O powieści Królowa gór, stwardnieniu rozsianym i godnym umieraniu z Danielem Wisserem rozmawia Jagoda Gawliczek.
Jagoda Gawliczek: Królowa gór opowiada o pacjencie cierpiącym na stwardnienie rozsiane, który chce popełnić wspomagane samobójstwo. Zaskoczyło mnie, że tę tragiczną historię opowiadasz bez patosu, za to z dużą dawką humoru.
Daniel Wisser: Staram się opowiadać historie takimi, jakie są – literatura zbyt często zapomina o normalnym życiu. Jeśli chodzi o głównego bohatera, Roberta Turina, rzecz w tym, że jego ciało jest jednocześnie bardzo stare i całkiem młode. Jasne, mogłem skupić się tylko na tym, że jest biednym pacjentem, któremu nie można już pomóc i którego wszyscy żałują. Ale przecież ma też wredną, trochę mizoginiczną stronę. Chciałem pokazać te odcienie szarości, nie tylko czerni i bieli. Myślę, że w jego sytuacji wszystko staje się absurdalne, więc humor jako taki nie jest potrzebny. Chcesz umrzeć, a ktoś ciągle wysyła cię na psychoterapię albo prosi, żebyś nie pił za dużo wina, bo od tego… możesz umrzeć. Jednocześnie każde zwykłe zdarzenie może okazać się ostatnim w twoim życiu. Być może właśnie to sprawia, że Królowa gór bywa zabawna, choć jest to raczej humor sytuacyjny i kontekstowy.
Chore ciało bywa podatne na opis przypominający pornografię. Ty jednak wybierasz inną drogę – ciało Turina zostawiasz w spokoju, skupiasz się natomiast na jego relacji z personelem medycznym, który mierzy się z różnymi wyzwaniami.
Kalina Kupczyńska napisała długi artykuł, w którym porównała moją książkę z powieścią Clemensa Setza. Słusznie zauważyła, że Turina bardzo interesuje życie pielęgniarek. Jeśli uważnie przyjrzysz się ich życiu, zobaczysz, że ich losy też są w jakiś sposób tragiczne. Na przykład Nata, która uczyła niemieckiego w Serbii, teraz musi pracować jako pielęgniarka – nie ma innych możliwości zarobku. W szpitalu czy w domu opieki możesz spotkać bardzo ciekawych ludzi, ale jeśli poprzestaniesz na small talku, niczego się o nich nie dowiesz.
Czy chciałeś, żeby te poboczne historie też wybrzmiały w książce?
Zdecydowanie. Byłem świadkiem wielu z nich, inne zostały mi opowiedziane. Wydaje mi się, że nie sposób wymyślić takich historii. Kiedy Nata przyjechała do Austrii, musiała zatrudnić się jako sprzątaczka, ale ponieważ dobrze mówiła po niemiecku, nikt nie brał jej na poważnie. W Austrii uważa się, że ktoś, kto pracuje w tym zawodzie, musi mieć serbsko-chorwacki albo bałkański akcent. To smutne i absurdalne.
Nie wszystkie postaci miały swoje rzeczywiste pierwowzory, prawda?
Skonstruowałem postać Roberta, wykorzystując doświadczenia dwóch osób: autentycznego pacjenta z Wiednia, któremu zadedykowałem tę książkę, i osoby z mojej rodziny, która chciała popełnić wspomagane samobójstwo. Druga całkowicie fikcyjna postać w książce to Katharina Payer. Nie wystarczy opisać rzeczywistości w sposób statyczny. Powieść musi mieć dynamikę, potrzebuje zwrotów akcji, momentów przełomowych. Na przykład: Turin odwiedza Payer w jej mieszkaniu. Wypiła trochę za dużo i mówi do niego: „Dobrze, jeśli chcesz jechać do Szwajcarii, żeby umrzeć, to cię tam zawiozę”. Nagle robi się bardzo poważnie. Ona jedyna naprawdę wspiera go w dążeniu do śmierci. Jak możesz sobie wyobrazić, w takiej sytuacji ludzie najczęściej mówią: „Rozumiem cię, bardzo mi przykro, ale nie mogę tego zrobić. Nie będę mógł dalej żyć, wiedząc, że pomogłem ci się zabić’.
Jak myślisz, dlaczego tak jest?
Cóż, myślę, że to bardzo trudna decyzja. Sam zostałem o to poproszony przez bliskiego członka rodziny i musiałem odmówić. W Królowej gór Turin jest już bardzo zmęczony tym tematem. Wie, że kiedy tylko zacznie mówić o swoim pragnieniu śmierci, wszyscy go uciszą – przecież rozmawiali o tym już tak wiele razy. Jego żona mówi: „O nie, proszę, nie zaczynaj od nowa. To taka miła niedziela. Teraz pijemy kawę, więc proszę, nie rozmawiajmy o śmierci”. W tym fragmencie pojawia się Donald Trump. Turin zaczyna pojmować, że dopiero gdy zachowuje się tak jak on – prowokuje i przekracza dozwolone granice – jest traktowany poważnie. Gdy mówi o swoim bólu, terapii i woli śmierci, nikt nie chce z nim rozmawiać.
W filmie Grety Gerwig Barbie tytułowa bohaterka pyta uczestników radosnego przyjęcia, czy myślą czasem o śmierci. Muzyka cichnie i wszyscy goście stają w miejscu. Są zdezorientowani. Może po prostu nie chcemy pamiętać o własnej śmiertelności, tak jak oni?
Oczywiście. Prawie cała powieść rozgrywa się w jednym domu opieki, którego mieszkańcy mają różne problemy. Zatrudnione tam pielęgniarki żyją głównie opieką nad trudnymi pacjentami. Ich krewni mają tak samo w każdą sobotę czy niedzielę, ilekroć przyjeżdżają z wizytą. Starałem się pokazać, że może to po prostu życie – takie jak każde inne. Wzruszało mnie zachowanie mężczyzny, na którym wzorowałem postać Roberta: siedział tylko w małej kawiarni, pił białe wino i uważnie obserwował ludzi. Czasami przychodził do niego szef jakiegoś lokalu i pytał go: „Mam problem z pracownikiem, co byś zrobił na moim miejscu?”. On dokładnie wiedział, kto gdzie pracuje i co robi w tej pracy.
Wspomniałeś o ludziach odwiedzających pacjentów. Każdy z nich podchodzi do tych odwiedzin na swój sposób. Żona Turina próbowała go wspierać, ale zależało jej też na karierze.
Była żoną człowieka, który bardzo wcześnie – w okolicach trzydziestki – został pozbawiony dotychczasowego życia. Jeśli chcesz być dalej aktywny seksualnie czy robić karierę, musisz podjąć trudną decyzję i powiedzieć swojemu mężowi albo żonie, że chcesz żyć własnym życiem. Z jednej strony Turin to rozumie i akceptuje. Z drugiej strony wciąż próbuje dowiedzieć się, z kim spotyka się jego żona. Czy ktoś z nią mieszka? Nie jest przecież głupi, widzi, że ona chce coś ukryć. To bardzo częsty problem. Opis próby samobójczej głównego bohatera też wiąże się z przeżyciami bliskiej mi osoby, nie jest zmyślony. Robi się wszystko, by ukryć takie zdarzenia – to zrozumiałe, zarówno w życiu, jak i w książce. W powieści pojawiają się czarne paski, które zasłaniają poszczególne słowa odnoszące się do tej próby samobójczej.
To bardzo interesujący zabieg formalny. Dzięki niemu rozbijasz niektóre dialogi na dwie kolumny: jedna reprezentuje to, co wypowiadane na głos, a druga – właściwą treść, to, co naprawdę komunikowane. Po lekturze Królowej gór zaczęłam intensywnie myśleć o tym, co znalazłoby się w „drugich kolumnach” moich rozmów.
Historia, którą przeżyłem z pierwowzorem Roberta, wydarzyła się dwadzieścia lat temu. Od tamtej pory ciągle zaczynałem pisać Królową gór, po czym od razu przerywałem pracę, i tak w kółko. Potem wyklarował mi pomysł na powieść, w której narracja jest z początku pierwszoosobowa. Ja, Robert Turin, opowiadam tę historię. Ale potem przestawiam się na mówienie w trzeciej osobie. Nie wiem, czy w Polsce jest podobnie, ale w Austrii często bywa tak, że lekarze i pielęgniarki nie mówią: „Cześć, jak się masz?”, tylko: „Jak się dzisiaj czujemy?”. Pacjentów trochę to bawi, więc sami odpowiadają w taki sposób. Pielęgniarki czują, że muszą traktować ich z dystansem, czasem wręcz przedmiotowo. Nie mogą odczuwać empatii wobec tych wszystkich osób jednocześnie. Większy fragment książki jest więc napisany w trzeciej osobie. Wspomniana „druga kolumna” służy oddaniu tego, jak Robert rozumie cudze wypowiedzi. Gdy wprowadzałem te drobne zabiegi formalne, takie jak przekreślenia, obawiałem się, że wydawnictwo będzie im przeciwne. Ale potem uznałem, że to jedyny sposób – nie ma innej drogi.
Przygotowując się do rozmowy, czytałam roboczą wersję przekładu. Przyznaję, że na początku uznałam te czarne paski za jakieś znaki korektorskie.
To dość powszechna reakcja. W komentarzach na Amazonie często pojawiają się skargi od kupujących, którym wydaje się, że dostali egzemplarz z defektem.
Jak się z tym czujesz?
Trochę mnie to bawi. Ale klasyczne środki powieściowe tu nie wystarczą. Ryzyko polega na tym, że w ten sposób autor może sprawiać wrażenie, jakby pozował na kogoś wyjątkowego. Mam nadzieję, że w toku lektury stanie się jasne, dlaczego zdecydowałem się na to rozwiązanie. Z jednej strony chodziło mi o poruszenie tematu tabu, czyli samobójstwa. W przestrzeni katolickiego domu opieki, w którym przebywa Turin, nie można głośno mówić o jego próbie samobójczej. Zresztą rozmówcy Turina jedynie domyślają się znaczenia jego niewyraźnie wypowiadanych słów. Wydawcy polskiej wersji poszli o krok dalej, bo na okładce widnieje kot Dukakis, złożony z tych czarnych pasków. To bardzo dobry pomysł – okładka jest naprawdę znacząca.
Kot Dukakis to autentyczne zwierzątko?
Mój ojciec opiekował się kotem o tym imieniu. Wzięło się od Michaela Dukakisa, który kandydował w wyborach prezydenckich Stanów Zjednoczonych i przegrał z George’em Herbertem Bushem. Pozwoliłem kotu mówić, żeby w ten sposób Turin miał z kim rozmawiać o wspomaganym samobójstwie. Głos w głowie mówi mu: „To akt godny tchórza, zupełnie bezsensowny”, albo pyta: „Czemu nie polecisz do Waszyngtonu z wózkiem wypchanym bombami, żeby wysadzić się w powietrze razem z Donaldem Trumpem?”. Na jego miejscu każda osoba miałaby wątpliwości, ale w rozmowach z ludźmi musi wydawać się absolutnie przekonany do tego pomysłu. Inaczej nikt nie zgodziłby się mu pomóc.
Tchórzostwo jest tu ważną emocją – często mówi się nam, że bohaterska śmierć jest najbardziej godna.
W Królowej gór jest rozdział Death is Not the End, zatytułowany tak jak piosenka Boba Dylana. Gdy Turin dostaje list z informacją, że zaakceptowano jego wniosek o wspomagane samobójstwo, musi skonfrontować się z prawdą. Tak naprawdę liczył na odmowę, bo chciał, żeby wszyscy mu współczuli. Jest w tym coś przewrotnego, może nawet cynicznego. Zależało mi, by w książce wybrzmiały wszystkie te uczucia.