jeszcze czeźnie ich wszystkich nadzieja
K. Góra

W 2003 roku gliwiczanin Ryszard Chłopek opowiadał swoim drugim tomem o tym, jak Legendy schodzą z pomników, Zygmunt Freud zostaje pomylony z Karolem Marksem, a Tadeusz Peiper naprawia zegarek przypadkowo spotkanemu turyście i „[…] Wszyscy kręcą, nawet/ tramwajarze tramwajarzy okręcają wokół osi ich własne/ koła na rondach na okrągło na zakrętach na zielonym/ świetle. Ale nie tylko. Ponieważ patrzę (bo tkwię/ niepotrzebne jak drogowskaz przy podmiejskiej drodze)”. W 2019 roku Jakub Pszoniak snuje historię w podobnym duchu: o rodzinnym Bytomiu, o tym, jak wyburzono pomnik generała Świerczewskiego, który potem zaczął wracać i straszyć, i o tym, jak na miejsce sprowadzono Japończyków z ich superkomputerami, żeby sprawę rozwiązali. Aż ktoś pyta ironicznie: „To nie wystarczyła wam czarna wołga?”. Najwyraźniej nie wystarczyła. Wówczas też rodzi się – w Stroniu Śląskim, gdzieś między jednym a drugim słowem, w mateczniku wydawcy – tytuł tej recenzji. Taka „poniekąd legenda” ułożyła się właśnie w wierszach z debiutanckiego tomu Pszoniaka Chyba na pewno. Poniekąd, bo zawahanie wpisane jest w każdą jego opowieść: w pokoleniowe zaśpiewy, egzystencjalne snujki miejskie, w rodzinne historie z kopalniami w tle oraz w metarefleksje o podmiocie reprezentującym (ale co właściwie?, jakieś doświadczenie pokoleniowe? czasy transformacji ustrojowej? awansu klasowego? prekarności? zepchnięcia na margines i przegranej walki centrum-peryferia?).

Pszoniaka najkrócej określić można tak: kiedyś student filozofii i socjologii, z zawodu grafik, z mentalności – zradykalizowany bajarz miejski. „Bytom określa świadomość” – pisze autor w jednym z wierszy (wyczerpujące pytania), nawiązując do tezy Marksa, ale też pogrywając z nią podług pewnego wariantu nowego regionalizmu. Skoro bowiem Pszoniaka interesuje głównie „bycie stąd”, bycie produktem miasta, które przez lata żyło z kopalń i kopalin, to jego świadomość jest podwójnie uwarunkowana: jako świadomość klasowa i świadomość świadka historii, opowiadacza czasów posttransformacyjnych, który stara się dokonać uniwersalizacji tego, co immanentnie śląskie (w innym wierszu pojawia się więc uzupełniająca fraza: „Bytom mija”; „mija” oczywiście na dwa sposoby – przemijając i będąc wymijanym przez bohatera). Michał Koza, komentując na łamach „Kontentu” wspomniany utwór, swojemu szkicowi nadał wiele mówiący tytuł Pomięty przez Bytom (za kolejnym, miejskim, homonimicznym wersem: „miasto mnie mnie”). Ten aspekt lokalności, która jest pewnym ograniczeniem horyzontu podmiotu, mówiącego zawsze z jakiegoś marginesu, z poziomu ekonomicznego zaplecza, rzuca się w oczy w pierwszej kolejności.

Zastanawiające jest jednak to, czy poza ów „nowy regionalizm” da się w przypadku tego tomu w ogóle wyjść? Koza pisze o strategii „nieco ospałej ruminacji codzienności, w której na pierwszy plan wybija się przede wszystkim ziejąca z osiedlowych bram i rytuałów pustka”. Olek Trojanowski na łamach „Odry” wykorzystywał z kolei poetycko spójnik „ale” – jako pozorną, zdemontowaną granicę, której sekret rozpadu zdaje się zdeponowany właśnie na Górnym Śląsku. Bohater Pszoniaka, flâneur idealny, snujący się po ulicach Gliwic-Bytomia-Katowic-Rybnika-Zabrza, przekraczający te miasta w stumilowych butach („jadę w poprzek miasta / po brzeg miasta jadę / jestem gdzieś / opodal nawiści”, przegub), wdepnął w przeszłość ze świadomością typowego Ślązaka. Niby trzeba się ruszyć, stawiać na mobilność, reaktywować futurystyczne utopie awangardy, ale jak?, za jaką cenę? W tym sensie Chyba na pewno – jako tom o pewnym impasie – byłby doskonałą lekturą tak dla naszej politycznej prawicy, jak i lewicy. Jednym pokazałby konsekwencje tożsamościowej polityki pamięci, która próbuje zmienić grudy węgla w bursztyny, drugim być może by przypomniał, że ceną każdej modernizacji jest problem z „resztką”, która się owej modernizacji opiera. Ta resztka to ludzie i ich pamięć o sobie samych, o dziejach (rodzin polskich), o ich etosie i kopalniach, które na ich oczach zmieniają się w muzea. „Kamienna moc” Górnego Śląska, tajemna formuła, która czuwała nad tym regionem w latach trzydziestych, gdy Gustaw Morcinek i Konrad Wrzos próbowali oddać jego specyfikę, zmienia się właśnie w legendę, taką poniekąd legendę, bo są jeszcze wokół świadkowie tych przemian. Wszyscy jednak wiedzą doskonale, że: „św. Barbara nie ocali miasta / choć kiedyś uratowała sąsiada / przyszłość ocala / to co jej potrzebne” (szkody górnicze). Niby nie wydarzyło się nic zauważalnego, „a jednak skończył się jeden ze światów/ więc skończył się cały świat” (splot zderzeń). Duch Śląska przegrywa u Pszoniaka z duchem dziejów, choć warto zauważyć, że jest w nim wciąż pewien opór i zarazem potencjalność powtórnej radykalizacji, a nawet uniwersalizacji. W wierszu źródło, wprost odnoszącym się do obecnego kryzysu uchodźczego, czytamy:

koszt pompy ciśnieniowej dla 500 osób
w Sudanie Południowym wynosi 60 000 złotych
wygodnego pięcioosobowego sedana
można kupić już za 90 000 złotych
szli
Eufrat nie karmił już jabłoni
szli
z dna słysząc krzyk kamienia

Ten „krzyk kamienia”, dudnienie dna, na które kilkukrotnie powołuje się autor, zdaje się jakąś tajemną mocą ziemi – nadirem przegranych i wykluczonych, od którego można już tylko zacząć piąć się w górę, w stronę światła.

Na uwagę zasługuje to, że czarny jak węgiel tom, który opowiada o czarnym jak smoła doświadczeniu lokalności i wykorzenienia (wszak na naszych oczach „czas warszawieje”, lux et Silesia), zaczyna się od świetlistego wiersza przedzimie, prawie najkrótszego w książce, ulokowanego gdzieś między duchami Białoszewskiego a Celana:

świta świat
światło tli tlen
nic
nie noc
nie dzień
dnij się dnij

Po lekturze tego tekstu można by pomyśleć, że właśnie taki minimalistyczny styl będzie prezentował Pszoniak do końca – ze specyficznym akcentowym dociskiem każdego wersu. Z tej stylistyki dalej pozostaje jednak przede wszystkim wyczulenie na tkwiące w języku możliwości aliteracji i homonimii, wydobywanie słów trudnych, zbudowanych z głosek zwarto-wybuchowych lub szeleszczących oraz skłonność do zabawy z ortografią, w czym znać (dość nieoczywisty) wpływ Joanny Mueller. W owym „dnij się dnij” usłyszeć można jeszcze inne echa, które szumią w tym tomie: echa dwudziestolecia międzywojennego. Tak jak Bąk wyraźnie sięga po Jasieńskiego, tak Pszoniak – może nieco mniej wyraźnie – gra w Czechowicza, wczesnego Miłosza, Gałczyńskiego, Tuwima i Peipera; gra w dźwięki miasta w duchu tramwajowych, przemieszczających się tekstów Ważyka oraz trzasków i szumów maszyn Sterna. W ten sposób w Chyba na pewno szumi i trzeszczy jeszcze Górny Śląsk, kraina zachowana raczej w dźwiękach, niż w artefaktach. Pierwszy wiersz staje się zatem zaklęciem, gęstym, złożonym w większości z jednosylabowców, jakąś obłędną mantrą z życzeniem nastania świtu, tzn. przyszłości, ku której mógłby zmierzać uwięziony w tramwajowej pętli bohater.

Weźmy jeszcze na warsztat wers drugi – „światło tli tlen”. Oczywiście organizuje go aliteracja tł – tl’ – tl, ale nie takie rzeczy się w poezji robiło (a u Pszoniaka robi się maniakalnie, wręcz na granicy manieryzmu, zahaczającego o silenie się na „fajność”). Cóż jednak znaczy ta metaforyczna konstrukcja? W jaki sposób tlen „tli się”, czyli spala, na skutek działania światła? Oczywiście w ogniu, w płomieniu, ale takim ledwie, poniekąd. A zatem światło, o którym tu mówimy, w sposób niewidoczny spala nam powietrze i tym samym zadusza nas. Jesteśmy w tunelu, być może przy górniczej karbidówce, i powoli kończy się czas. Jesteśmy w Bytomiu, czekamy na zimowy wschód słońca, ale w tym wschodzie kryje się śmiertelny bezdech, ślepa „nadzieja ciem”:

szliśmy przez miasto z obojętnością ciem
szliśmy przez miasto za papierosowym żarem
szliśmy przez miasto w kanabinolowy dym
szliśmy z niczym szliśmy z niczym się nie licząc
szliśmy kroki same się szły
szliśmy idąc

Dwajściacoś to oczywiście wiersz pokoleniowy, a raczej zręcznie sobie z tymi pokoleniowymi pogrywający, z obrazem marszu pokoleń i ich nadziei. Chyba na pewnoto tomik bardziej katastroficzny, niż może się z początku wydawać, fascynujący, bo pozbawiony sztucznej retoryki millenarystycznej. Wspomniana już aliteracja tl’ – tł z pierwszego utworu powraca w postaci dystychu „mży ulewa/ tli się tło” w wierszu 16. kłaczek, istotnym właśnie w kontekście poetyckiego konfliktu pokoleń:

pod bramą palę papierosa z Marcinem Sendeckim
być może pytam go: jak to się wszystko skończy?
albo: co będzie z tego wszystkiego?
być może nie pamiętam odpowiedzi

Tak jak na początku lat dziewięćdziesiątych brulionowcy opowiadali się przeciwko Nowej Fali, nie znajdując w doświadczeniu swoich poprzedników żadnych stycznych, tak teraz Pszoniak stawia pod ścianą jednego z nich, wydobywając tylko niedopowiedzenie, bezradność i wątpliwości. Odpowiedź Sendeckiego na pytanie o przyszłość, jakakolwiek by nie była – fatalistyczna czy afirmacyjna – po prostu nie jest warta przytoczenia.

Na koniec kilka uwag o konstrukcji, bo tom Pszoniaka jest całkiem udanie skonstruowany. Można w nim wyróżnić trzy nieoczywiste części – miejską, dziennikową i autotematyczną – wydzielone przez cykl ośmiu datowanych wierszy, o zupełnie odmiennej stylistyce, które poświęcone są tragicznym śmierciom. Mamy tu dwa rozstrzelania, z czego jedno niedokonane (Wołowski i Dostojewski), jedno utonięcie (Pułka), dwa samospalenia (Bondy i Szczęsny), dwa publiczne spalenia (Łyszczyński i Brzeska) i jeden skok z okna (Lechoń)1. Pszoniak układa te daty tak, jakby były sobie równe, jakby miały się stać znaczącą częścią naszej wspólnej pamięci kulturowej. I dobrze, bo na równych prawach przegląda się w nich poezja, polityka i państwo, wszystkie po równo znaczone trupami, o których pamięć ledwie tli się w języku. Ten goyowski cykl okrucieństwa prowadzi nas płynnie do trójboju rytualnego i kolejnego aliteracyjnego wiersza rzeź Boże: „rzeź Boże – rzęź w imię tego / co wbity na trawers otworzył przestworza // rzeź Boże – rwij wers/ chrzcij chrzęst łamanych słów”. W ten sposób z miasta-legendy i miasta-pułapki, które wypełniało pierwszą część książki, przenosimy się do części trzeciej, w której więcej miejsca zajmą autotematyczne wycieczki wykorzystujące religijne figury, gdzie Bóg-rzeźnik-rzemieślnik nieustanie poddaje materię formowaniu.

Są to oczywiście momenty, w których autor wyraźnie terminuje w szkole Konrada Góry: „długo łuszczy żyły / źrenice rzeźbi rzeź // złoża płożą zło / drzewo rodzi śmierć” (Leopold II. pomnik. Bruksela). Gdyby nie rym i struktura wyliczenia, skrzynkę piwa temu, kto odróżniłby ten moment od Nich. To zresztą jedna z dwóch form aliteracji, na których Pszoniak oparł cały tom: krótkie, kanciaste, wybuchowe, w stylu „rwij hałdzie resztki ciepła / pal korę z kradzionych kabli / brodź w brudzie pieść pięść liż grosz / tańcz na gruzach miast” (ulica wytrwałych). Zasadą wynikania kolejnych słów jest tu właśnie ich zbieżność dźwiękowa, to ona zdaje się zapowiadać i prawem echa wprowadzać kolejne wersy. Druga forma aliteracyjna bardziej przypomina Czechowicza z jego umiejętnością synestezyjnego „wyszeleszczenia” zjawisk:

deszczy się miasto
szczycą wieżowce
tłuszcz uszczelnia
szczeliny w asfalcie
czas warszawieje
i szybko szybko
szyb w szybach taksówek
czerwone okna i twarz na poduszce

Trochę jakby cały ten fragment zmierzał do odbicia się „deszczu” w „poduszce”, jakby w dźwiękowym podobieństwie tych dwóch słów cały ruch wiersza (a za nim ruch historii) miał nagle wyhamować. Trzeba się w to wsłuchać, bo Pszoniak jest bajarzem niełatwym, dość nieprzyjemnym, nie tylko sceptycznym, ale też preferującym lingwistyczne zgrzyty nad mity i narracje. Specyfika jego legendy miejskiej polega na tym, że wokół właściwie nie ma słuchaczy, że wszystko idzie do druku, a jedyną sytuacją komunikacyjną jest rozmijanie się – to z Sendeckim z wiersza 16. kłaczek, to z partnerką z ostatniego tekstu o tytule mnemotechnika. Zapis jest więc i świadectwem, i jedyną szansą na komunikację. Na poziomie socjologicznym mnemotechnika, zadedykowana Justynie, traktuje oczywiście o prekarności tego pokolenia, o życiu w drodze, w tramwaju, w stosunkach pracy, które znoszą stosunki rodzinne. Na poziomie teorii komunikacji jest tymczasem o wierszu jako szansie, paradoksalnej przecież, bo zmityzowanej przez sam sposób nadawania komunikatu – z przeszłości w (zaledwie potencjalną) przyszłość. Jeśli jakaś nadzieja wypływa z debiutu Pszoniaka, wydaje się nią właśnie to afirmacyjne przesyłanie wiersza, kierunek jego przebiegu na pasie transmisyjnym, po wyjściu z pętli. Taka poniekąd nadzieja.



Jakub Pszoniak
, Chyba na pewno,
Biuro Literackie, 2019, ss. 48.


[1] Samobójstwo Lechonia z wiersza 8 VI 1959. hotel Hudson ma zresztą pomyloną datę, co można zrzucić na błąd redakcji, ale przy odrobine dobrej woli można też widzieć jako grę między odwróconym 6 i 9 z daty 1959, co pokrywa się główną figurą wiersza: odwróceniem perspektywy w akcie spadania bohatera.



Jakub Skurtys (ur. 1989) – krytyk i historyk literatury; pracuje na UWr.