskami do historii ludzkości, do wszystkich epok, wszelkich długości i szerokości geograficznych, a także – co może szczególnie interesujące – do historii pisania. Komizmem, niekiedy ocierającym się o pure nonsens, a niekiedy o bardziej surrealistycznym rodowodzie, jest u Kocha przesycony cały tekstowy świat. Objawia się on na bardzo wielu poziomach, zarówno samej formy (która bywa, jak w Parasolu didaskaliów, pełnoprawną bohaterką), jak i anegdoty – bo często cała sztuka ma w gruncie rzeczy charakter anegdotyczny, jest tylko jedną z tysiąca mniej lub bardziej nieprawdopodobnych historii nanizanych na ten sznurek. I choć, jak wspomniałem, komizm jest obecny w twórczości Kocha od jej zarania (wystarczy zajrzeć do głośnego poematu Świeże powietrze z lat pięćdziesiątych[4]), to w Tysiącu sztuk awangardowych padł chyba na najpodatniejszy grunt. Duża w tym zasługa formy dramatycznej (czy raczej udramatyzowanej), która jest naturalnym żywiołem komedii.

Do tych bardzo generalnych uwag dodałbym jeszcze, że u Kocha sytuacje komiczne – humorystyczny, często parodystyczny wymiar scenki czy dialogu – nie są jednak celem samym w sobie, a raczej stają się sposobem na przedarcie się do głębszych warstw doświadczenia, być może w inny sposób niedostępnych; są wynikiem przeświadczenia o komiczności doświadczenia jako takiego, ale bez puszczania w niepamięć jego bardziej tragicznego rewersu. Wbrew pozorom Koch nie jest naiwny ani lekkomyślny – wyraźnie wyczuwalna jest u niego świadomość konsekwencji takich, a nie innych tekstowych gestów, wyrastających ze wspomnianych już tradycji. Koch nie tropi komizmu dla niego samego, ani nie zatraca się w nim bezgranicznie (choć niekiedy jest od tego o krok). Jest on dla niego narzędziem umożliwiającym i warunkującym mówienie, albo nawet szerzej – istnienie.

Koch nie tropi komizmu dla niego samego, ani nie zatraca się w nim bezgranicznie (choć niekiedy jest od tego o krok).

W przywołanym już posłowiu Piotra Sommera, Tytule do chwały, pompatyczny i humorystyczny tytuł książki staje się doskonałym punktem wyjścia do mówienia o tych tekstach. A mówić o nich wcale nie jest łatwo, bo ich formy i treści zbyt dalekie są od jednoznaczności, by mogły stać się źródłem łatwo osiągalnego hermeneutycznego ukojenia. Ale to dobrze, przecież nie taki jest ich cel. Ów tytuł – Tysiąc sztuk awangardowych – jest dość przewrotny, bo sztuk w ostatecznym rozrachunku jest sto dwanaście (z czego w polskim wydaniu znajdziemy blisko osiemdziesiąt), a z drugiej strony mówi także coś bardzo istotnego o tych tekstach: o ich ambicjach, charakterze, proweniencji. I choć „tysiąc”, jak szybko zauważamy, jest jedynie figurą retoryczną, sugerującą czystą i nieokiełznaną potencję tych tekstów – przez oczywiste nawiązanie do Baśni tysiąca i jednej nocy – nie ma się poczucia jego nieadekwatności[5]. Wręcz przeciwnie – jak każdy dobry tytuł rozbudza apetyt i jest obietnicą baśniowej wręcz perspektywy czasowej (czas zresztą to jeden z głównych bohaterów, powracający w zmieniających się tekstowych dekoracjach). Wydaje mi się, że umiejętność gry z tradycją, z jej niezliczonymi wariantami i konwencjami, jest jedną z najmocniejszych stron Kocha. Nigdy nie stają się one w jego rękach jedynie pustym ornamentem. Właśnie pusta ornamentyka bardziej tradycyjnych (i wzniosłych) stylów literackich, dominujących w tekstach głównego nurtu, od samego początku była przez niego kwestionowana. Koch to mistrz pastiszu i trawestacji[6], który w Tysiącu sztuk awangardowych daje popis umiejętności w „mówieniu językami” – i który w formie „sztuki awangardowej” znajduje dla nich doskonały wehikuł czasu.

Rozważania nad formą podejmuję w drugiej kolejności bynajmniej nie dlatego, że mają one drugorzędne znaczenie. Koch bawi się formą, jest ona dla niego nierozerwalnie związana z tym, o czym (i kto) mówi się w tekście[7]. Nie inaczej jest w „sztukach awangardowych”: to, co najciekawsze, rozgrywa się w nich często na poziomie formy, która wyrasta z doświadczenia, o jakim traktuje dana scenka, czasami przyjmując tak niecodzienny kształt jak we wspomnianej już sztuce Tadeusz Kantor i Kaczka, w której nie znajdziemy tradycyjnie pojmowanego dialogu scenicznego i której tekst składa się wyłącznie z didaskaliów. Ale eksperymenty z formą, doprowadzone niekiedy do granic „dramatyczności”, nigdy nie wykluczają potencjału scenicznego tych tekstów, jaki niewątpliwie w nich tkwi[8]. Ale właśnie – jak zakwalifikować je gatunkowo? Czym w gruncie rzeczy są te „sztuki awangardowe”? Czy rzeczywiście można powiedzieć, że to sztuki sceniczne? Szczęśliwie, jak się wydaje, nie musimy się spieszyć z odpowiedzią na tak postawione pytanie, bo teksty Kocha, wyrastające z najlepszych tradycji awangardowych, poniekąd same „rozbrajają” te i podobne pytania, uświadamiając arbitralność rodzajowych i gatunkowych podziałów, ale także ich oddziaływanie na siebie. Na tym polu, jak wiadomo, zasługi nie tylko Kocha, ale i wszystkich Nowojorczyków są znaczące. Rozważania nad formą dramatyczną – tym, czym właściwie jest ona dla postaci, jak warunkuje jej byt sceniczny, jej głos, ale też czym jest dla tekstu – stanowią jedną z ciekawszych warstw tej książki. Ale nie jest też tak, że teatralny potencjał, sugerowany przez gatunkowe określenie tych tekstów, jest wyłącznie rodzajem stylistycznego chwytu, służącego celom wyłącznie literackim. Piotr Sommer podpowiada, że sztuki Kocha to tak naprawdę „wielopostaciowa medytacja nad wierszem scenicznym i nad praktyką sceniczną wiersza” (s. 155). Bardzo do mnie przemawia to nieortodoksyjne przyporządkowanie gatunkowe. Koch jest przede wszystkim poetą, i nawet gdy „dramat układa” (a „sztuki awangardowe” to nie jedyne teksty sceniczne, jakie wyszły spod jego pióra, jest także autorem libretta operowego), myśli wierszem i o wierszu, o wszystkich potencjalnych jego wcieleniach i realizacjach. Przyznaję, że jednym z bardziej zadziwiającym kontekstów, które nawiedziły mnie podczas lektury Tysiąca sztuk awangardowych okazał się Teatrzyk Zielona Gęś Gałczyńskiego. Niespodziewane to pokrewieństwo, choć jeśli spojrzeć na twórczość autora Balu u Salomona bez uprzedzeń, łatwo dostrzec miejsca wspólne dla obu poetów, z odmienianym już przez wszystkie przypadki organicznym wręcz wyczuciem komizmu na czele. Podobnie jak ma to miejsce w przypadku Gałczyńskiego, trudno u Kocha jednoznacznie wytyczyć granicę między lirycznym i dramatycznym, bo obie strategie karmią się swym formalnym i językowym potencjałem. Wspomniana „sceniczna praktyka wiersza” jest sposobem na otworzenie go na to, co przychodzi do niego ze strony dramatu – i patrząc po efektach, praktyka to godna polecenia.

 

 

Wspomniałem na wstępie, że Tysiąc sztuk awangardowych może naprawdę dobrze wpisać się w toczącą się dziś w poezji i krytyce dyskusję o kondycji i roli awangardy. Bo też i sama Awangarda – pisana wielką literą – jest jedną z bohaterek cyklu, pojawia się nawet na scenie w Piosence do Awangardy (w innej sztuce mowa o Mieście Awangardy, jeszcze inna zatytułowana jest po prostu Awangarda miejska). Koch, jeśli można tak powiedzieć, był urodzonym awangardzistą i los tego, co w różnych okresach opatrywano mianem awangardy (tak przedwojennej, jak i powojennej) nie był mu obojętny. Ale mam też nieodparte wrażenie, że we wspomnianych sztukach drwi sobie z prób nazwania jej, przyłapania na gorącym uczynku. We wspomnianej Piosence dla Awangardy jej losy opiewa Tenor, zdając relację z tego, co z czasem stało się z jej początkowym głodem nowości: „A potem urosła, i zrobiła się wielka i twarda / Jak jakiś przeogromny kamień, ta Awangarda – / Jak przeogromny kamień, który przywłaszczył sobie całą przeszłość!”.  Czy sugeruje się tu nam, że Awangarda się zestarzała? Ugięła pod własnym ciężarem? Warto zauważyć, że zanim jeszcze pojawi się na scenie, odzywa się Głosem Upiora: „Może moja misja jest skończona. / Każdy prąd w kulturze i historii ma swój czas / Który się zdarza tylko raz / I nie wykluczam, że mój dobiegł końca”. I dopiero wtedy wkracza na scenę – jako „stara drobna kobieta”.

Ale może to właśnie „starość” Awangardy jest dziś bardziej awangardowa niż się na pierwszy rzut oka wydaje? Tysiąc sztuk awangardowych ukazało się w Stanach Zjednoczonych pod koniec lat osiemdziesiątych zeszłego wieku, gdy znaczenie dorobku „szkoły nowojorskiej” dla powojennej poezji nie ulegało już wątpliwości. U nas, jak wspomniałem na wstępie, mniej więcej w tym samym czasie zaczęły pokazywać się pierwsze przekłady poetów spod znaku tej „ostatniej awangardy”[9]. Mam poczucie, że książka Kocha stanowi ciekawą próbę ocalenia awangardowego impulsu poprzez jednoczesne uznanie i odrzucenie jej historycznego wymiaru, tak jakby awangarda musiała przetrawić samą siebie, by znaleźć powód do dalszego trwania. W zamknięciu Piosenki do Awangardy, gdy – jako się rzekło – pojawia się ona na scenie pod postacią „starej drobnej kobiety”, padają z jej ust znamienne słowa: „To dopiero faza początkowa!”. Koch, w swoim stylu, unika zabójczej jednoznaczności, dając nadzieję, że ostatnie słowo jeszcze z jej ust nie padło. Patrząc na to, jak duże zainteresowanie budzi ona wciąż u poetów (ale i krytyki), wydaje się, że – cytując klasyka – pogłoski o jej śmierci są mocno przesadzone.

W dyskusji o żywotności awangardy zabiera także głos Piotr Sommer, gdy – omawiając tekstowe ekscesy Kocha – zauważa, że „awangarda bywała naprawdę szybka (i wesoła), akademia musiała ją gonić. Ostatnio to akademia najszybciej objaśnia nowe awangardowe trendy – można powiedzieć, że wyprzedza awangardę. Czemu nie, tyle że w tym przymierzu z akademią awangarda zbytnio nie przyspiesza (ani nie weseleje)” (s. 195). Znamienne jest to podkreślenie aspektu ludycznego tych tradycji awangardowych, do jakich odwoływał się Koch. Sommer przyznaje zresztą, że zamiast o awangardzie, wolałby mówić o „tradycji eksperymentu”, która – jak zauważa nie bez ironii – „jest umiarkowanie długa, trwa mniej więcej od starożytności po dzień dzisiejszy”. Myślę, że Koch bez chwili zawahania podpisałby się pod tymi słowami. A może nawet napisałby na ich kanwie „sztukę awangardową”, kolejną do mitycznego tysiąca.

3.

Tysiąc sztuk awangardowych kryje w sobie jeszcze jeden tekst, o którym dotąd nie wspomniałem, a który z pewnością zasługuje na kilka słów komentarza: poemat Sztuka poezji z tomu The Art of Love (1975), pierwszej z książek Kocha, jaka zapewniła mu szerszy rozgłos[10]. Tekst to odmienny od „sztuk awangardowych”, niemniej odmienność to przecież jeden ze znaków rozpoznawczych autora i jego wierszy. Sztuka poezji to tekst miejscami wręcz dyskursywny (albo jedynie wdzięcznie markujący dyskursywność), co wynika wprost z podjętej w nim, w pełni świadomie, gry z klasyczną konwencją „sztuki poetyckiej” – na podobnej zasadzie, na jakiej w Tysiącu sztuk awangardowych mieliśmy do czynienia z grą z najróżniejszymi konwencjami dramatycznymi. I choć element subwersywny jest w nim obecny od początku do samego końca, tekst ten jest, jak na Kocha, napisany właściwie „po bożemu”. Oczywiście, raz po raz puszcza się tu do czytelnika oko, co jednak nie wyklucza przenikliwości i naturalności, z jaką mówi się w Sztuce poezji o niełatwym procesie pisania wierszy.

Jaka jest „sztuka poetycka” Kocha? W dużej mierze stanowi doskonałą ilustrację jego metody twórczej – jest więc rozgadana, ale w najlepszym tego słowa znaczeniu. Co rusz osuwa się w anegdotę, choć jest też niezwykle rzeczowa, by nie powiedzieć: drobiazgowa (jak w humorystycznym kwestionariuszu, pozwalającym przy pomocy dziesięciu pytań „łatwo” – niczym w jakimś quizie – zweryfikować jakość wiersza i jego „gotowość” do pokazania go światu). Koch odziera proces pisania z aury tajemniczości, podbitej prostodusznie pojmowaną wiarą w natchnienie (u nas, zdaje się, wciąż tu i tam wyznawaną), podkreślając wagę żmudnej pracy nad tekstem („Kiedy okazuje się, że wiersz jest / Nieudany, należy go skorygować, i to naprawdę może być ciężka / Przeprawa. (…) A kiedy już przywykniesz do udręki towarzyszącej poprawkom, / Możesz je naprawdę polubić”). Ton jest lekki, ale nie lekceważący czy lekkomyślny, bo dla Kocha pisanie to jednak całkiem poważna sprawa, o której lepiej mówić (i którą lepiej praktykować) bez patosu.

Dla Kocha pisanie to całkiem poważna sprawa, o której lepiej mówić bez patosu.

Przyznaję, że niezwykle podoba mi się decyzja Piotra Sommera, by Sztukę poezji zestawić z Tysiącem sztuk awangardowych, dzięki czemu daje się ona czytać również jako swoisty komentarz do tekstów tworzących zasadniczy trzon książki, stając się zaskakująco poręcznym katalizatorem refleksji nad tym, czym właściwie jest poezja, czym wiersz różni się od – dajmy na to – „sztuki awangardowej”. Gdy Koch rozprawia się z lękiem przed utratą talentu, pustoszącym ducha poetów, w nieunikniony sposób towarzyszącym im we wszystkich epokach – nawet tak bezdusznych, jak nasza – sugeruje: „Napisz wierszem podręcznik / wędkarstwa. Albo Sztuki Miłości. / Cokolwiek. Wypatruj tego, czego bałeś się utracić, co, jak się wydawało, / utraciłeś, / Talentu, który się zapodział”. Dla Kocha sięganie po nowe formy, eksperymentowanie z nimi, jest sednem i sensem pisania. Piotr Sommer pyta w pewnym momencie: „Bo i co komu po wierszu, który kurczowo trzyma się samego siebie (wiersza)?”. Myślę, że podobne pytanie mogłoby paść z ust samego Kocha. Cóż po poecie, niechby i w czasie marnym, który nie ma odwagi wykraczać poza to, co w pisaniu zastał?

Ponieważ jakoś trzeba zakończyć, nawet gdy kończyć się nie chce, oddaję głos Kochowi ze Sztuki poezji, gdy mówi o tym, jak (nie) kończyć: „Pod koniec wiersza/ Można ulec pokusie nadmiernej uniwersalizacji, filozofowania, i ogólnikowości / Albo wprowadzić Historię, albo Oceany, ale tego robić nie należy / Jeśli tylko można się powstrzymać, bo każda rzecz / Jaką się napisze będzie wtedy brzmiała jak każda inna, / A poezja i życie takie nie są”.


[1] P. Sommer, O krok od nich, Wrocław 2006 oraz wydanie drugie, poszerzone (2018), uwzględniające między innymi poemat Sztuka poezji Kocha.
[2] K. Koch, Wielka poezja w podstawówce, przeł. A. Sosnowski, „Literatura na Świecie” nr 10-11/2000 oraz opowiadanie Pokój radziecki, przeł. M. Szuster,  „Literatura na Świecie” nr 9-10/2018.
[3] K. Koch, Notatka o Franku O’Harze z lat wczesnych pięćdziesiątych, przeł. J. Kozak, „Literatura na Świecie” nr 7/1986 oraz Amerykanin w Warszawie, rozmowa Piotra Sommera z Johnem Ashberym,  „Literatura na Świecie” 7/1986, przedrukowana w: P. Sommer, Artykuły pochodzenia zagranicznego, Gdańsk 1996 oraz P. Sommer, Po stykach, Gdańsk 2005 (wyd. I) i Poznań 2018 (wyd. II).
[4] Poemat ten uznany został po latach za swego rodzaju manifest „szkoły nowojorskiej”. Zob. K. Koch, Świeże powietrze, przeł. Bohdan Zadura, „Literatura na Świecie”, nr 3/1994.
[5] O figurze „tysięczności” niezwykle zajmująco pisze w swoim posłowiu Piotr Sommer, zwracając uwagę na jej „zawadiacki” charakter.
[6] Za niezły przykład może posłużyć jeden z jego bardziej znanych wczesnych wiersz Wariacje na motywie z Williama Carlosa Williamsa [w:] P. Sommer, O krok od nich, op. cit.
[7] W głośnym wierszu Jeden pociąg może zasłonić drugi z tomu One train (1994) długie linijki nieodparcie kojarzą się z mijającymi się długimi składami pociągów [w:] P. Sommer, O krok od nich, op. cit.
[8] O scenicznych realizacjach sztuk Kocha – także polskich – wspomina w swoim posłowiu Piotr Sommer.
[9] Ostatnia awangarda to tytuł głośnej książki Davida Lehmana o poetach szkoły nowojorskiej z 1998 roku. Jej fragmenty ukazały się w „Literaturze na Świecie” (nr 3-4/2006, przeł. J. Gutorow, P. Marcinkiewicz).
[10] Poemat ten, w przekładzie Piotra Sommera, ukazał się wcześniej w „Literaturze na Świecie”, nr 11-12/2017.


Kenneth Koch, Tysiąc sztuk awangardowych, przełożył Piotr Sommer.
Wyd. WBPiCAK, 2019,  ss. 204.



Juliusz Pielichowski – poeta, tłumacz z języka angielskiego. Ostatnio opublikował tom wierszy Czarny organizm (Mikołów 2019) oraz nowy przekład O chodzeniu H. D. Thoreau (Lublin 2019). Okazjonalnie krytyk i redaktor. Mieszka w Warszawie.