Król nieżyw, udławiony kurzą kością, tak powiadają.
MARLON JAMES, Czarny Lampart, Czerwony Wilk (przeł. Robert Sudół)
Literatura to stek kłamstw. Kłamstw, które może i odkrywają głębszą prawdę,
ale i tak, nie wyłączając non-fiction, pozostają zmyśleniem.
MARLON JAMES, wstęp do antologii So Many Islands (2018)
Tej książki obawiał się brytyjski wydawca pisarza. W rozmowie z Alexem Prestonem dla dziennika The Guardian (2019) pada stwierdzenie, że powieść odbierana była jako zbyt literacka dla fandomu fantasy i zbyt fantastyczna dla targetu oczekującego literatury wysokoartystycznej.
*
Jest ich dwóch. Pierwszy Marlon James to zamieszkały w USA jamajski pisarz i laureat Bookera, o którym za chwilę. Drugi Marlon James to jamajski fotograf, mieszkaniec Trynidadu. Autoironicznie nazywa siebie Doppelgängerem, wiadomo czyim. W 2015 roku, pod nieobecność krajana-literata, wystąpił na Bocas Lit Fest – festiwalu literatury karaibskiej w trynidadzkim Port of Spain. Tam, w zastępstwie swojego bardziej znanego imiennika, uraczył publiczność fragmentem Krótkiej historii siedmiu zabójstw. Jako oficjalny festiwalowy fotograf był na miejscu, a organizatorzy żartobliwie podeszli do tej przypadkowej zbieżności. Rok później, na swoim pierwszym spotkaniu autorskim na Trynidadzie, już po międzynarodowym sukcesie, James-prozaik w charakterystyczny, umniejszający swoje dokonania sposób podsumował zainteresowanie, jakie wywołał w regionie: „No dobra, dostałeś tę nagrodę. A Rihannę to ty znasz?”.
Tomy mają być trzy. Ale nie uprzedzajmy faktów. Powoli, po kolei, niespiesznie, soon come. Zagraniczne nagrody literackie wymyślono, by wydawnictwa krajowe wiedziały, co bezpieczniej publikować. Taki jest casus Brytyjki Bernardine Evaristo, której dopiero ósmą książkę, a pierwszą nagrodzoną Bookerem – wielowątkową, polifoniczną Dziewczynę, kobietę, inną – zdecydowano się w Polsce opublikować (w przekładzie Agi Zano). Podobnie potoczyła się polska recepcja prozy Marlona Jamesa: najpierw bookerowa, bestsellerowa Krótka historia (i pierwszy, jeśli trzymać się wyznaczników prozy gatunkowej, kryminał w dziejach tego wyróżnienia), potem dwie wcześniejsze powieści (Księga nocnych kobiet i debiutancki Diabeł Urubu), a w 2021 roku najnowsza. Wszystkie przetłumaczone przez Roberta Sudoła. Nie licząc tekstów okazjonalnych (na przykład eseju o Michaelu Jacksonie dla Magazynu „Granta” czy analizy The Blacker The Berry Kendricka Lamara dla „New York Timesa”) i opowiadań rozproszonych (na przykład Immaculate ze zbioru Kingston Noir), mamy teraz do dyspozycji cały prozatorski dorobek Jamajczyka. „Booker bounce”, nagły skok zainteresowania przekładający się na odczuwalną sprzedaż, zadziałał i w tym przypadku. W kwietniu, dwa lata po światowej premierze, na rynek trafił Czarny Lampart, Czerwony Wilk, pierwszy tom zapowiadanej trylogii Ciemna Gwiazda.
Od razu uściślijmy: zapowiedź afrykańskiej Gry o Tron była żartem autora, ale przyjęła się w omówieniach i wiedzie osobne, cyfrowo replikowane życie. Jak zauważyła Roxane Gay, nie jest to książka „z krzepiącymi zdaniami, które można o tak sobie czytać bez wysiłku (…). Powieść naprawdę wymaga czytelniczego zaangażowania”. Prawdę mówi. Pierwszy kontakt z Czarnym Lampartem, Czerwonym Wilkiem bywa ostatnim. To próba wysiłkowa, sprawdzian czytelniczej wytrzymałości, wrażliwości i wnikliwości. Gratyfikacja, jeśli nie nastąpi natychmiast, to na którejś z kolejnych kilkuset stron – wciągających, wartkich i wartych waszego czasu. Koniec końców to atrakcyjna opowieść, literatura premium – z premedytacją pisana jako popularna, trochę jak cromwellowska trylogia Hilary Mantel, na którą James powołuje się w wywiadach. Co by nie mówić, to nawet przeszarżowane porównanie do prozy George’a R.R. Martina, jak i okładkowy blurb Neila Gaimana wskazują kierunki i umożliwiają wstępną czytelniczą orientację w fikcyjnym terenie. Po tolkienizmach trafia się łatwiej niż po omacku.
*
Jesteśmy w Afryce subsaharyjskiej. Tworząc powieściowy kontynent, James musiał zdekolonizować własną wyobraźnię. W niedawnej rozmowie z Michaelem Bucknorem z Uniwersytetu Indii Zachodnich w Mona na Jamajce stwierdził wręcz, że ze wszystkich sił chciał uniknąć napisania europejskiej powieści fantasy w karykaturalnym, rasistowskim makijażu typu blackface. Pisarz na własnej skórze odczuł skrótowość medialnego odbioru swojego dotychczasowego dorobku, błędnie odczytywanego poprzez przypisywaną mu biografię. Zdarzało się, że padały nieuprawnione stwierdzenia, jakoby dzięki literaturze wydostał się z dzielnicy biedy. Wraz z rozgłosem wokół Krótkiej historii…, gdy pojawiały się pytania o jego domniemane doświadczenia życia w getcie, odpowiadał obrazowo: „Jeśli chcesz przeczytać, jak drobnomieszczańskie było moje życie, otwórz pierwszą książkę Karla Knausgårda”. Dla porządku: James, rocznik 1970, jest synem detektywki i prawnika, absolwentem prestiżowego liceum Wolmer’s w Kingston, przedstawicielem afro-jamajskiej klasy średniej. Dorastał już na niepodległej Jamajce, ale dziś podkreśla, że z uwagi na system edukacji – w praktyce nadal angielski i europocentryczny – wiedzę o kontynencie afrykańskim, o imperiach Mali i Songhaj, o wynalazkach technologicznych i o złożoności lokalnych kultur musiał nadrobić. Kwerenda poprzedzająca proces pisania zajęła dwa lata i pomogła mu rozbić w pył opowieść o jednorodnej cywilizacji afrykańskiej, o kontynencie-monolicie. Skutkiem jest desentymentalizacja obrazu Afryki. Jak podkreślają John Parker i Richard Rathbone, „przekonanie, że – przed narzuceniem jarzma europejskiego kolonializmu – większość mieszkańców Afryki tworzyła harmonijne społeczności wiejskie lub była rządzona przez wielkodusznych monarchów po prostu nie jest poparte dostępnymi dowodami. Taka wizja nie oddaje sprawiedliwości złożonej historii kontynentu”.
W książce Jamajczyka słowa „Afryka” czy „afrykański” padają wyłącznie w blurbach. Sama powieść demontuje natomiast tezy o rzekomym braku świadomości (i ciągłości) historycznej na kontynencie afrykańskim, które w myśli europocentrycznej pojawiały się nawet po II wojnie światowej. U Jamesa kontynent nie funkcjonuje na zasadzie części składowej europejskiej mitologii imperialistycznej – jest konstruktem zakorzenionym w realiach przedkolonialnych. Rozciągnięta na dziewięć lat historia rozgrywa się już po zmierzchu Rzymu, ale jeszcze przed narodzinami renesansu. Europa ze swoim chrześcijaństwem pojawia się wyłącznie jako przelotne wspomnienie wędrówek tytułowego Lamparta „od krainy do krainy, od królestwa do królestwa. Królestwa, gdzie ludzie mają skórę bielszą od piasku, a co siedem dni zjadają swojego boga” (str. 138). Wspomina się też o „wschodnim świetle”, regionach, które dzisiaj określilibyśmy Afryką Północną, Lewantem i Półwyspem Arabskim.
Kwerenda dała szereg wymiernych rezultatów. Jednym z nich jest narracyjne przetwarzanie zachodnioafrykańskich mitologii Dogonów, ludu Aszanti czy Joruba. Kolejnym jest język powieści. I tak forma zapisu liczebników w świecie przedstawionym odwzorowuje regułę języka wolof, a rozdziały otwierają epigrafy w joruba. James zauważył ponadto podobieństwa między wyspiarskimi odmianami angielszczyzny a językami afrykańskimi, takimi jak właśnie wolof i suahili, i wplótł je w strukturę zdań. Maksyma, którą wypowiadał w mediach po publikacji Krótkiej historii… – „Nawet jeśli nie rozumiesz patois, to i tak nie otrzymasz zwrotu pieniędzy” – zyskała wraz z premierą Czarnego Lamparta, Czerwonego Wilka drugie życie w rozszerzonej rzeczywistości afrykańskiej trylogii.
Na tym nie koniec. W entuzjastycznej recenzji powieści Evaristo wymienia „zmyślone języki afrykańskie, syntaktyczne ślady zachodnioafrykańskiego pidgin oraz karaibskie patois”. Przykładowo, Sogolon – jedna z bohaterek – używa wyłącznie czasu teraźniejszego, co zbliżone jest do gramatyki jamajskiego, a szyk angielszczyzny stylizowanej przez Jamesa naśladuje składnię języków afrykańskich. Słychać to szczególnie w audiobooku, gdzie aktor Dion Graham (znany też jako lektor prozy science fiction Octavii E. Butler) brawurowo oddaje lingwistyczny indywidualizm postaci. Przy całej rozrywkowości fabuły, względna nie-angielskość angielszczyzny tego celowo obcobrzmiącego tekstu wzmaga potrzebę poznawczego zaangażowania, nie pozwalając na zrelaksowany ślizg po powierzchni prozy, która jednocześnie jest też gatunkowa. Jakie strategie przekładowe zastosował Robert Sudół, to temat na osobne rozważania o książkach pisarza, który – mówiąc za Audre Lorde – rozmontowuje dom pana.
*
Na podstawowym poziomie fabuła powieści jest typowym questem, przygodówką napędzaną zadaniem. Podążamy za losami drużyny najemników, która poszukuje zaginionego dziecka-zagadki, a na pierwszy plan wysuwa się para z tytułu książki. Wszystkich dramatis personae w Czarnym Lamparcie, Czerwonym Wilku jest więcej niż odmownych odpowiedzi, które James otrzymał, zanim brooklyńska oficyna Akashic Books opublikowała Diabła Urubu – tych było około osiemdziesiąt. Dla ułatwienia właściwą część powieści poprzedza lista bohaterów i bohaterek pojawiających się w kolejnych odwiedzanych lokalizacjach, ale i z tą rozpiską świat zamieszkały przez zmiennokształtne postacie – takie jak syrena Bunszi / Popele – z założenia zaskakuje. James dodatkowo oferuje nam, osobom towarzyszącym najemnikom, wskazówki kartograficzne. Mapy Malakal, Dolingo czy Kongoru – zaprojektowane przez autora, który w przedpisarskim życiu był grafikiem odpowiedzialnym choćby za okładki płyt Sean Paula – nie są bardziej zagmatwane niż topografia Kingston, Montego Bay, Nowego Jorku i Miami z Krótkiej historii…
Zagmatwany jest za to ciąg przyczynowo-skutkowy. Już w zdaniu otwierającym czytamy, że wspomniane tajemnicze dziecko nie żyje. To obiecujące, beznamiętne stwierdzenie wykorzystał również polski wydawca, robiąc z niego narracyjną przynętę w reklamach. Jak doszło do śmierci dziecka – o tym dowiemy się być może z meandrycznej i nielinearnej opowieści Tropiciela / Wilka, postaci dwojga imion. W narrację wpada się jak w sieć zastawioną przez pająka Anansi, popularną na Karaibach afrykańską figurę arcymistrza knucia i snucia.
Zeznania Tropiciela wprowadzają nas w świat przedstawiony, gdzie przestrzeń – na przykład Mroczne Ziemie czy dolina Uuomouomouomouo – uruchamia, jak to w fabule opartej na wędrówce ku z góry wyznaczonemu celowi, ciąg zaskakujących zdarzeń i cykl pączkujących narracji. Tę postać – przyjmijmy tymczasowo, że główną – poznajemy niebawem po zatrzymaniu, podczas przesłuchania prowadzonego przez Wielkiego Inkwizytora. Indagowany Tropiciel zachowuje się jak rozgadany świadek, mimo że występuje w charakterze podejrzanego i złoczyńcy, a może i wspólnika grupy zbrodniarzy, ale czy możemy dać wiarę jego świadectwu? Wchodzimy tu od razu w grę pozorów, podważamy wiarygodność narratora, który zaklina się, że nie jest mordercą dziecka, ale uczciwie zaznacza: „Choć życzyłbym mu śmierci. Pragnąłem jej jak żarłok koźliny” (str. 15). Bo w to, że – jak czytamy w drugim zdaniu powieści – „nie ma potrzeby wiedzieć nic więcej” (tamże), uwierzyć nie sposób.
Streszczanie kipiącej od szczegółów fabuły pierwszego tomu trylogii Jamesa nie ma jednak większego sensu i zakończy się porażką. Tak jak powieściowe próby odszukania dziecka przed jego śmiercią. Bardzo szybko, na stronie 123 – zanim jeszcze zeznanie Tropiciela nabierze tempa – sam Inkwizytor stwierdzi metaliteracko, że złożona narracja przesłuchiwanego zadziwia i konfunduje. „Prawda zmienia się pomiędzy tym, jak jeden człowiek mówi to samo dwa razy” (str. 192) – tymi słowami zwraca się Tropiciel do Amadu Kasawury, handlarza niewolnikami i swojego zleceniodawcy. Fabuła powieści Jamesa oparta jest bowiem na wyprowadzaniu czytających w pole, na niepewności, na tajemnicy i na piętrowych opowieściach. Jeśli tylko pisarz zrealizuje zapowiadane plany, to cała trylogia oparta będzie na zmianach punktu widzenia (vide Rashōmon Akiry Kurosawy, często przywoływany przez samego Jamesa). To warsztatowy standard. Można założyć, że w innym świetle ujrzymy łucznika Fumeli – przybocznego tytułowego Lamparta – czy antywiedźmę Sangomę.
Tak jak po lekturze Szerokiego morza sargasowego (1966), antykolonialnej i feministycznej powieści Jean Rhys, inaczej patrzymy na charakterystykę postaci Dziwnych losów Jane Eyre (1847) Charlotte Brontë i ich motywacje, bo w nowym odczytaniu (przepisaniu) znanej narracji do głosu dochodzi pomijana w wiktoriańskim pierwowzorze bohaterka. Z tą różnicą, że żaden z tomów trylogii nie jest postkolonialnym przepisywaniem dziewiętnastowiecznej klasyki. Każdy kolejny będzie za to, jak zrozumiałem, rebootem opowieści, którą już znamy, a nie sequelem czy prequelem. Już wiadomo, że w drugim tomie rola narratorki przypadnie Wiedźmie Księżyca, czyli Sogolon, postaci portretowanej przez Tropiciela w niekorzystnym świetle. W pierwszym tomie Sogolon zdarzyło się zapewniać, że wypowiadane przez nią słowa są „przejrzyste jak woda w rzece” (str. 284), ale w relacji dotychczasowego narratora nierzadko okazywały się mętne. Szykuje się trylogia, której czytanie jest czymś na kształt podpisywania protokołów rozbieżności: poznamy wersję zdarzeń za wersją zdarzeń za wersją zdarzeń.
Prawda, pamięć i opowieść, także w formie pieśni griotów, to trzy tematyczne wyróżniki Czarnego Lamparta, Czerwonego Wilka. Grioci, strażnicy przekazu ustnego i powiernicy historii mówionej, pomagają ujawnić spisek: kulisy walk dynastycznych, rywalizację patrylinearnego i matrylinearnego systemu pokrewieństwa, a wysłuchanie pieśni jednego z nich odkrywa pokłady wrażliwości Tropiciela. Fabularna obecność griotów odsłania ponadto zależności tych kronikarzy od kapitału (władzy) i to, jak opieka mecenatu przeistacza się w cenzurę prewencyjną. Nieliczni, tacy jak mniejszościowi grioci z Południa, trwają, parafrazując Sogolon, przy swoim fachu: „Niewielu i potajemnie, ale wciąż. Powiedziałem im o tobie. O tym, że powierzasz pamięci to, co świat kazał ci puścić w niepamięć” (str. 469). Jednocześnie istotne dla powieściowego przebiegu zdarzeń są fizyczne archiwalia biblioteczne, kroniki spisane i, spoiler alert, strawione ogniem.
Fabuła powieści Jamesa oparta jest na wyprowadzaniu czytających w pole, na niepewności, na tajemnicy i na piętrowych opowieściach.
*
Jak uzmysłowił backlash po obsadzeniu nigeryjsko-brytyjskiego aktora Johna Boyegi w roli szturmowca w Gwiezdnych wojnach: Przebudzeniu mocy (2015) i jak przypomniała inba wokół netfliksowej ekranizacji Wiedźmina (2019), wywołana przez wybór Jodie Turner-Smith na brytyjsko-jamajską odtwórczynię roli elfickiej wojowniczki Éile, etniczna reprezentacja w świecie fikcyjnym wyzwala demony w realu. James – podobnie jak Karen Lord (Barbados) czy Nalo Hopkinson (Jamajka/Kanada), karaibskie przedstawicielki prozy spekulatywnej – rozszerza kanon reprezentacji w literaturze fantasy. Zapytany w jednym z podcastów, czy jest pisarzem afro-futurystycznym (tak opisywana bywa na przykład twórczość N.K. Jemisin), odpowiedział twierdząco, o ile nurt ten rozumieć również w kategoriach „naprawy przeszłości”. W przypadku Jamesa zaczęło się od rozmowy o castingu do powstającej ekranizacji Hobbita (2009–2014) i jego własnych obiekcji co do reprezentacji i widzialności osób nie-białych na ekranie. To jedna z genez Czarnego Lamparta, Czerwonego Wilka.
James bierze też na cel krzyżowanie się wykluczeń i opresję przypisaną rolom społecznym. Tropiciel, któremu Bunszi docina, że jest z niego „wielki przyjaciel zdradzanych żon i wielki nieprzyjaciel zdradzających mężów”, rzeczywiście nieraz punktuje podwójne, patriarchalne standardy:
Siedem dni temu wychłostali kobietę… Nie, osiem to było. Przyłapano ją, gdy bez wierzchniego odzienia wychodziła z domu mężczyzny niebędącego jej mężem.
– A co uczynili z nim? – spytałem.
– Co?
– Z mężczyzną co uczynili? Czy jego też wychłostali?
Tamten popatrzył na mnie, jakbym właśnie przemówił w jednym z nadrzecznych dialektów, których sam nie znałem.
Występuje przeciwko praktyce rytualnego obrzezania kobiet, przeciwko przemocy mężów i ojców, przeciwko przerzucaniu na córki odpowiedzialności za gwałt, ale i sam jest kilkukrotnie oskarżany o mizoginię, odbierany jako toksyczny mężczyzna. Jako ten, dla którego wiedźma, to nie ta, która wie, ale ta, która knuje:
– Dla ciebie każda kobieta wiedźmą, Wilcze Ślepie?
(…) Dzień, w którym umarł twój ojciec, był pierwszym dniem wolności dla twojej matki, a potem zniewolił ją twój dziadek. A tyś tylko oglądał cierpienie kobiety i winił ją za jej los.
Powieść Jamesa trafia do polskich czytelniczek i czytelników w momencie rewizji fobicznych i incelskich bastionów fantastyki w Polsce. Od listopada 2020 roku twórczyni komiksów, ilustratorka i aktywistka Katarzyna Babis prowadzi youtubowy cykl Dziady polskiej fantastyki. To pouczająca, feministyczna satyra, w ramach której analizuje ona dorobek prawicowych autorów, pisarzy zmierzchowego dziadocenu. Babis zaprojektowała też pierwszą inkluzywną, tęczową okładkę Nowej Fantastyki. A w środku numeru – m.in. afrofuturyzm i tekst Queerowe ścieżki Samuela R. Delany’ego. Redakcja Nowej Fantastyki objęła zresztą patronatem queerową powieść Jamesa, dla którego z kolei queerowe pisanie o Afryce to akt polityczny i fakt autobiograficzny. W afrykańskim queerze nie ma nic osobliwego: istnieje od zarania dziejów. Inaczej ma się sprawa z homofobią, która przy orędownictwie dwudziestowiecznych północnoamerykańskich telekaznodziejów rozkwitła na kontynencie. Żyznej gleby dostarczyło dziewiętnastowieczne wiktoriańskie prawodawstwo, odciskając piętno także na życiu osób LGBTQ+ na Karaibach. Spośród nich pokaźne grono (na przykład Dionne Brand, Staceyann Chin, Michelle Cliff, Kei Miller) opuściło wyspy i dołączyło do pisarskiej diaspory w Kanadzie, USA i UK. Powieść Jamesa afrykańską odmienność na nowo włącza afrykańską odmienność do głównonurtowej rozmowy o Globalnym Południu, w której uczestniczą normiki i queery, heterycy i elgiebety, ona, ono, onu, a nie w nieskończoność on, on i on.
Bez wątpienia, James nie wyważa otwartych już drzwi, ale – dzięki swoim post-bookerowym zasięgom – otwiera je szerzej i normalizuje podejmowaną tematykę. Tytułowy, zmiennokształtny Lampart jest nienormatywny (jego ojciec aż do śmierci wypiera własną naturę), a Tropiciel – mieszkający na uboczu, nieopodal muru w Malakal – panseksualny. Obydwaj nie pasują do dominujących wzorców ustalonych przez tych, dla których (to słowa Tropiciela) „cały świat sprowadza się do dwóch rzeczy. Albo, albo, jeśli, to, noc i dzień, zło i dobro. Wszyscy tak mocno wierzycie w dwa, że zastanawiam się, czy potraficie zliczyć do trzech”. Obydwu, Lamparta i Wilka, łączy związek rozłączny, schodzą się i rozchodzą. To o nich Ron Charles, krytyk Washington Post, napisał, że są jak Achilles i Patrokles, ale „z obfitszym futrem i z większą furią”.
Ważnym, powracającym w powieści aspektem jest performatyka płci. W jednej ze scen Nyka dworuje z koloru ochry, którą Tropiciel ma w zwyczaju barwić skórę, drwiąco stwierdzając, że „że tylko kobiety Ku noszą czerwień”. W innej, gdy Inkwizytor trzykrotnie zbywa wzmiankę o „szoga” w zeznaniu Tropiciela, ten w końcu nie wytrzymuje i decyduje się podkreślić wkład nieheteronormatywnych mężczyzn w życie społeczne, w budowanie wspólnot:
Co się tyczy nas, mężczyzn szoga, znajdujemy w sobie jeszcze jedną kobietę, której nie da się wyciąć. Nie, nie kobietę, ale coś, o czym bogowie zapomnieli, że to stworzyli, albo zapomnieli ludziom o tym powiedzieć, a może to i lepiej. (…) Opisz ich poezją, jak my to robimy na Północy; mężczyźni o pierwotnej żądzy. Jak wojownicy Uzundu, którzy są bezwzględni, bo oczy mają tylko jeden dla drugiego. (…) Szoga toczą wasze wojny, szoga strzegą waszej panny młodej w dniach przed zamążpójściem.
*
Pisarstwo Jamesa jest po prostu potrzebne. Podważa przyzwyczajenia, odwraca perspektywę, stawia nas w innej pozycji. Tym razem to my stąpamy po niepewnym, nieswoim, grząskim gruncie. Po świecie przestawionym. Jak karaibscy żołnierze Brytyjskich Sił Zbrojnych, bohaterowie nagradzanej powieści Andrei Levy Wysepka (przeł. Izabela Matuszewska). Stacjonują w obozie szkoleniowym w małomiasteczkowej Anglii lat 40. XX wieku. I z zakłopotaniem dekodują świat:
Idziemy w naszych niebieskich mundurach RAF-u prze angielską mieścinę o nazwie Hunmanby. Żadnych rozkazów, żadnych komend, tylko my. Komentujemy ładne, zadbane ogrody, w których kwitną jeszcze jakieś kwiaty. Ktoś, nie pamiętam kto, upiera się, że wie, jak się nazywają. Zamyka oczy, gryzie wargę i próbuje sobie przypomnieć.
– Róże – mówi w końcu.
– E tam, to nie są róże – protestuje ktoś inny. – Dla ciebie każdy kwiat to róża.
– To jest róża.
– Nie, to nie jest róża.
I tak się ciągnie ta sprzeczka (…)
Książka Jamesa wpisuje się w literacki projekt „codziennej dekolonizacji”. Termin ten Ben Etherington odniósł co prawda do historycznego momentu, w którym poezja tworzona w jamajskim patois przez Louise Bennett trafiła na łamy dziennika The Daily Gleaner, ale uzasadnionym wydaje się rozszerzenie go na popularyzację nie-eurocentrycznego imaginarium w Czarnym Lamparcie, Czerwonym Wilku. Tuż przed polską premierą powieści w rozmowie z Wojciechem Szotem James wyraził podobną nadzieję:
To jest wspaniały czas dla białych czytelników, mogą poznać coś nowego. Kiedy nie jesteś biały, dziewięćdziesiąt procent literatury, którą czytasz, mówi o świecie, którego nie znasz. Poznajesz bohaterów, z których doświadczeniami nie masz zbyt wiele wspólnego, a i tak jesteś w stanie ich pokochać. Toni Morrison powiedziała, że „Tołstoj nie wiedział, że pisze dla czarnej dziewczynki z Ohio” – a tak się stało.
Aktywna, codzienna dekolonizacja to konieczny postulat przyzwoitości poznawczej. Daje wiele, pozbawia złudzeń. Jeśli jest przeprowadzana metodycznie, zgodnie z propozycją Emmy Dabiri, pozwoli z czasem przyjrzeć się konstruktowi rasy jako takiej, ale i fikcyjności białości. Na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku, analizując poezję dubową – styl literacki oparty na rytmice reggae, tematyce społeczno-politycznej i zgoła nie-eurocentrycznym obrazowaniu – krytyk Christian Habekost podzielił się otrzeźwiającą autorefleksją na temat udziału w systemie wiedzy wynikającym z socjalizacji:
Niezależnie od szczerości intencji, białemu Europejczykowi nie jest łatwo pojąć w lot wszystkie implikacje afro-karaibskiej koncepcji „word-power” ani też wyjaśnić wszystkie czarne zagadki heterogenicznej publiczności.
W podobnym duchu, podkreślając, że pisze przede wszystkim dla „czarnych” czytelniczek i czytelników – dla afrykańskiej diaspory, wypowiedziała się swego czasu jamajska poetka Jean „Binta” Breeze. O przywoływanej przez Habekosta publiczności stwierdziła zaś, że „jeśli już zdarzy im się usłyszeć, to tylko przypadkiem, przygodnie podsłuchując”.
Mimo wszystko, wsłuchując się, próbujmy. A w razie klęski, starajmy się ponieść ją godniej niż luksusowa firma odzieżowa Louis Vuitton. W lutym bieżącego roku zaprezentowała sweter, rzekomo zainspirowany barwami narodowymi Jamajki (czerń, zieleń, żółć), a w rzeczywistości będący zbitką flagi etiopskiej i kolorów panafrykańskiego ruchu Rastafari (czerwień, zieleń, żółć). I żeby było jasne: wartość prozy z Karaibów cenię wyżej niż marka modowa wyceniła swój sweter (1366 USD).