Pisanie o nowej książce Szczepana Twardocha musi wykroczyć poza ramy zwyczajowej recenzji. Krytyk wikła się bowiem w dyskusję, która toczy się na wielu frontach i rozciąga między literaturą, politycznością, facebookowym wallem i okładkami magazynów opinii. W każdym z tych obszarów autor Morfiny buduje swój wizerunek zgodnie ze świadomie obraną strategią. Żeby nie wyważać otwartych już drzwi (a Marcin Bełza udowodnił w swojej recenzji Pokory, pisanej z perspektywy marketingowca, że drzwi można otworzyć całkiem efektownie), spojrzałbym na fenomen pisarza z nieco innej strony.

Twardoch wytworzył wokół siebie siatkę znaczeń – wizerunkowo sprytnie pomyślaną, ale ostatecznie ograniczającą ruchy w jej obrębie. W efekcie, puszczając w eter pytanie: „O czym myślisz, kiedy mówisz o Twardochu?”, spodziewałbym się usłyszeć w odpowiedzi trochę o literaturze, ale też o ultramęskim bohaterze społecznej świadomości i i o jego dandysowskiej autokreacji. Marka Szczepan Twardoch™ – za sprawą ekspansywności, z jaką infekuje świadomość odbiorców (świadomie nie ograniczam ich tu wyłącznie do czytelników i czytelniczek, bo żeby znać Twardocha, wystarczy śledzić rynek seriali, lajkować odpowiednie strony albo przeglądać instagramowe tagi odsyłające do świata motoryzacji czy dobrych win) – już dawno stał się bytem memicznym. Gdy używam tego określenia, mam na myśli koncepcję kulturową Richarda Dawkinsa, a dostosowując ją do własnych potrzeb, widziałbym w Twardochu kulturowy fenomen o dość tragicznym rysie, bo przyswajany przez odbiorców, jak Dawkinsowski mem, w spetryfikowanej formie – nie tylko wbrew woli samego autora, ale też nie całkiem zgodnie z faktycznym stanem rzeczy.

Mainstreamowa recepcja najnowszej Pokory porusza się po dawno ustalonych, post-Morfinowych torach. W blogosferze, zgodnie z oczekiwaniami, króluje dychotomia „wysokoliterackie – niskie/popularne”, a także wyrażenia takie jak „Twardoch przyzwyczaił nas do…” albo „Widać w każdej książce Twardocha, że…”. „Książki. Magazyn do Czytania” dorzuca do tych rozpoznań stwierdzenie o „zupełnie nowym opracowaniu” znanych już wątków, przy czym Dariusz Nowacki upatruje tej innowacji jedynie w „uatrakcyjnieniu” poprzez uproszczenie. zupełnie tak, jak gdyby Twardoch dopiero teraz skłonił się ku pisaniu przystępnych powieści i dopiero teraz zaczął stawiać spójność swojej wizji historii nad jej rzeczywiste skomplikowanie.

Recenzenckie nieporadności mogłyby świadczyć o kiepskiej kondycji krytyki, tyle że wywiady z Twardochem jasno dowodzą niezwykłej żywotności wspomnianego memu. Projekt pisarski autora Króla, od dawna mający w świadomości odbiorców swój ustalony kształt, jest odczytywany zawsze tak samo, bez względu na zmieniający się kontekst polityczny czy światopogląd autora. Stąd takie wpadki jak wywiad Grzegorza Wysockiego w „Gazecie Wyborczej”, w którym Twardoch musiał obalać konwencjonalne tezy na temat swojej twórczości, tożsamości i życia prywatnego. Pisarz ma wyraźnie dosyć ukształtowanego wizerunku, a Pokora miejscami wygląda jak próba jego rozmontowania – nawet jeśli nie spektakularna, to działająca na kilku poziomach (prawdopodobnie dużo lepiej niż seria obrazków na Instagramie z ironicznymi odpowiedziami na pytania fanów albo niedawny występ w Klubie Komediowym). Jednocześnie Twardoch chciałby podtrzymywać ten wizerunek tam, gdzie mu się to opłaca. W efekcie dostajemy książkę po schrödingerowsku rozszczepioną.

Dostajemy książkę po schrödingerowsku rozszczepioną

Opowieść o niedoszłym (bo niemożliwym) awansie społecznym Aloisa Pokory – potomka śląskiej ziemi, który po 1918 roku próbuje odzyskać sprawczość w świecie targanym rewolucyjnymi torsjami – ma swoje źródła w szeregu autorskich obsesji: wojnie, zdradzie i etosie, które sprawiają, że tak kusi czytanie Pokory jako kolejnej odsłony tego samego projektu. Najłatwiej byłoby z tytułu książki uczynić klucz do jej zawartości i tłumaczyć nim poczynania głównego bohatera. Tymczasem w tym krótkim słowie zawiera się jedynie nazwisko protagonisty. Jeśli jest to nazwisko znaczące, to wyłącznie na poziomie meta: oto jestem oczywistym znakiem, a jednocześnie wymykam się swojemu znaczeniu. Alois Pokora nie jest bowiem Aloisem „Pokornym” na modłę Rodiona „Odszczepieńca” Raskolnikowa ani też Aleksieja „Milczącego” Mołczalina. Powtórzę więc – jeśli tytuł miałby coś antycypować, to najwyżej fakt, że chcąc wyjść poza metrykalną tożsamość, Alois Pokora będzie musiał odrzucić przypisane mu nazwisko-znamię. Żeby tego dokonać, w swoich działaniach rzadko kiedy będzie sobie pozwalał na pokorę. Bo kiedy wydaje się, że to podmuchy wiatru historii – wojny, rewolucje i powstania – spychają go do kolejnych tożsamościowych przystani, w istocie ster przejmuje świadomość klasowa. A wraz z nią – wiara w możliwość dezercji z pozycji narzuconej w momencie urodzenia. Pokora to opowieść o życiowym wyborze, w którym płynna tożsamość zastępuje bezpieczną stagnację.

Zwracając się ku wątkom klasowym, Twardoch rozdysponowuje fabularne punkty ciężkości wbrew narodowym fiksacjom, przypisywanym mu w upraszczającej krytycznej refleksji. W Pokorze nie chodzi już, jak dotychczas, o etniczność, ale właśnie o klasowość. To historia człowieka, który – nawet jeśli nie wie, kim jest – wie, kim być nie chce. Gniew buzujący u źródeł jego tożsamości najsilniej dochodzi do głosu w litanii recytowanej z zapałem godnym albo Tuwimowskiego Całujcie mnie wszyscy w dupę, albo Ginsbergowskiego Skowytu – wymierzonej w tych, których łaskawy los umieścił ponad źle urodzonymi nieszczęśnikami:

(…) nienawidzę swoich profesorów i kolegów z uniwersytetu w Breslau, nienawidzę właścicieli kopalń, w których zdrowie za nic tracił mój ojciec i tracili moi bracia, nienawidzę pułkowników i generałów, bo to oni takich jak ja i moi bracia wysyłali długimi liniami przeciwko okopom, jednym przesunięciem żetonu na mapie zabijając dziesiątki tysięcy ludzi, których życie nic nie znaczy, jak moje. (…) Najbardziej zaś nienawidzę mieszczan (…). Oni marzą tylko o jednym, o przywróceniu porządku, jedyne, czego pragną, to żeby świat wrócił na swe dawne tory, po których oni jadą w wygodnym pullmannie pierwszej klasy, a tacy jak mój tatulek czy moi bracia kopią węgiel do kotła ciągnącego ten wagon parowozu albo kładą swoje ciała jako podkłady pod te gładkie tory dawnego świata, gdzie każdy zna swoje miejsce, a mnie podobni muszą całym swoim życiem dowodzić, że zasłużyli na łaskę, jaką ich obdarzono. (s. 238)

Czytaj także:
Monika Glosowitz recenzuje
nowy tom poetycki Kamili Janiak

Alois Pokora po prostu desperacko szuka ucieczki od swojego pochodzenia. Przypomina w tym niewierzącego z zakładu Pascala, który – aby utrzymać się w świecie – będzie robił to, co najbardziej się opłaca. Trudno mu się dziwić, skoro jego bóstwa umierały wielokrotnie – najpierw w dzieciństwie pozbawionym miłości, później na froncie, a ostatecznie w powojennej rzeczywistości, która na każdym kroku orzekała: „Gott ist tot”. Twardoch nie ocenia swojego bohatera, zrodzonego przez XX wiek nihilisty, który „wierzy w nic”. Zamiast tego przygląda się warunkom, jakie zmusiły go do ucieczki od – obcego mu – pierwotnego „ja” ku nowej podmiotowości, która nie ma szansy się ukonstytuować, bo z natury jest transgresyjna. Mówiąc prościej, nieoczekiwany awans sprawia, że Pokora staje się oszustem, którego więź ze światem i z nowym „ja” będzie zawsze naznaczona piętnem mezaliansu. Sukces, paradoksalnie, doprowadza głównego bohatera do manii i niezbywalnego poczucia niepokoju.

Nawet wtedy, gdy Alois uwierzy, że stateczne życie jest jednak osiągalne, jego nadzieje prędko okażą się płonne – u Twardocha trafienie do wyższej klasy oznacza nałożenie maski oszusta. Porzucając wcześniejsze usytuowanie i stając się mieszczaninem, Alois popada w inny niż wcześniej typ wyobcowania. Kosztem awansu do klasy średniej jest dla niego nie tylko wyrzeczenie się znienawidzonej przeszłości, ale też ukrycie pod maską wszystkiego tego, co pierwotnie go definiowało. W konsekwencji Alois staje się podmiotem pustym, wyłączonym z czynnego udziału w dyskusji i pozbawionym szansy na porozumienie – zarówno ze skromnie bytującym mieszczaństwem, żyjącym „życiem, które nie zasługuje na opowieść” (s. 468), jak i na utrzymanie więzów rodzinnych. W tej odświeżonej przypowieści o synu marnotrawnym Twardoch nie przewiduje biblijnego happy endu, czyniąc ze swojego bohatera bezdomnego koczownika. Odtąd dla jednej strony będzie wyklętym synem, a dla drugiej – bękartem. Na zawsze uśmiercił bowiem dawnego (prawdziwego?) siebie.

U Twardocha trafienie do wyższej klasy oznacza nałożenie na twarz maski oszusta

Tak pogłębiony wątek mocowania się z przynależnością klasową stanowi pewną nowość w katalogu tematów Twardocha, ale – umówmy się – sam w sobie nie oznacza większych zmian. Przesunięcia widziałbym raczej w innych miejscach. Co byłoby zatem przeciwieństwem narracji charakterystycznych dla pisarza? Zapewne queerowość, próba skompromitowania wizji męskości jako motoru napędowego świata i celebracja seksualnego ekscesu (reprezentowanego w tekście przez sadystyczne praktyki Agnes). W Pokorze dostajemy to wszystko naraz. Postaci nieheteronormatywne, których w twórczości Twardocha nie było dotychczas zbyt wiele, tym razem śmiało wchodzą na scenę. Cały epizod berliński miejscami przypomina nawet sceny z Łaskawych Jonathana Littella albo z Fynf und cfancyś Michała Witkowskiego:

Wcześniej byłam jedną z tych zwykłych, konserwatywnych ciot, którym w zupełności odpowiadało prowadzenie podwójnego życia, miałam żonę, trójkę dzieci, szablę, mundur i zamek w Hesji, wszystko miałam. (…) Miałam pieniądze i więcej świeżych i chętnych rekrutów, niż byłam w stanie wyruchać, należałam do mocnych tego świata, mogłam mieć wszystko. (s. 210)

Dopuszczenie do głosu bohaterów z niedoreprezentowanych grup może być efektem popytu na mniejszościowe narracje albo chęcią apelowania do tych czytelników, którzy mają już dosyć powieści Twardocha z ultramęskimi postaciami w centrum. Czy to tylko koniunkturalizm – i na ile się autorowi opłaci – nie jestem pewien. Wiem natomiast, że gdyby nie te drobiazgi (które Kinga Dunin w swojej recenzji ironicznie nazwała „perwersyjnymi smaczkami o wadze mniejszej niż prawdziwe problemy – klasy i narodu”), to powracające obsesje Twardocha bardziej rzucałyby się w oczy. Tymczasem można mieć nadzieję, że jego kolejne książki nie osiądą na bezpiecznej marketingowo mieliźnie heteronormatywności, lecz pójdą w stronę transgresji – opuszczenia sprawdzonych ścieżek stojących za sukcesem pisarza. Dotychczas granicą odważnych przekroczeń były latające kaszaloty i tajemnicze drachy. W Pokorze mamy zaś niedosięgłą kochankę Aloisa. Agnes, choć realna, w rzeczywistości stoi w jednym szeregu z fantastycznymi stworzeniami z poprzednich powieści, tak jak one funkcjonuje bowiem na styku obsesji, symbolu i metafizyki. Ma przypominać, że prawdziwie spełniony awans jest nieosiągalny – tak jak nieosiągalny jest dla potomka górnika romans z „panienką z dobrego domu”. Szkoda tylko, że Twardoch wypowiada swoje prawdy tak bardzo wprost:

To przecież nie mogłem być ja. Bo nie byłem godny ciebie. Bo nie miałem grosza przy duszy. Bo mój tatulek a braciki robyli na grubie. Chcę być godny ciebie, Agnes. Moje życie zyska sens, moja klasa społeczna, moje pochodzenie, mój społeczny awans nie będą mnie więcej określać, to ja zacznę określać rzeczywistość dookoła mnie. (s. 245)

Agnes od pierwszych stron staje się przede wszystkim obietnicą – nie tylko składaną Pokorze, lecz także czytelniczkom i czytelnikom. Jej stopniowo coraz bardziej tajemnicze i dwuznaczne miłosne gry zapowiadają efektowny finał, pisarzowi trudno jednak spełnić wywindowane oczekiwania, a zagadka kobiety nie zostaje satysfakcjonująco rozwiązana. Rzecz w tym, że sadystyczne motywacje Agnes działają tylko na poziomie metafory, jako ilustracja niezbywalnej różnicy klasowej, w związku z którą niżej sytuujący się Alois musi być kontrolowany przez kochankę z wyższych sfer. W warstwie metaforycznej jego pragnienia są zaś odbiciem marzeń o unieważnieniu tej różnicy. Niestety Twardoch przedstawia tę metaforę wedle zaskakująco oczywistego scenariusza – starcia uległości z dominacją. Obraz mężczyzny uginającego się pod kobiecym obcasem w wersji Twardocha jest wyzbyty siły popędów i konfrontacji międzypłciowej, które nadawały sens wizjom Schulzowskim, a z których w Pokorze zostaje tylko efektowny gest – oczywisty ruch podporządkowany prawidłom romansowym, bez umotywowanej głębi, która miałaby potencjał uczynić z postaci Agnes jeszcze silniejszy kontrapunkt dla patriarchalnego tła zdarzeń.

Mimo swoich niedoskonałości, wątek femme fatale razem z tropami queerowymi wydają mi się w całej książce najciekawsze, i to nie tylko jako zwiastuny nowych literackich chwytów w repertuarze Twardocha. Najbardziej interesują mnie jako odzwierciedlenie wewnętrznie sprzecznych, freudowskich reakcji na fakt, że w innych przestrzeniach (politycznej, narodowościowej, klasowej) bohater nie jest w stanie samodzielnie pociągać za sznurki. Antynomia wynikałaby tu ze współistnienia dwóch procesów. Po pierwsze: podtrzymywania przez Aloisa klasowego ładu poprzez zrzekanie się własnej sprawczości w związku z Agnes. Po drugie: przejmowania kontroli nad sferą prywatną poprzez wikłanie się w homoerotyczne fascynacje. Alois nie jest więc bohaterem tragicznym dlatego, że pokornie godzi się na wszystko, co przynosi mu los. Jego tragizm polega raczej na nieustannej wierze w to, że dokonując sprzecznych – ale samodzielnych – wyborów, pozostanie beneficjentem wykluczających się korzyści. Że rezygnując z części swojej tożsamości, zachowa istotę własnego „ja”. Że wchodząc w skórę drapieżnika, nie zostanie pożarty przez większą bestię.

Czytaj także:
Piotr Sadzik o
Anatomii melancholii
Roberta Burtona

Dwojaka reakcja na utratę kontroli mogłaby stanowić punkt wyjścia do ponownego zdefiniowania klasycznie pojmowanej męskości – męskości w kryzysie, która przykrywa własną słabość przemocą, rozumianą tu jako „bezrefleksyjne namiętności” (s. 195): wojny, rewolucje, patriotyczny entuzjazm. Twardoch rozwija to, pisząc o szkolnych prześladowaniach, jakich doświadcza Alois, o jego niezdolności do obrony, podporządkowaniu tłumowi czy widmie impotencji. Kryzys patriarchatu rozgrywa się tu na wielu płaszczyznach i nie jest wyłożony wprost w przydługich monologach, czego nie można powiedzieć o opiewanej przez krytyków zalecie powieści, jaką miałoby być zajęcie się hierarchiami społecznymi. Samo przejście od narodowości do klasowości nie jest zresztą szczególnie oryginalne, stanowi tylko pewne novum w kontekście twórczości Twardocha. Trzeba jednak powiedzieć jasno, że polega ono wyłącznie na przesunięciu akcentu z polskości na ludowość. Ta zmiana niewiele jednak wnosi do pisarskiej dykcję. Twardoch w sensie stylistycznym pozostaje konserwatystą, dalej osiadłym w stężałej od czasów Morfiny stylistyce – nie trzeba wybiegać daleko w tekst, żeby się o tym przekonać:

Nie decyduję prawie o niczym, nie jestem człowiekiem, tylko cząsteczką wielkiego organizmu, mój zug w mojej przydzielonej do sztabu dywizji kompanii, dywizja w armii, strzałki natarcia na sztabowych mapach, front, długie linie zaopatrzenia, nie ma mnie poza miejscem i funkcją w tej maszynerii, poza tym miejscem i funkcją nie istnieję. O twoich dłoniach, Agnes, myślę, kiedy spoglądam na fosforyzujące wskazówki zegarka w skórzanym etui, zgodnie z wojenną modą przypiętym paskiem na rękawie mundurowej bluzy, jest trzecia dwadzieścia siedem. Trzecia dwadzieścia siedem, dwudziesty trzeci października, Agnes. (s. 7–8)

Czas od premiery Pokory pokazał jednak, że autor umie się obronić nie tylko na ringu, ale i w mnożących się wywiadach, podcastach czy facebookowych komentarzach. Pielęgnowanie sprawdzonych ścieżek wraz z nieśmiałym opuszczaniem niewygodnych pozycji pisarskich napędza ulubioną dyskusję dziennikarzy o przynależnościach autora. Tymczasem Twardoch dryfuje w stronę dobrze skrojonej literatury środka, przyznając się do fascynacji bookerowymi laureatami. Krytyka intencji stojących za całością jego projektu literackiego, mająca wyłącznie marketingowe podłoże, zdaje się na tym etapie oczywistym banałem. Jasne, że Pokora znalazła się w minione święta pod niejedną choinką, podczas gdy w tle leciał najnowszy odcinek serialowego Króla, i jasne, że jeszcze nie raz Twardoch zareklamuje bank. Nie zmienia to faktu, że słowa Pawła Dunina-Wąsowicza z 2015 roku, w których wyrokował koniec Szczepana Twardocha jako pisarza, w związku z jego udziałem w kampanii promocyjnej Mercedesa, wydają się dzisiaj mocno nietrafione. Obecność pisarza w mediach pod postacią reklamy czy na facebookowych grupkach pod postacią memu (tym razem już nie tego Dawkinsowskiego) jakoś nie przeszkodziła mu w napisaniu kolejnej poczytnej powieści, w której pewnie manifestuje obrany kierunek, nie zważając na tych, którzy sukces nazywają sprzedajnością. Z tego samego powodu upatruję w tekście Bełzy efektownego otwarcia. Nadszedł bowiem czas, w którym o intermedialnej obecności Twardocha jako luksusowego produktu zaczyna się mówić z – nomen omen – pokorą, jako o świadomym kierowaniu własną karierą.


Szczepan Twardoch
Pokora

Wydawnictwo Literackie, 2020, s. 518.


Igor Kierkosz (ur. 1996) – ukończył studia na poznańskiej polonistyce licencjatem o idiolekcie Michała Witkowskiego. Obecnie studiuje w Warszawie, gdzie zajmuje się literackimi świadectwami stosunków polsko-ukraińskich. Miłośnik literatury współczesnej oraz entuzjasta filmu. W wolnym czasie pisze o tym, co go interesuje w kulturze i tworzy muzykę. Publikował w „artPapierze” oraz na portalu Centrum Kultury Zamek w Poznaniu, zamekczyta.pl.

Natka Klimowicz / Kosmonatka (ur. 1992) – plakacistka, ilustratorka, absolwentka grafiki projektowej i warsztatowej Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu. Urodzona w Łodzi, zakotwiczona w Reykjavíku, gdzie tworzy plakaty koncertowe i zaangażowane społecznie. W wolnych chwilach płacze nad losem świata, czasem nad własnym.