„Nie być sobą, tylko w siebie wierzyć!” – tak mógłby rozpoczynać się niniejszy reportaż, gdyby nasz reporter nie zapomniał go otworzyć, zanim wpakował się do środka cały. Heca!

Tak naprawdę nie jest to żaden reportaż, ale może – mimo jawnej zmyłki – udałoby się przywołać ten klimat, klimat reportażu w ogóle, jego boomowatość. Wiadomo, reporter przywozi nam bardzo cudze życie, a my otwieramy w nim swoje usta. Rozwój sztuki „bycia naszym reporterem” wiąże się z awansowaniem technologii zapisu, przybywaniem środków rejestrujących to, jak się ludziom mówi. Reportaż – zaraz obok wywiadu – zdobywa odbiorcę dzięki szerokiej dostępności rejestratorów. 

Kto by nie załadował magnetofonu pod pachę (lub do Malucha) i nie wyruszył w teren, gdyby tylko mógł dowolnie nagrywać geniusze miejsc? Kto by nie nasłuchiwał tajnych rozmów, gdyby mógł łowić je pluskwami poutykanymi przy najważniejszych telefonach kraju? Ech, frajda zapisu. Padół staje się wylewnym mówcą, a my wcielamy się w tego, przed którym się otworzył. 

(Patrz: końcówka filmu Zawód reporter, a więc ofiarowanie własnego ciała tajemnicy napędzającej szpulę z intrygą, oraz omiatanie okołu w cichości tego prześcieradła, które jest naszym duchem).

Reporter znajduje w ciele lub w swojej gwieździe to coś (czyżby kroczący na małych szponach cip-chip?), co sprawia, że udaje mu się być naszym najulubieńszym odbiorcą żyć, które i tak potem oddaje wszystkim zainteresowanym. Aby ktoś został (bo jak nie ktoś, to kto!). A może też być gadającą głową, spikerem, prezenterem, konferansjerem lub radiotą, więc podskakującą nam elegancko, publicznie jak najbardziej, żuchwą (czy DeDe Reporter pamięta blade twarze wpatrzone w niego przez kineskop?).

W okolicach 1948 roku Kazimierz Wyka odnotował: „Reportaż jest wyprzedzeniem prozy powieściowej ku tematom, które jeszcze nie podległe przetworzeniu artystycznemu, jeszcze zbyt bliskie, aby posiąść wobec nich dystans, domagają się jednak wyrazu i zapamiętania. Stąd reportaż przedwojenny był ramieniem prozy wyciągniętym ku sprawom, jakich jeszcze nie chwytała powieść. Był sui generis awangardą ku realizmowi”.

Coś czuję, że zaraz zostanę skrytykowany do pierwszej krwi, dostanie mi się po uszach czerwonych jak domniemana hołota, zbliżająca się do mięsa na latających spodkach, śmigająca niżej, niż sępom fruwa krtań i moja pospolitość, oj dostanie się moim uszom, aż podskoczą; my, ptacy, tak mamy, mamy nosa do nadspodziewanego rychle wyzwania na solo – oto próbka reportera zawleczonego czujem pod tubę erekcyjną gnilnego witalizmu (zanotować: co to jest, a z czym to się je: iluzja erekcji w kupach węgla?); myśli jako parady reporterów większych, znalezionych w ciele mniejszego (Kraj Ja to Kraj Rozkładu. Lub grzyba).

Ale może dajmy sobie spokój z reporterstwem, w obecnej dobie, kiedy wszyscy nosimy za pazuchą magnietofon, cwaniaczkofon albo inny smerfon i każdy ma tam osobistego Kadłubka z wysp Wielkanocnych, który dostarcza nam całe stosy gagów.

Oczywiście nie tylko za sprawą gruczołopodobnej tafli, przez którą maczamy palec w hormonie świata, komunikującym poufale temu, kto zechce zadać się z hormonem (więc potencjalnie każdemu jednemu), że właśnie jego, każdego ze wszystkich, należnością jest kupa wszystkiego (a reszta to pacany), przez którą to taflę jednak nadal mówimy ze sobą i którą nadal nazywamy telefonem, oczywiście nie tylko dzięki niej rejestrujemy krocie scenek rodzajowych, biliony małych skeczy, multum poślizgnięć na skórkach po bananach zrobionych z ludzkich wypowiedzeń. I jasna to rzecz, że sytuacyjność, którą zaobserwujemy sami, siłą własnego bycia gdzieś, niczym reporterzy, ma nam do powiedzenia więcej nawet niż potencjalna elokwencja Belzebuba. Oczywiście, oczywiście, ale z pewnością dużą dozę puchnięcia oczywistości (mielizn immamemcji) zawdzięczamy ciągłemu dostępowi do kupy wszystkiego, która mówi. A mówi ciągle o sobie, jako o aparycji pełnej, pyzatej jak jedyny grosz (mądrość należnościowa), a mogącej zaprowadzić w najaktualniej dziką – więc zdawałoby się, że najprawdziwszą, a po prostu najdosadniejszą – głąb (aaa!), głąb mach.

Czytaj także:
ELŻBIETA WICHA-WAUBEN
o Kochance Wittgensteina
DAVIDA MARKSONA

Gadżetowi cieknie ślinka na widok naszych nudów, my myślimy sobie zatem, że powstała w ten sposób kałuża to dotykowy ekran i tak ślicznie nam plumka na cześć geniuszu jednego palca, który akurat, tak się składa, jest nasz. Czytaj najnowszą smerfność! Gadżetowa wieś zapuszcza istne wiąchy, jest spora, nie zajmuje powierzchni, lecz objętość Globu. My, gadżety, wszystkie jesteśmy reporterami! A kiedy rozlegnie się „Łapać smerfona, antenką go!”, wtedy: „Przechodniu, powiedz Gargamelowi, że to enty ja!”. Już się nie liczy, jak się kto nazywa, przyszła kryska i czas aleagentów, najwyższa moda na tajniactwo – taki dostaję cynk od mojego informatora, którego nigdy nie sprzedam, zdradzę tylko, że wygląda jak kolektura makumby.

Wierzymy naprawdę, że dobrze nam się zdaje, co jest oczywistością? Nie trzeba jej macać, jak klauniego nosa, bo sama trąbi? Zaraz, zaraz, chwileczkę: „(…) właściwie aż do początków XIX wieku, w zakresie wszelkiego rodzaju wytwórczości rozwój techniki przebiegał o wiele wolniej niż sztuki. Sztuka miała czas, mogła bez pośpiechu pobawić się rozmaitymi technikami. Ogólna zmiana, jaka następuje około 1800 roku, narzuca jej nowe tempo, a im bardziej zawrotne się ono staje, tym większą władzę we wszystkich dziedzinach uzyskuje moda. W końcu dochodzi do obecnego stanu rzeczy: realna staje się możliwość, że sztuka nie nadąży już z włączaniem się, w taki bądź inny sposób, w proces techniczny” – coś takiego notował Walter Benjamin, kiedy składał swoje Pasaże w krwawych pierwiosnkach XX wieku. A już po pierwszej połowie stulecia wieczny odpoczynek raczącego dać wszelkiemu zaufaniu, Stanisław Jerzy Lec zauważył w jednej ze swoich Myśli Nieuczesanych: „Technika przynosi wolność jednostkom. Dyktatorom wystarczą doskonałe dyktafony”.

Osobiste niedopowiedzenia to nasze porte-paroles? Wymowność złudy wyskakuje przez oczodoły, krzyżujące się w nadziei, że trafi się im nowe oblicze, po którym nie będzie wszystkiego widać?

Viva Las Swojskich Dostojewskich! (niemięski słych is dead)

Zmarły w 1966 roku Lec doczekał się w końcu pieczołowitego opracowania dorobku (rzeczywiście doczekał? wedle jednego z jego zapisów istnieje prawdopodobieństwo, że „śmierć jest bytem pozbawionym anegdoty”). W domach można obecnie wylukać monumentalną Autobiografię słowa, czyli „biografię” cerebralnych Tickerów Leca napisaną przed Lidię Kośkę, wieloletnią edytorkę jego Myśli,której zawdzięczamy również książkowe wydanie Nieuczesanych Wszystkich (dopełnionych takimi, które nosił wiatr, żółknącymi w czasopismach i na serwetkach). A to jest reportaż na temat panoramicznej ekspozycji twórczości obrazkowej Leopolda Buczkowskiego, jaką zaprezentowało Muzeum Sztuki w Łodzi (zanim straciło dyrektora). Nasz reporter już przybiera odpowiednią pozę (Lec: „Śmierć jest pozą człowieka umarłego”).

Warto zwizualizować sobie entelechię Buczkowskiego oraz wigor godny acid-bluesowego halabardnika, który swoją gadką zaciąga elektromagnetyczny klosz nad wsiami i miasteczkami, przejeżdża basowym smyczkiem padół od Mansy Abu Bakra II po M60 porzucone w rynsztokach Sajgonu, rzępoli na cudowanych maksymach, aż padół chlapie fosforycznymi tonikami i rozwiera swoją chtoniczną maszynerię (katapulty, wiadra z kurarą, pompy miodowe, haubice, wiralne wyrzutnie sumień i nefilim); warto zwizualizować sobie „pozytywnie zakręconego” mimetycznego potwora, totalnego Buczkowskiego, który – kiedy nie struga Kopernika Ciesiołki dedykowanego Luigiemu Nono – struga Davida Copperfielda pokazującego, jak Ziemia znika. Och, bo była jedynie przekanałowanym parawanem, a pod spodem: generalicja robi sobie z mapy laleczkę voodoo; warto zobaczyć wystawę Buczkowskiego akurat teraz, kiedy już jej nie ma (Lec: „Wyłączcie czas, chcemy naprawić mechanizm świata!”), kiedy pseudoromantyczne frenezje zrymowały się już doszczętnie z psychodelicznymi odcieniami żółci. A pola messendżera – przy swoich flabberywornych powiadomieniach i szlamowatym minimalizmie – zieją podziemnym chuchem i odpowiadają popytowi na konspirowanie, na bycie wtajemniczonym, podziemnym ludkiem. Może niebawem pozwolą konsumentowi ich plonów pochować się własnoręcznie, wykopać sobie grób, przekopując się przez to, co piszczą Syrojidy lub demon Bobo. Komuś udało się uwierzyć – a ktoś po nim powtarza – że naprawdę nie żyje tylko on, że ma wyłączność na gadanie zza grobu, że jest marą, a jedynie mary mają głos. Być może na naszych oczach odbywa się właśnie spektakularny drenaż życiowości. I nagle wszyscy – tylko dlatego, że mamy pod ręką świetne dyktafony – stajemy się dyktatorami.

I jednak bardziej dyktatorami niż reporterami (chyba że reporterami modowymi, jeżeli moda jest wiarą w to, że się mówi, na przykład: coś). A jeszcze przed chwilą mówiło się, że reportaż zastąpi powieść i wszyscy będą sobie ślicznie używać zwielokrotnionych żyć, oryginalniejszych i bardziej realistycznych od tego jedynego, które się za każdym wlecze. Tymczasem kupujemy sobie – i na tym przyłapuje nas nasz reporter – oczywistą fikcję, że niby jesteśmy tacy groźni i tacy zamaskowani, kiedy właśnie się zlękliśmy w napadzie duchot, bo to nie maski, lecz izolacja zachodzi twarze. 

To nie maski, to nasze czasy: czaszki! Chyba właśnie daliśmy sobie sprzedać, wmówić, opchnąć slogan o chwytliwości czaszki (taką samą trzymał Hamlet! Ale nasza fajniejsza, wcale nie błazeńska, chwytliwsza. Bo podobno niczyja…? Lec: „Na rogach diabła pewniej się trzyma aureola”).

Jestem reporterem pokojowym, a wręcz łazienkowym, pod sufitem krąży mi napis: reporterzy to frajerzy i polatujące przy fajansie sępy. Ów hologram jest moją domową reklamą firmy FRAJERSTWO & FAJANSE – tym sposobem nasz reporter oddał temat.

A zatem: reportaż wyprzedzał powieść w dotykaniu tematów bliskich każdemu ciału w społeczeństwie (patrz: wyimek z Wyki), a technika odgrywała się na sztuce za całe wieki bycia w tyle (patrz: Benjamin) i przekręcała jej percepcje i prawdy uroków, i podbierała całe mózgi, żeby wyprowadzić je prosto na ścianę, a z martwych – czyli ze sławniejszego od świata planum inclinatum, równi pochyłej tak zwanego czytelnictwa – wstają teraz sklecone po omacku strachy na wróble, pseudoromantyczne kręćki, wyczesane frenezje, wykręcone sprężynki, czy w takich warunkach istnieć może w ogóle literatura, która nie wytrzeszcza się na nas jak sprawozdawca sportowy, a jednocześnie mówi, co jest grane? Odpowiedź prosta: Lec! 

Czytaj także:
HENRYK GRYNBERG
na rocznicę śmierci
TADEUSZA RÓŻEWICZA

„Na początku była prędkość. Słowa i czyny zostały prześcignięte. Aforyzm wygrywa prędkością”, pisał Jacques Derrida w tekście o Romeo i Julii, którego znamienny tytuł (Niewczesne aforyzmy) wskazuje na próbę rozruszania nietzscheańskiej anty-dialektyki. Dopiero co, jakieś milisekundy temu, Michał Paweł Markowski, który nota bene tę próbę Derridy spolszczył, domagał się, żeby dojrzeć wreszcie w zapisach Leca znamiona wielkiej filozofii. Poza tym, że uwypuklił znaczenie Nicości w Myślach i skojarzył ich piorunującą często zwięzłość z mistrzami literatury surowego zamilczenia (Beckett, Celan), przypisał Lecowi „rozumienie aforyzmu jako skutecznego narzędzia odzwyczajniania mowy”. I może właśnie ten aspekt pozwala patrzeć na Myśli nieuczesane poza kontekstem światowej aforystyki, w których to ramach nieco nazbyt wygodnie osiadły, przez co dają się przeoczyć w rozpatrywaniu kolei literatury polskiej XX wieku. A kiedy spojrzeć na nie jako na projekt zupełnie samoswój, zaczynają przypominać coś na kształt literatury idealnej, a zarazem – formalnie – okazują unurzane w uszach Hamana szpony, radykalność zapisu. Z przyjemnością ulegamy złudzeniu, że każda Myśl wie jedną rzecz, ale wie ją wielostronnie, niczym poświęcony tej rzeczy pełnometrażowy film, tymczasem czytelnik, wskakując w Nieuczesanie, jak gdyby dzik wpuszczony do nagłówkowego raju, odkrywa tu własne rytmy i może wyiskać takie transy i konstelacje przygodnych zestawień, że nakręca się z tego bilion filmów o niedocieczonych kształtach i całe pokłady zrozumienia dla innych pośród siebie.
(Lec: „Zamiast ust miał ucho. To mówiło bardzo wiele”).
(Derrida: „Wbrew pozorom aforyzm nigdy nie pojawia się sam, nigdy nie chadza w pojedynkę. Należy do logiki serialnej. (…) Aforyzm: to, co oddaje każdą schadzkę na łup przypadku. Jednak pragnienie nie przypadkiem naraża się na aforyzm. Bez aforyzmu nie ma czasu na pragnienie”).
(Lec: „Zakwitły wszystkim śmieciarzom miotły”).

Silva rerum, czyli las rzeczy, to celebrytka wśród określeń na domowe zapiski. Siłą rzeczy ten las obejmuje obecnie sms-y oraz całe telefony, a także sztuczne telefony, komunikacyjne atrapy, czaszki w dłoniach i kwiatki zamiast głów. Smerfy nie są niebieskie – a stąd, że są niebieskie bierze się smerfność – dlatego, że są ciałami, które baraszkują w oddali. Są niebieskie jak podbite oko aryjczyka (ślicznie się pobili nasi skini), są sine, bo kłębią się w zbytniej bliskości, w nas. Ciekawe, co powie dłoń animująca czaszkę niczyją!

Ale zapomnijmy na chwilę o istnieniu aforyzmu. (Chwila minęła! albo przynajmniej moda na jedną chwilę, teraz będzie więcej chwil, a jeszcze więcej ludzi. „Humor jest jedynym absolutnym porodem życia– Fryderyk Chrystian Hebbel [przeł. Karol Irzykowski] – jeden z mistrzów wszechczasów w świecie aforystów).

Według Jana Kotta pierwszym, który dostrzegł teatralność Myśli, był Adam Tarn, legendarny redaktor „Dialogu” (podobno jeden z niewielu Polaków, którzy dostąpili zaszczytu wspólnego milczenia – w pięcioro oczu – z Samuelem Beckettem). Tekstami Leca przedzielał publikowane w tym czasopiśmie dramaty. Za jedną Myśl autor życzył sobie pobierać równowartość jednego grama złota według aktualnych notowań wiedeńskiej giełdy. Sam Kott rozpoznał w Nieuczesanych „iluminację komedii jako gatunku”. Kiedy czyta się je teraz na pożółkłych stronach starych „Dialogów”, wprowadzają więcej ruchu niż zawiane kursywą didaskalia, są jakby nośnikami dziania się spozierającego z zewnątrz. Myśli tak nasycone obserwacją, które wykraczają poza jednostkowość i jednorazowość istnienia, które rozwiewają „złudzenie postępu”, obnażają gospodarkę humoralną zbiorowości i zadziwiają znajomością możliwych scenariuszy, nie mieszczą się w pudełku, rozsadzają scenę, przenoszą ją ze zmurszałych desek na żywy grunt. A przecież to tylko pojedyncze myśli! I na tym polega fenomen.

Radzieccy naukowcy odkryli, że w naszych futrach przesiaduje multum miniaturowych Dostojewskich. Wyglądają jak toczka w toczkę. Kropka. Lub pojedyncze zdania.

J. Wolfgang (ach, Wolfgang, jakaż rozkosz móc napisać w końcu to słowo) Goethe, Refleksje i maksymy: „Pojęcia stawania się jesteśmy całkowicie pozbawieni; dlatego widząc, że coś się staje, sądzimy, że to już było. Dlatego też system «pudełeczek» wydaje się nam bliski”. 

Oraz: „Każdy fenomen jest dostępny tak, jak planum inclinatum, na które wygodnie jest się wspiąć, gdy tylna część klina wznosi się stromo i niedostępnie” (przeł. Jerzy Prokopiuk).
(Lec: „I duch ludzki wstanie kiedyś na tylne nogi”; oraz: „Na widok piramidy społecznej: «Tu leży pies pogrzebany!»”).

Kośka podejmuje w Autobiografii słowa pałeczkę wskazującą na teatralność Myśli. Sprawdza je na różnych scenach, w najróżniejszych układach. Ale testuje ich skuteczność na wszelkich frontach. Olbrzymią część jej książki zajmuje dochodzenie w sprawie literackich założeń Leca w ogóle. Niemało trudu kosztuje to badaczkę. Bo choć z pozoru autor Nieuczesanych wydaje się postacią przejrzystą, okazuje się, że „dzieło życia” zaciemnia dokładniejsze wyobrażenie o umyśle, który je zrodził, a humorystyczna aura nie służy powszechnemu obrazowi pracy, jaką wykonują same Myśli. Z czego zaczyna składać się następująca sytuacja: Kośka dogania Leca w wysiłkach ratowania znaczeń, fabularyzowanych słowami, przed frazesem, który rozkłada wyobraźnię, i radiacją mniemań.

Tytuł nabiera wymowy, gdy rzucić jupiterem w tradycję, z jakiej rzecz się wyłania (Lidia Kośka opracowywała chociażby polskojęzyczne wydanie Talmudu Babilońskiego), ale też podkreśla postawę autora ZOO, który nie uwznioślając swojego losu, nie utrwalając go prawie wcale, nie nagrywając go w zapiskach, poświęcił się procesowi utrzymywania przy życiu sensu (odnawianiu pytania o żywą wiedzę?). Skoczność Myśli ma solidne podstawy: wspólną troskę o to, żeby piękno literatury nie zakopało się samo w sobie, za poruczeniem jej adoratorów. Autorka monografii podnosi do rangi życiowego motta Leca kwestię „przeludnienia Ziemi słowami” i idącą za tym w parze konieczność kondensacji przekazu. Jej bohater jak mało kto zdawał sobie sprawę z tego, jak wielki widzi swój teatr unosząca się fala, która mąci w głowach i zabiera je bezpowrotnie.

Myśli Nieuczesane, występując w całej swojej gromadzie, są przydatne dla uzmysłowienia, co to znaczy być „aktorem sieci”, mościć się w rozległych powiązaniach, mocować się z materią społeczeństwa, które ciągle gada, i nie móc się z tego wyplątać. Nie bez znaczenia jest tu przyjaźń Leca z młodym Henrykiem Berezą, który miał się później okazać najczulszym sejsmografem tego, co w literaturze nowe i ożywcze dla ogółu kultury, który dał się zapamiętać jako kontrowersyjny promotor „prozy żywej mowy” i odkrywca związanej z nią „rewolucji artystycznej” (niech za najjaskrawszy przykład posłuży Ryszard Schubert ze swoją magnetofonową epiką: zasygnalizowawszy inicjację powieści-procesu Pajac, zniknął na jakimś gwarnym bazarze, pozostawiając po sobie kawał tajemnicy; nic, tylko plotkować o nim!).

A też ważną rolę w Autobiografii słowa odgrywa tekst Mariana Pankowskiego, piewcy sensualizmu w języku literackim, niegrzecznego użytkownika polszczyzny bujnej i nieskrępowanej. Autor Rudolfa opisuje Myśli jako zupełnie nową formułę, otwierającą literaturę na perspektywiczną świeżość, medium bezpośredniego kontaktu z odbiorcą, dystansujące zapisy utwierdzające się w gatunkowych dystynkcjach i utrzymujące na ich zawieszeniach. Wiadomo: dystynkcja to ciemna strona mocy.
(Lec: „A może umieranie jest jedynie tradycją?”).

Kiedy nie miał już kto napisać kolejnej Myśli, w „Dialogu” ukazały się dwa pożegnania. Adam Ważyk: „Najlepsze zdania Leca są na pozór niedomówione, gdy w istocie podają prawdę z nadwyżką, wyczerpują i zamykają temat. Zawierają witaminę mądrości, nie sposób ich naśladować”. U dołu strony, w pasku przeznaczonym dotychczas na Myśli (żywe deski sceniczne), pojawił się Montaigne: „Rozmyślanie o śmierci jest rozmyślaniem o wolności: kto się nauczył umierać, oduczył się służyć”. A na poprzedniej stronie Leszek Kołakowski:

Lec był unikalnym zjawiskiem z kręgu pewnej szczególnej subkultury polskiej, którą najazd hitlerowski zniszczył nieodwracalnie i z której resztki tylko ocalały w pojedynczych egzemplarzach, ostatnich wychowankach galicyjskich jeszybotów, wykolejonych rabinach, ludziach, których kulturotwórcze wartości wydają się zawdzięczać nasyceniu zróżnicowaną tradycją. W miejscach zetknięcia albo zderzenia tradycji odmiennych rodzą się często wybitne talenty, jak gdyby właśnie wysiłek amalgamowania kultur niejednorodnych umożliwiał zarazem refleksyjny dystans wobec wszystkich, warunek twórczości istotnie płodnej. 

Dwa lata później był 1968. Lec: „Serce moje, nie zwracaj na mnie uwagi, kochaj dalej, choćbym umarł”.

Światoszkowatość bobslej (saneczkuje tunelowo), nieżal kurdupel (wybucha pozorem) 

W zalewie wiecznie modnej mizantropii Thomasa Bernharda znaleźć można krótką prozę pod tytułem Lec:

Satyryk Lec, z którym przyjaźniłem się aż do jego śmierci i w którego mieszkaniu wielokrotnie byłem gościem, i który swoje satyryczno-filozoficzne maksymy zapisywał zawsze w – jak je nazywał – księgach kuchennych swojej żony, utrzymywał za każdym razem, kiedy przemierzaliśmy mającą około stu metrów długości i około trzydziestu metrów szerokości płaszczyznę na tak zwanym Nowym Świecie, a kiedy bywałem w Warszawie, to prawie codziennie chociaż raz chodziłem Nowym Światem, otóż utrzymywał on, że pod tą płaszczyzną są pogrzebani najgroźniejsi przeciwnicy panującego reżymu i że sam był świadkiem, jak dzisiejsi władcy zgładzili swoich przeciwników i pogrzebali ich w tym miejscu. Ilekroć pytałem innych ludzi, co sądzą o tym twierdzeniu Leca, kręcili tylko głowami pozostawiając mnie bez odpowiedzi. Ale Lec zawsze mówił prawdę (przeł. Jacek St. Buras)

Legenda Nieuczesanych sięga daleko. Styl Leca cieszy się światową sławą, zbliżoną – być może w równym stopniu co zbieżność brzmienia ich nazwisk – do rozgłosu, jaki zdobył Stanisław Lem. Obu łączy także spojrzenie, które ogarnia ludzką rodzinę, raczej jako mieszkańców planety niż domów.  

Z tego całego globalstadła rodzi się oczywiście niejedna obawa związana z życiem „na kupie”, choć obu autorów cechuje nadludzki spokój, jednak inna kwestia: kto wie, czy nie czeka nas w tym miejscu (obliczu ziemi?) odkrycie obawy, której istnienie jest zupełnie nieoczywiste, a uzależnione od panicznego chwytania w lot i pochłaniania oczami wszystkiego, co się napatoczy, które to chwytanie zdaje się dla wszystkich oczywistą, codzienną praktyką (wiara to praxis?). A więc?! Być może światowa sława szkodzi równo wszystkim! Przykład: nie będzie jakiś Eco (Umberto, który z blurba Myśli poleca każdy dzień zakańczać Lecem) się mądrzył – typowy zagraniczniak! – i z wyżyn zadartego, zagranicznego nosa trąbił, jakim fiatem mamy odjeżdżać od świateł dnia wielkiego niczym blurb – mówi reporter, wkręcając nam żarówkę, którą skradł z czyjegoś codziennego paplania, kiedy tylko zajarzyła się tam na moment. (Lec: „Odwrót amenów”). A jak ktoś jest gorącą informacją?!

Tak oto buzuje problem narracji, która uzależnia się od swojej ciągłości, flirtuje z iluzoryczną komendą „naprzód” (do kupy!) odbieraną pod płaszczykiem czasu i skazuje się na walkę o dominację, bo nie sposób jednocześnie przyswoić więcej niż jedną liniowo rysującą się opowieść. A jeżeli czyjś żywot jest na tyle sławny, że równo wszyscy uważamy go za bardziej oczywisty od naszego własnego istnienia? Wariatkowo na mur-beton! Tymczasem u Leca od góry do dołu idą poziomo paski i w tak zorganizowanym sąsiedztwie głosów spotyka się całe społeczeństwo losów, niczyj nie wyrośnie ponad inne, wszystkie są mądrzejsze.
(Lec: „Tęczo, kątomierzu naszej nadziei!”).

W Autobiografii słowa Kośka tworzy portal prowadzący do Myśli poprzez liryczną naturę i jej żywą inteligencję, która sama wybiera, w co się zamieni na dłużej to, czym była przed chwilą. W przestrzeniach oddzielających poszczególne Myśli odkłada się czas, w którym porzucić możemy na dobre nasze utajone aktywa, a więc wierzenia, że osobiście znamy wszelką oczywistość.
(Lec: „Terrorze Świętej Intuicji!”).

Ja, czyli anty-ciemniak, wychodzę na plewę i wołam: zejdź ze mnie!

„To oczywiste, że ból symbolizuje się w robaku” – Ernst Jünger.

Wiersze, którymi Lec dociera do formatu Myśli, charakteryzuje specyficzny, swobodny liryzm, rodzaj melancholijnego entuzjazmu, obecny także w niemieckojęzycznym ekspresjonizmie. Ślad czegoś takiego daje się wyśledzić jeszcze u Brechta (którego Lec był bodajże pierwszym polskim tłumaczem), a również w rozważaniach Benjamina, którego Pasaże odbijają się niekiedy echem w budowie Autobiografii słowa. Projekt „życiowego dzieła” złożonego z wyimków, rozmyślających wspólnie (niczym wesoła fabryczka) i piętrzących się na miarę „konstrukcji żelaznych”, aby zobrazować przechodzenie jednego wieku w drugi (dziewiętnastego w dwudziesty), to istotne wyzwanie rzucone prozie refleksyjnej, które wykazuje, że formuła notatki częstokroć najlepiej koresponduje z kupażami czasów, oddając sprawiedliwość najróżniejszym życiom rozpłaszczającym się pod nimi.
(Lec: „A może się wyczerpią złoża czasu?”).

Czas wybucha w nas ciągliwym – i zgodnie z rytmami boomów, większym ciągle – pozorem, że dokądś się udaje. A tymczasem wieczność zawsze trwa (moda na jedną chwilę mija od lat), czas donikąd się nie wybiera.
(Lec: „Nuda jako całość może okazać się dowcipna”).

Jako raz grubsza, raz chudsza wskazówka, trwanie to objawia się w gnomicznych zapisach Franza Kafki, które – w krótkim, późnym okresie – umieszczał na małych karteczkach, każdą myśl na osobnej. Te miniatury są z nami zawsze, przerastają nas, jak włosy (pamiętamy koniec Procesu?: „[…] jak gdyby wstyd miał go przeżyć”).

Myśl, że powieść-notatka może być powieścią przyszłości, powierzyli swoim zapiskom niezależnie Aleksander Wat (w Dzienniku bez samogłosek) i Andrzej Falkiewicz (w swojej dzikiej, rozkiełznanej eseistyce). A kto powie to nam i naszym botom, piszącym właśnie konceptualne sms-y (fatum multipli mienia nosa)? Może Lec: „Gdyby marionetki mogły wiedzieć, że mówią przez nie obce głosy, uważałyby się jeszcze za proroków”? Albo Elias Canetti, którego fragmentaryczne zapiski z lat 1942–1972, opublikowane pod tytułem Prowincja ludzka, testują, czy pisanie gołymi pomysłami, bijącymi pod piórem własnymi serduszkami, które nie po to czują, żeby domykać się w pewnej założonej z góry całości, nie daje pełniejszego wglądu w obraz Globu połatanego zróżnicowanym trwaniem.
(Derrida: „Innego mogę kochać tylko namiętnością aforyzmu. (…) żadnej niewczesności, żadnego aforyzmu bez obietnicy wspólnego teraz, bez przysięgi, węzła synchronii, podzielonego pragnienia żywej teraźniejszości. (…) A przecież podział to tylko inna nazwa aforyzmu”).

A więc Canetti: „Składasz się już tylko ze struktur. Czy urodziłeś się jako figura geometryczna, czy dopadł cię czas i wtłoczył w swoje beznadziejnie proste formy? Czyżbyś nie znał już wielkiej tajemnicy? Tajemnicy najdalszej drogi?”. Albo: „Pogryzione serce, toczące się przez wszystkie stulecia”. Oraz: „To, że Ziemia znajduje się pod obserwacją, jest zmyśleniem, na które w pełni zasłużyła” (przeł. Maria Przybyłowska).

Mówi jawa o aparycji panicznego głuptaka albo turonia, który zwisa nam: podniecam się kulturą głupoloidalną, a ty? / To jak, zmiecie nas moda na bycie grzeczną łachą?

Czytaj także:
JAN POTKAŃSKI
omawia Pocałunki ludu
DAWIDA KUJAWY

U Leca stoi: „Aforyzm zostawia więcej miejsca dla człowieka”. I rzeczywiście, możemy z nimi pójść między siebie, albo się między nimi położyć (podobnie dzieje się w przypadku najkrótszych wierszy Białoszewskiego, w szczególności takich, których daimonion, zorientowany zazwyczaj na jednostkowienie, rozpuszcza się w zbiorowym widzeniu, widzi się w większym zbiorze, odkrytym w ciele mniejszego, na przykład byciu ssakami w mowy byciach sobie – wpadłszy na cudzy „pomysł”, jak gdyby on był bardziej swój niż każdy nasz, od razu leciałoby się na ludzi, żeby wszyscy go mieli w odbiorze na tym łechtaniu, wyzwalającym z musu Ja-jazdy [niby mega-egohusaria-trip, a tu nagle zwykły ego-faszcynizm i jego: nadal, znów i coraz: więcej jajujących]). Myśliciel – co się zowie – przewidział i jest to jego, jako pisarza, olbrzymia zasługa, jakie drapieżne fumy będą trząchać odbiorczym dryfem, jakie będzie grane bębnienie na otwartych puchach z pamięcią, uwagą i czuciem.
(Lec: „Nie wyobrażajmy sobie siebie, bądźmy”).

Jeżeli kadłubem tożsamościowego pojazdu Flinstonów jest pamięć, a podstawowym napędem konieczność bycia widzialnym, przy ogólnym napompowaniu obrazowymi sterydami i takim przepychem robi się krucho z pamiętaniem, co z kolei owocuje cudowną dumą, dobrem jednostki nieświadomej tego, że jest w kłamczuchowskim nastroju i trochę sobie nakłamała (o swoim jouissance: jakoby wjeżdżało się tam tożsamościowym wozem Flinstonów). Przynajmniej tak mógłby wyglądać zwiastun megasensacyjnego filmu, którego bohaterowie czekają tylko, aż czas się dopełni, i nie mogą się doczekać, aż produkcja wejdzie na ekrany, bo dopiero jak się w niej zobaczą, przypomną sobie, że tu są.

Ufo bo Ufo. Kto?!

Tymczasem tekściory z Myśli pamięta się lepiej niż cztery ściany, pasują do murów bardziej od muszki czy walących w nie głów (do przemyślenia pozostaje propozycja „zrobienia siusiu na mur obojętności”). Lec „wygrywa prędkością” z poezją konkretną, spacjalizmem, sztuką konceptualną, a pewnie i ze sztuką jak najbardziej współczesną, która zdaje się często nie nadążać za swoją niespełna pięćdziesięcioletnią, za to globalną przeszłością (licząc od jakiegoś 1968). Cóż, w końcu już dawno – pod prochowcem ducha czasu – wyprzedził ją gadżet. Ale gadżety lecą na kupę (aby do przodu, na stos!), słowem, przemijają, jak odbicie narcyza (wypchane narcyzami wariatkowo to też gadżet). A myśli zostają! Wbrew pozorom. Proszę sobie wyobrazić, że były kiedyś marniejsze czasy, a straszące obecnie z transparentów i w sercach – w które i tak nikt nie „patrza” – piekło było bliżej niż twarz.
(Lec: „A może najczystsza jest wiara w nieistniejące bóstwo?”).

Autor Myśli dwukrotnie cudem uniknął egzekucji. Cudem? W wyniku nieskładnych, zatrważająco głupich zachowań swoich oprawców. Zbiegł z obozu tuż przed jego likwidacją. Wrócił, żeby z zewnątrz widzieć, jak płonie. 

Kołakowski: „Jego trwałym zapleczem była wiara w możność ocalenia rozumu i ocalenia wspólnoty ludzkiej na przekór wszystkiemu”.

Nie mydlmy sobie oczu, czaszka pryśnie bitą śmietaną

Za dwa lata marzec może się już inaczej nazywać, ale – taki czy owaki – ktoś będzie musiał pleść – mówi nasz reporter i wypada z branży. Nie ma gdzie się skryć, stał się jednym z masą pyszałków.

O pozostawaniu w grze zadziwiającą rzecz podaje Lec w wierszu Drżące Dusze Nasze. Tytułowe istoty okazują się „szczególną subkulturą”. „Te nasze dusze” wcale nie są nasze, są „wypożyczone / (…) przefasonowane, / połatane, / z kilku jedna / (…) wiedzące wszystko, / ale zobowiązane / do zachowania tajemnicy / służbowej, / te biedne dusze nasze, / zużyte przez tyle pokoleń, / drżące / pod każdym podmuchem / Wielkiego Miecha”.

Mój Boże! A jeżeli rację ma postmodernista (patrz: niewczesny aforysta)! Jeżeli rzeczywiście między serializmem a oddzieleniem, jakie prezentuje aforyzm, czyha okazja, szansa współodczuwania, braterstwo żywych w obliczu nacierających zewsząd zjaw (umarłych bądź nienarodzonych jeszcze)? To sobie tam poczeka, a my spotkamy się w kolejnym odcinku duchowej niemoty, przegłosowanej przez rząd ciał. 

„Cóż wiemy o duszy? Że istnieje? To znaczy mniej, niż gdyby nie istniała” – czytamy w Myślach i jeszcze: „Cóż za perfidia! Nasze niewidzialne dusze są uwięzione, jedynie dające się namacać ciało biega sobie swobodnie”.

Jesteśmy mali, jesteśmy coraz mniejsi, jest nas coraz więcej. Coraz mniej się składamy. Koniec rozrywki zrobionej z wywyższania się. Ciągłość tajenia, jaka to jest ekstaza ferować i durzyć się w cudzym bardzo źle a własnym mieniu absolutnie przekichane, że przecież z ledwością się wytrzymuje w psychiczności a urodzonym gruchocie, więc psychiczności sobie narajanej (w behawioralnym mapowaniu). I tak właśnie szatanizm przytrzaśnięty bułkami z żywego mięsa przebiera się za tajniaka. Czaszka, którą będziemy się bawić, jest niczyja – twierdzi moja pamięć i dalej – moja należność to cały świat minus ja. Wtem, ponad głowami, co to? Turonie! Aż dwa. I kłapią do siebie: A teraz napiszemy razem bon mot! Albo lepiej: malpipimot.

Lec: „Ślady gigantów? Nie, to wielkie buty klaunów”.
Lec: „I dziury chcą się usamodzielnić i pozbyć obramowania”.




Andrzej Szpindler – palmtop, w 888 r. podczas obchodów Światowego Dnia Niedodawania Sobie Forów Modłami wyślizgnął się z ust tańcującego Hopi, wpadł do fajczącego się kubła na śmiecie, przez co awansował w 2020 r. na asystentkę Elfoida, i tak poczęło się kluć nagusieńkie p2p oraz wykrywacze kamer WCH-125.