Adam Partyka pisze o pięciu tomach poetyckich nominowanych do Nagrody im. Wisławy Szymborskiej za rok 2019.


Zazwyczaj książka pozostaje przedmiotem krytycznych ocen i omówień przez około pół roku – może rok – po premierze. Decydują o tym logika funkcjonowania publikacji na rynku, który rządzi się zasadą nowości, a także imperatyw szybkiego reagowania, wpisany w interwencyjny charakter samej działalności krytycznoliterackiej – jednym z jej celów jest tworzenie przestrzeni bieżącej dyskusji o literaturze. Pandemia, jak nie trzeba chyba nikomu przypominać, zmieniła jednak wszystko. Choć podczas przymusowego odosobnienia po książki sięgaliśmy częściej, sytuacja obiegu wydawniczego uległa na jakiś czas sporym zmianom – nagła konieczność przestawienia się na zdalne życie zakłóciła rozpoczęte już prace redakcyjne, spowodowała przesunięcia premier i zmusiła wydawców, księgarzy i pisarzy do zmiany dotychczasowych zwyczajów promocyjnych, opartych przede wszystkim na formule spotkania autorskiego i uzależnionych od rytmu festiwali. 

Wiadomo już chyba, do czego zmierzam – w 2020 roku nie przyznano także Nagrody im. Wisławy Szymborskiej. W IX edycji poznamy więc dwóch albo dwoje laureatów – autora lub autorkę najlepszej książki poetyckiej roku 2019 oraz roku 2020. To oznacza, że od premiery niektórych nominowanych tytułów minęły nawet dwa lata. Dwoje spośród nominowanych autorów zdążyło od tej pory wydać nowe książki. W międzyczasie świat stanął na głowie, w drobny mak rozbijając nasze najpewniejsze nawet plany – a czasem całe biografie – i skłaniając do gruntownego przemyślenia tego, co uważamy za normalne czy wyobrażalne. Popularną praktyką stała się ponowna lektura znanych nam już pozycji w „trybie pandemicznym”, a także dzielenie recepcji – naszych wrażeń i reakcji czytelniczych – na „przed” i „po”. Nie będę próbował tej metody, bo jest mocno uzależniona od doświadczeń osobistych, a wiadomo przecież, jak diametralnie różne mogły one być w obliczu niedawnych wydarzeń. Samo zaś powracanie pamięcią do czasu, gdy żyliśmy w błogiej nieświadomości tego, co ma nadejść, staje się powoli retoryczną kliszą. Spójrzmy więc w tę niedaleką przeszłość bez zbędnego dramatyzmu i prób doszukiwania się w niej proroctw post factum, uważni na to, co wiersz ma do powiedzenia, a aktualność obserwacji i intuicji w nim zawartych oceńmy na tle teraźniejszości, rozumianej jednak nieco szerzej – jako świat naznaczony długim cieniem nowoczesności.

Czytaj także:
Jakub Skurtys o tomach nominowanych do Nagrody im. Szymborskiej (2020)

Tak ustawiona perspektywa z pewnością okaże się pomocna w przypadku książek Michała Sobola i Jakuba Kornhausera. Rzeczywistość opisywana w Wieściach i w Dziewięciu dniach w ścianie to bowiem raczej pewien etap pośredni procesu modernizacji niż jego efekt końcowy – to, co już unowocześnione, współwystępuje w niej z tym, co albo się temu procesowi opiera, albo zwyczajnie nie znalazło się w zasięgu jego oddziaływania, a zderzenie tych kontrastujących ze sobą elementów generuje źródłowy dramatyzm tych tomów. Autor Wieści, podobnie jak w poprzednich książkach, areną swoich wierszy czyni – oprócz prowincjonalnej scenerii Zabierzowa Bocheńskiego nieopodal puszczy Niepołomickiej – zabudowania krakowskiego klasztoru karmelitów na Piasku; to tam dochodzi do licznych spotkań z duchownymi, choć wiele tropów wskazuje również na wiejską plebanię. Sobol portretuje księży nie bez pewnej dozy krytycyzmu, ale daleko mu do antyklerykalizmu. Nad osobliwościami konserwatywnej mentalności kapłana przechodzi się tu do porządku. Z instytucją Kościoła katolickiego księża Sobola mają niewiele wspólnego, a społeczność, którą tworzą, znajduje się na orbicie tak odległej względem centralnych struktur, że jest niemal zupełnie odrębna. Są raczej uosobieniem wspomnianej resztki, której nie objęła modernizacja; resztki nie tyle zacofanej, pierwotnej czy naturalnej, ale unowocześnionej nierównomiernie, a przez to momentami komicznej:

Jako jedyny nigdy nie pragnął być
myśliwym, ale nie chciał też

oddać strzelby, pamiątki po ojcu.
Dbał o nią, oliwił, pielęgnował

jak egzotyczną roślinę o dwóch
wydrążonych łodygach i gdy szła

nagonka, bez wahania strzelał
w niebo, przekonany,

że boskiej istoty nie zabije.
Jeszcze dwadzieścia lat po śmierci

był pełnoprawnym członkiem
związku łowieckiego.

(„Kraina wiecznych łowów”)

Nie wiemy, czy ten fragment dotyczy jednego z duchownych, ale do ich obrazu przedstawionego w Wieściach pasowałby idealnie. Cieplarniane warunki, w których tworzyła się ta odizolowana od świata wspólnota zaowocowały niezwykłą mieszanką zwyczajów i poglądów, w której lękliwa zaściankowość łączy się z trzeźwym cynizmem, a tradycjonalizm – ze swobodnym korzystaniem z technicznych symboli statusu. Ksiądz chętnie zabiera na przejażdżkę, by „zapoznać się z osiągami/ nowego wozu” (Kółko i krzyżyk), ale kiedy w telewizji nadają film dokumentalny o szamanizmie, wierci się nerwowo i w końcu wychodzi (Tajemnica). Nie mniej ważną osobistością usytuowaną na przecięciu teraźniejszości i przeszłości jest także pan Orkusz – postać znana z poprzednich tomów Sobola, erudycyjny intelektualista starej daty o przenikliwym, choć nieco oderwanym od rzeczywistości umyśle. To w zasięgu jego wpływów jest podmiot, gdy zderza w rozważaniach immanencję biologii z transcendencją absolutu („Jeżeli lepsze wypiera gorsze, na końcu tej drogi musi/ znaleźć się bóg, do którego nie wypada się modlić”; Darwin i dżdżownice). Oświeceniowa postawa dociekliwego badacza, która skłania pana Orkusza do tego, by zawzięcie „dyskutować/ z zaprzyjaźnionym uczonym nad pewnym/ zwrotem użytym przez Jana Kochanowskiego/ w jego słynnych Trenach” (Trening), jest jednak cały czas kontrowana pragmatyzmem księdza, dla którego najbardziej absorbującym tematem rozmów pozostaje technika palenia w piecu. Spotkanie w jednym wierszu tych dwóch temperamentów, pozostawione bez żadnego komentarza, jest hołdem dla wyrozumiałej afirmacji, cechującej dobrego słuchacza i obserwatora, której Sobol jest prawdziwym mistrzem.

W Dziewięciu dniach w ścianie – zbiorze trzydziestu czterech próz poetyckich Jakuba Kornhausera – napięcia pojawiające się na obrzeżach nowoczesności dają o sobie znać w trakcie surrealnych wycieczek po Krakowie i jego niedalekich okolicach. Nad małymi miasteczkami wisi nienazwane i nieuchwytne widmo zagłady – ich zabudowa ulega powolnemu rozkładowi. „Na domy padł strach, niektórym łamią się krokwie, innym odpadają ganki, jeszcze innym więdną kominy. (…) Dom zawala się co kwadrans” (Rok dziesiąty (Janowicza II)). Tuż obok z kolei „Wszystkie domki jednakowe. Norwegia, śmieje się do nas pan z wnętrza sklepiku jak z sosnowej dziupli. Fińskie domki. Tuż-tuż Polana Twoich Marzeń. Atrakcyjna lokalizacja” (Rok drugi (Narvik)). Znajdujące się na przypominającej uskok tektoniczny granicy pomiędzy wsią a aglomeracją, miasteczka graniczne są – tyleż metaforycznie, co dosłownie – rozrywane przez działające na nie siły o przeciwnych wektorach: grawitację dużego ośrodka miejskiego, przyciągającego do siebie kapitał, który zmienia podmiejskie tereny w poprzecinane drogami szybkiego ruchu oazy drobnej przedsiębiorczości, oraz inercję starego porządku, połączonego z ubóstwem przestrzeni, z których odpływają ludzie, a do których fundusze unijne jeszcze nie dotarły. W centrum tego zamieszania, jak się domyślamy z przewijających się tu i ówdzie nazw, znajduje się Kraków, „[m]iasto podzielone na strefy wpływów”, podobnie groźne i nieprzychylne, jak cała rzeczywistość opisywana przez Kornhausera przy pomocy leksyki militarnej, choć z innej przyczyny: to miasto, którego domy „zdają się niedosiężne, powiedziałbyś: kąsają europejskie standardy. Jest to miasto oczywistych pomyłek, przejęzyczeń wynikających z braku cierpliwości. Nawet gdybyśmy mieli okazję przedostać się w pobliże jego serca, nie miałoby dla nas litości” (Miasto leży nad oceanem, a w Słowenii nie ma oceanu).

Dramat urbanizacyjno-gentryfikacyjny Kornhauser rozpisuje przy pomocy poetyki nawiązującej do dokonań historycznej awangardy, którą uczynił swoim znakiem rozpoznawczym i której dał pełny wyraz już w Drożdżowni (2015). Choć porządek marzenia sennego rzeczywiście narzuca się jako kategoria interpretacyjna, u Kornhausera, jak słusznie zauważa Jakub Skurtys, brak charakterystycznych dla surrealizmu zniekształconych, onirycznych wizji rozpędzonej wyobraźni; wszystko zakorzenione jest w materialnym podłożu opisywanego przezeń świata, którego elementy, choć wymieszane, mają możliwą do odtworzenia genealogię i spotykają się ze sobą zupełnie nieprzypadkowo. Nic dziwnego, że w podejrzanej szopce, służącej podmiotowi zbiorowemu za dorywczy nocleg, znajduje się przypominająca tandetne ozdoby świąteczne „rodzina bałwanów przebranych za pingwiny w melonikach” (Rok ósmy (Modrzejewskiej)), a w dziwacznym, rustykalnym hotelu rodem z powieści grozy pojawia się uosabiający komercyjną turystykę „Papa Smerf z wyszukiwarką namolnych przygód” (Podjeżdża też bolid jak Myszka Miki), są też walczący na szpady panowie, najwyraźniej udający przedstawicieli wskrzeszonego jakoby stanu szlacheckiego (Nie biją, stygną w beszamelu). Wszystko to ma swoje źródło i uzasadnienie w krytycznym spojrzeniu czujnego i świadomego podmiotu – anty-turysty chodzącego i myślącego poza utartymi szlakami – a jukstapozycja w warstwie środków poetyckich jest odzwierciedleniem sprzeczności w jego otoczeniu.

Wszystko to ma swoje źródło i uzasadnienie w krytycznym spojrzeniu czujnego i świadomego podmiotu

Po linii (neo)awangardy idzie również Joanna Mueller, w nominowanym tomie konsekwentnie rozwijając idiom neolingwistyczny. Od razu trzeba przy tym wspomnieć o drugiej z autorek, bo Waruj z założenia jest książką poetycko-graficzną; rysunki Joanny Łańcuckiej nie tylko dopełniają wiersze, ale także tworzą własną przestrzeń narracyjno-afektywną, budując wizualne metafory i niepokojące, klaustrofobiczne scenografie. Zarówno w przestrzeni obrazu, jak i wiersza dominuje założenie emancypacyjne. Waruj jest oskarżeniem, wypowiedzianym głośno i pewnie pod adresem kultury patriarchalnej. Książka okrzyknięta przez krytyków jednym z najodważniejszych poetyckich manifestów feminizmu ostatnich lat, bezkompromisowo analizuje i nazywa mechanizmy podporządkowania, które zakorzeniane są w kobietach od najmłodszych lat na drodze bezlitosnej „tresury”:

dobermanka gdy dobrze
ułożona nie ujada
z pańskiej łaski
w rodowodzie dziedziczy
zaszczucie i zwartą
sylwetkę na pokaz

(„dla właściwej postawy”)

 Stąd tytuł i organizująca tom metafora psa, który buntuje się, wypowiadając posłuszeństwo i zrywając smycz. W wierszach niosących ogromny ładunek gniewu i niezgody – które w tym natężeniu dotychczas kojarzono głównie z „młodą poezją zaangażowaną” – Mueller eksperymentuje z agitacyjną retoryką charakterystyczną dla gatunków propagandowych. W warstwie treściowej utwory wzywają do walki i oporu przeciw męskiej dominacji, proklamując etykę siostrzeństwa, choć ich zamierzony efekt realizuje się przede wszystkim w wymiarze performatywnym:

do dzieł, koleżanki z vic-teamu, wypacamy patos
(po co nam pasowanie na mówienie pas?)
wszystkie jesteśmy spacyfikowane, więc zręcznym
piąstkowaniem splatajmy pasywne
kosmki (lajka!) w solidne garoty

(…)

będziemy pisać wiersze z mamy tego dosyć
a kiedy wtargniemy w kurzawę – zostawimy znaki
po nich się odnajdziemy w strukturach oporu

(„o party rety!”)

W tonie manifestu utrzymana jest też w dużej mierze druga książka Anny Adamowicz. Istotnym kontekstem jest dla niej kategoria antropocenu i zagadnienie wpływu, jaki człowiek zdążył wywrzeć na środowisko naturalne w ciągu zaledwie dwustu lat industrializacji. Do konwencji odezwy nawiązuje już pierwszy, tytułowy wiersz tomu Animalia:

wszystkie ryby w tryby miast
wszyscy ludzie w brzuchy mórz

(…)

każde zwierzę hyc na maszt
każdy człowiek łup pod spód

(„animalia”)

W utworach następujących po tej jawnie antyhumanistycznej deklaracji – podzielonych na części poświęcone „kręgowcom” oraz „bezkręgowcom” (przy czym postaci ludzkie znajdują się częściej w tej drugiej) – autorka stara się przyjąć perspektywę, która, nawet jeśli nie realizuje w pełni postulatu przełamania antropocentryzmu (to nie wydaje się wykonalne), to przynajmniej problematyzuje podstawowe trudności, które przy takim przedsięwzięciu mogą się pojawić; na pewno zaś jest to perspektywa sceptyczna wobec traktowania człowieka jako uniwersalnego punktu odniesienia:

kiedy stoisz na scenie
to nie ciebie oklaskują
Violetto Tosko Normo Aido
tylko wstążkę w twoich trzewiach
ściskającą talię od wewnątrz
uczyniłem cię smukłym owocem
z drzewa poznania bel canto i brutta vita

strzeż się
moje dzieci już kwitną w twoim mięsie

(„recytatyw tasiemca wczepionego w jelito Marii Callas”)

Ciekawy jest sposób, w jaki Adamowicz przeplata ekologię (we właściwym rozumieniu – jako naukę o zależnościach środowiskowych) z odniesieniami do tradycji klasycznej i antyku, co rusz sięgając po postaci mitologiczne. Chodzi tu jednak o coś więcej niż szokowanie kontrastem; poetka wykorzystuje mitologiczne tło i kojarzące się z nim piękno boskich proporcji, by konfrontować turpistyczne obrazy ze wzorcem doskonałości, który z jednej strony wyostrza nędzę kondycji organicznej, a z drugiej – pozwala znaleźć w niedoskonałości materii echo struktur doskonałych, w świecie przyrody uniwersalnych, porządkujących nie tylko ciała poszczególnych organizmów, ale także całe habitaty i obecne w ich obrębie zależności. Inną zgoła rolę wydaje się odgrywać figura Europy, która w tomie pojawia się w dość niespodziewanych momentach:

wyobrażać sobie płuca jako srebrną gąbkę
zdolną przyjąć wszystko – ocet, miód,

Europę tętniącą konwulsyjnie, jakby ktoś ją wywlókł
na brzeg. niedługo wszystkim nam odejmie oddech.

(„układy. płuco”)

Można potraktować ją jako synekdochę niespełnionej obietnicy różnorodnej, lecz zjednoczonej wspólną tradycją judeochrześcijańską wspólnoty narodów, która jednak, wbrew nadziejom, stanowi obecnie raczej pouczający przykład możliwych patologii nacjonalizmu i problemów związanych z polityką różnicy tożsamościowej. Ideał współpracy międzynarodowej dzieli los postulatów braterstwa międzygatunkowego – w obu przypadkach to silniejszy dyktuje warunki, a naczelną zasadą jest przemocowa asymilacja.

Czytaj także:
Piotr Sobolczyk recenzuje
drugi tom poetycki
Marcina Niewirowicza

Interesującą przeciwwagę dla impresyjnej funkcji wiersza, realizowanej tak odważnie, jak w przypadku Anny Adamowicz czy duetu Mueller/Łańcucka, a jednocześnie dla militarnego feminizmu spod znaku Waruj, stanowi nieoczywisty, pasywny feminizm Justyny Bargielskiej. Choć na przestrzeni poprzednich książek kojarzył się zazwyczaj z niejednoznacznym rozgrywaniem figur męskiej fantazji i wpisywaniem się w pozycję zależności, w Dziecku z darów zmienia nieco kierunek. Staje się bardziej samodzielny i częściej przybiera formę afirmacji, choć wciąż naznaczony jest jawną bądź utajoną rezygnacją i sceptycyzmem. Całość utrzymana jest w nastroju schyłkowości, która nie wywołuje w podmiocie paniki, melancholii ani prób negacji, lecz beznamiętną akceptację:

tak bardzo bym chciała, żeby wszyscy
byli szczęśliwi albo przynajmniej przeżyli.
Nie wszyscy przeżyją, czyli nikt nie przeżyje,
a światła będą świecić, dopóki nie zgasną.
Jedyne, czego może spróbować przepisywacz znaków,
to siąść w ciemnościach i tłumaczyć ludziom,
zwierzętom, ptakom, glizdom i kamieniom:
to, że zgasły, nie znaczy, że nigdy nie świeciły.
Pod warunkiem, że sam się nie boi ciemności.

(„Wszystko dla”)

Uwagę zwraca silna obecność tematyki funeralnej, z naciskiem na obciążoną bagażem nie zawsze poważnych znaczeń (szczególnie w kulturze popularnej) scenę pogrzebu – nie zaś na refleksję na temat odchodzenia czy rozstania. Śmierć staje się niewygodnym problemem do rozwiązania; niewygodnym, bo zagadkowo nieostatecznym, a jednocześnie uciążliwym, bo wymaga zmiany stanu i skutkuje niespodziewanymi zawirowaniami sensu, występującymi na granicy:

Powrót do świata żywych nie może być przyjemny.
Najpierw jest oczywiście euforia,
że jeszcze raz się udało, ale potem widzisz
jabłka na jabłoni, uśmiechy na twarzach,
mężczyzn na kobietach, kobiety na koniach.
(…)
Nigdy się w tym nie odnajdziesz.

(„Lajwidło”)

To nie jest tak, że z umarłymi zaprzyjaźniasz się od razu,
nawet jeśli znałeś ich przedtem. Zwłaszcza jeśli
znałeś ich przedtem, jest trudniej. (…)

(„Darkroom revisited”)

 Niedaleko tej granicy świat regularnie „renderuje się”, resetuje i wczytuje na nowo, tyle że zniekształcony, przenicowany, „zupełnie niepodobny do siebie” (Spawn point), generując lokalne zagęszczenia dziwności i groteski. Podmiot jest wobec nich bierny, ale reaguje również fatalizmem, w którym daje o sobie znać negatywny, melancholijny wymiar feminizmu Bargielskiej, dopuszczający jedynie częściową sprawczość i osadzający podmiot w przemocowej z gruntu relacji z otoczeniem. Wyjście z tej przytłaczającej siatki paradoksów przynosi dziecko – z nim też wiąże się wspomniany afirmatywny wydźwięk tomu, a jednocześnie pozytywny wymiar obecnego w nim feminizmu. To właśnie do córki podmiot adresuje zupełnie niepasujący do reszty, zadziorny i niemal bojowy utwór, który nie tylko robi miejsce dla kobiecej sprawczości, ale wręcz konstruuje model asertywnej, odważnej niezależności:

(…) drapiesz, kopiesz
wijesz się, kłamiesz, płaczesz, plujesz,
wierząc, że twoja ślina jest żrąca,
że wypali ci wejście, że wejdziesz na ten statek,
że nim odpłyniesz w stronę świtu, śmiejąc się, dowodząc.

(„Córce 2”)

Choć w każdym z pięciu nominowanych tomów do głosu dochodzi jakiegoś rodzaju przeczucie końca, nie jest ono raczej przejawem późnonowoczesnej dekadencji. Retoryka schyłkowości związana jest raczej z tym, że w kadrze wiersza znajduje się coraz więcej napięć i konfliktów, które będą musiały w końcu rozwiązać się na czyjąś niekorzyść. Możliwe, że na tej mniej godnej pozazdroszczenia pozycji znajdzie się człowiek, nie tylko jako gatunek, lecz także jako (męski) wzór i jednostka miary, również jako pewien projekt cywilizacyjny. To także dowód świadomości zbliżającego się nieubłaganie przełomu, związanego z koniecznością wymiany zużytych schematów. Oswajanie nowych – a przez to być może kontrintuicyjnych, rewolucyjnych czy pełnych dziwności – narracji o świecie i poszukiwanie punktów oparcia dla choćby lokalnej afirmacji wydaje się dobrym pomysłem. Dziś być może nawet bardziej niż przed dwoma laty.


Anna Adamowicz
Animalia

Biuro Literackie, 2019, s. 50

Justyna Bargielska
Dziecko z darów

Wydawnictwo Wolno, 2019, s. 56

Jakub Kornhauser
dziewięć dni w ścianie

Wydawnictwo WBPiCAK, 2019, s. 52

Joanna Mueller
Joanna Łańcucka
Waruj

Biuro Literackie, 2019, s. 88

Michał Sobol
Wieść

Wydawnictwo Nisza, 2019, s. 53


Adam Partyka (ur. 1994) – student Uniwersytetu Jagiellońskiego, krytyk literacki współpracujący z Kwartalnikiem Literackim „KONTENT”, krytyk teatralny współpracujący z portalem „e-teatr” w ramach projektu Nowa Siła Krytyczna, członek Kolektywu Kuratorskiego. Mieszka w Krakowie.